
Orange Warsaw Festival [17.06.2011]

Dla mnie
osobiście był to szczególny dzień, gdyż po raz pierwszy wybrałem się na
tak duży festiwal muzyczny. Głównym powodem był pierwszy polski występ
amerykańskiej formacji My Chemical Romance. A dodać muszę, że był to czas, kiedy
nałogowo słuchałem ich trzeciego albumu „The Black Parade”, więc gdy
przypadkowo znalazłem informacje o Orange Warsaw Festival 2011, z wrażenia, aż zerwałem się z
krzesła i decyzja praktycznie już została podjęta. Tym bardziej, iż zachęcały
niskie ceny biletów. Z ciężkim bólem serca przyznaję się, że o pozostałych
gwiazdach występujących tego dnia (Skunk Anansie i Moby) wcześniej nie
słyszałem. W oczekiwaniu na koncert sumiennie jednak odrabiałem zaległości i
byłem coraz ciekawszy także ich występów. Organizatorzy
jednak rozczarowali mnie parę dni przed festiwalem, ogłaszając występ Michała
Szpaka i harmonogram imprezy, wedle którego MCR miało rozpoczynać główną część
imprezy. Byłem lekko tą decyzją zdziwiony. Zespół, który m.in. był headlinerem Reading
Festival, ma grać przed Skunk i Moby? Z perspektywy czasu doszedłem do
wniosku, że decyzja ta była bardzo przemyślana. Ale po kolei ;)
Kwestie organizacyjne

My Chemical Romance
Zanim
opiszę wrażenia z koncertu, dodam, że uczestniczenie w
festiwalach muzycznych to w dużej mierze oczekiwanie na zaskakujące i magiczne
momenty, które pozostaną na długo w pamięci. Jak już wspominałem, to był mój
pierwszy festiwal, więc taki moment nadszedł szybciej niż myślałem. Otóż po
dotarciu na ul. Łazienkowską próbę na stadionie przeprowadzali, a jakże, MCR. Do
dziś pamiętam chwilę, gdy usłyszawszy zza muru stadionu dźwięki „Heleny”, łezka zakręciła się w
oku i już byłem pewien, że będzie to fantastyczny wieczór.
Gerard
Way, Ray Toro, Mike Way i Fran Iero na scenie pojawili nagle w towarzystwie
niewyobrażalnie głośnych pisków fanek. Zresztą co do fanów. Miałem wrażenie, że
część uczestników płci damskiej uczestniczyła, by głównie zobaczyć Gerarda i
zamanifestować swoją wielką miłość do niego. Takiej hmm, ujmę to lekko, ekscytacji
nigdy wcześniej nie widziałem. Momentami krzyki rozpalonych fanek zagłuszały
dźwięk. A o to nie było trudno. Nagłośnienie podczas ich występu nie było
najlepszej jakości. Brakowało wyrazistości instrumentów, miałem wrażenie
pewnego akustycznego kotła dźwięków. Na szczęście z każdym następnym utworem
było coraz lepiej.
Zespół
rozpoczął występ od radosnego utworu „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)”, a fani zaprezentowali swoją koncertową akcję, ukazując
kolorowe kartki z napisem: NA NA. Pomysł spodobał się członkom zespołu, którzy
nawet na swoim Twitterze docenili pomysłowość fanów i podziękowali. Następnie w
ukłonie dla starszych fanów zagrali „Thank You for the Venom”, ale prawdziwa
zabawa rozpoczęła się przy utworze „Planetary (GO!)”. Chwytliwy i energiczny
refren skutecznie zachęcał do szalonego tanecznego podrygiwania. Jeszcze lepiej
wypadł utwór „Mama”. Tu Gerard pokazał, dlaczego jego głos jest uważany za jeden
z najlepszych na świecie. A klimat tej piosenki jest genialny. Następnie z ich
ostatniej płyty usłyszeliśmy „Sing” oraz „Bulletproof Heart”. O ile do tego
pierwszego numeru nadal nie mogę się przekonać, to drugi skutecznie poderwał
publikę do zabawy, a Gerard „kupił” tłum zakładając przygotowaną przez fanów
biało-czerwoną maskę. Następnie „Teenagres” i „Helena”- trudno byłoby sobie
wyobrazić występ MCR bez tych tytułów, gdyż są to czysto koncertowe kawałki. Następnie
nieco elektroniczny, ale z dużym potencjałem koncertowym „The Only Hope for Me
is You”. Na sam koniec chłopaki z MCR zaprezentowali istne trzy muzyczne
rockowe petardy: „Welcome to Black Parade” (przez wielu uznawana za najlepszą
piosenkę w ich dorobku), „I’m not okey” (wyczuwało się inspirację punkiem) oraz
„Famous the Last Word” (skutecznie wzbudza emocje i doskonały wybór na
zakończenie koncertu). Tak końca dobiegła pierwsza wizyta MCR w Polsce. Krótko
sumując, koncert był udany, zarówno chłopaki z zespołu, jak i publiczność
rozkręcali się powoli (domniemam zmęczenie intensywną trasą koncertową), ale
później była energia na jaką czekałem. Osobiście pozostało małe poczucie
niedosytu, gdyż liczyłem na piosenkę „Dead”, ale może marzenia spełnią się
przy powrocie MCR do naszego kraju, czego sobie i fanom szczerze życzę ;) Ale
na tym nie koniec.
Skunk Anansie

Moby
Przed koncertem totalnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Z jednej
strony twórczość Moby’ego to nie moje klimaty. Z drugiej czytałem pochlebne
opinie po jego opener'owym koncercie. W gruncie rzeczy jego show wizualnie i
muzycznie stało na wysokim poziomie. Fantastyczna szczególnie była oprawa
świetlna, do której wykorzystano cały stadion. W połączeniu z klimatycznymi
piosenkami Moby’ego wyglądało to magicznie. Moby’emu towarzyszyła znakomita
wokalistka Joy Malcolm i znakomity skład rytmiczny. Ten sympatyczny kompozytor i
producent muzyki zaprezentował nam przekrój swoich najlepszych i najbardziej
znanych piosenek, m.in." „Why Does My Heart Feel So Bad”, „Extreme Ways”, „Diso
Lies”, „In My Heart”, „Porcelain”. Najlepszy moment to utwór „Lift Me Up”, który
bezwzględnie zmusza całą publiczność do podskakiwania. Jako jedyny artysta tego
wieczoru wrócił na bis. Wykonał „Thousand”, bodaj jedną z najszybszych piosenek,
jakie miałem okazję usłyszeć. Niezwykłe. „Dzikuje, dzikuje, dzikuje” - tak Moby
żegnał się z fanami. Cóż, kombinując nad tym, jak podsumować ten spektakl, nasuwa
mi się tylko jedna myśl, która towarzyszyła mi podczas tego występu: „To jest
największa dyskoteka w moim życiu”.
I to byłoby na tyle. Następnie koczowanie na Dworcu Centralnym i powrót do
rzeczywistości. Wyprawa na tyle mi się spodobała, że zamierzałem kontynuować
te podróże muzyczne, ale na inne wspomnienia przyjdzie jeszcze czas. Do
usłyszenia :)
Sylwester Zarębski
PM
23.12.2012
Sylwester Zarębski
PM
23.12.2012