Coke Live Music Festiwal 2013 - relacja

/
0 Comments





Zbyt długo się do tego tekstu zabierałem. Ogarnął mnie jakiś dziwny kryzys twórczości, niemniej czuję już potrzebę podzielenia się z wrażeniami z tego krakowskiego festiwalu. By tam się znaleźć marzyłem już od edycji, która odbyła się w roku 2010 (Muse i 30 STM... do dziś żałuję), ale dopiero po trzech latach udało się dotrzeć do tej "południowej stolicy" Polski. Opus magnum to oczywiście Florence, ale także  duże nadzieje wiązałem z koncertem Franz Ferdinand i nie zawiodłem się :) Jedyne co nie spełniło moich oczekiwań to... pogoda. Zimno, deszczowo, pochmurnie, ale mimo to pod scenami bywało gorąco :) A więc po kolei:

Dzień 1 

Oczywiście na dobry początek ze znajomymi trzeba było wypić browarka. Następnie, w ucieczce przed deszczem, ruszyliśmy do sceny namiotowej na koncert Magnificent Muttley. W podsumowaniu Open'era wskazałem ich jako największe zaskoczenie. Cóż powiedzieć - ten występ tylko potwierdził mnie w tym, że te polskie trio ma ogromny potencjał. Może moje określenie "polski Muse" było użyte na wyrost, bo bardziej chyba ich muzyka pasuje do klimatu Joe Division, niemniej są godni polecenia, bo ich występy na żywo wgniatają. Dosłownie. A perkusista... Rewelacja. Jedyne czego im brakuje to bardziej chwytliwych kompozycji. Ale wszystko przed nimi ;)

Kolejny punkt programu to Brodka, którą uważam za najlepszą polską artystkę i w końcu mogłem się przekonać o tym na żywo. I było dość ciekawie za sprawą różnorodnych aranżacji, Brodka prezentowała się znakomicie, ba nawet pod koniec rzuciła się w tłum. Było dobrze, ale ja jednak oczekuję pomału już nowego albumu.

Po koncercie Brodki na kilka minut zajrzałem do namiotu na koncert Bisza z zespołem. To co mi się spodobało to oczywiście odgrywanie hip-hopu z całym zespołem. Szacun, ale nic więcej na temat tego koncertu nie powiem.

W końcu przyszedł czas dwa szkockie dania główne. Biffy Clyro, którzy w ostatnim czasie przeżywają chyba najlepsze chwile w swojej karierze. I muszę powiedzieć, że było naprawdę dobrze. Momentami żywiołowo ("Bubbles"),  a nawet uroczo ("Opposite"). Nie był to koncert, który jakoś zapadł mi w pamięć, ale nie można chłopakom z zespołu odmówić prawdziwego żywiołu na scenie.

Prawdziwa zabawa jednak zaczęła się wraz z wejściem na scenę Franz Ferdinand. Już pierwsze dźwięki "No Your Girls" wywołały w pierwszych rzędach histeryczną radość i zabawę jakiej oczekiwałem. Fakt, było ciasno, ale nie było chyba osoby, która na tym koncercie by na to narzekała. Zespół prezentował parę nowych, jeszcze mało znanych kawałków, które zostały bardzo ciepło przyjęte. Ale prawdziwe "piekło" działo się przy kultowych hitach. Zaserwowanie nam "This Fire" i "Take Me Out" jedno po drugim, było wręcz czysto killerskim zagraniem ze strony zespołu. Ja już wtedy nie miałem sił, a po solo na perkusji (jak zawsze cały zespół męczył ten instrument), czekały jeszcze nie mniej ekscytujące bisy. Na tym koncercie ziemia się paliła pod stopami publiki.

No i na koniec dnia koncert Dawida Podsiadło. Jakież było moje zdziwienie, gdy wchodząc (niestety spóźniony) do zapełnionego namiotu w rytm "Trójkątów i Kwadratów", ujrzałem ogromne balony. Pomyślałem sobie: "wow, chłopak ma rozmach". Na tym nie koniec niespodzianek. Dawid częstował cukierkami, a w kulminacyjnym momencie "Nieznajomego" w powietrze wystrzeliło konfetti. Chyba nie tylko ja mam takie wrażenie ale Dawid troszkę wzoruje się na grupie Coldplay, co akurat nie uważam za minus. No i rewelacyjny utwór "No", który jest istną petardą koncertową. O ile na Open'erze byłem zachwycony jego potencjałem, o tyle na Coke Live w pełni się oddałem jego muzyce i wyśmienicie się bawiłem.



Dzień 2 

Tego dnia królowała Florence i jej fanki ubrane w wianki. Frekwencja zaskoczyła chyba samych organizatorów. Ale zanim Florence wyszła na scenę, to miałem przyjemność posłuchać Łagodnej Pianki (Marikę też widziałem, ale no wiecie, szału nie zrobiła), wcześniej jeszcze pograć w badmintona i poczillować w strefie sportu (dlaczego takich stref nie ma na Open'erze?!). 

W końcu udałem się na oczekiwanych The Cribs. I tu mam mieszane uczucia. Fakt troszkę sobie poskakałem, ale miałem wrażenie, że byłem jedyną osobą która to czyniła. I nie wypada mówić, że to publika była sztywna, ale to chyba zespół nie do końca dawał rady. Podobno wyszli na scenę prosto z 15-godzinnej podróży. Mimo, iż na scenie wyprawiali dziwne wariactwa, jakoś nie było w tym lekkości. A że ja się dobrze bawiłem... Nie, tego nie rozumiem, chyba miałem za duże wobec nich oczekiwania i chcąc nie chcąc poddałem się zabawie. Dziś na chłodno mówię, że był to słaby występ.

Rap to nie moje klimaty, więc Wu-Tang-Clan postanowiłem ominąć i udać się na Ras Lutę. Klimat reggae dało się wyczuć i to nawet dosłownie. O szczegóły nie pytajcie xD Było fajnie choć na Opene'rze jakoś czułem w sobie więcej radości (może dlatego, że miałem w nosie wtedy deszcz i czekałem niecierpliwie już na Arktycznych). Jakież było moje zdziwienie po wyjściu na zewnątrz, gdy na scenie głównej zamiast usłyszałem zgoła odmienne rytmy niż hip-hop. Otóż na scenie prezentował się trés.b, który zastąpił raperów - mieli jakieś drobne kłopoty techniczne ze sprzętem (wystąpili na koniec dnia). 

Niemniej był to czas, by ustawić się na Florence. Właściwie, o ile dzień wcześniej o tej porze można było się dostać pod scenę, tak w tym momencie mogłem sobie tylko o tym pomarzyć. Niemniej aż tak złej lokalizacji nie miałem. Zresztą gdziekolwiek bym stał, reakcja fanów była taka sama. Nie wiem czy jest jakiś sens długiego opisywania tego koncertu. Wystarczy powiedzieć, że był doskonały w każdym calu. Florence była fanami zachwycona, a nawet momentami wzruszona. A jej głos to dar z nieba. Bałem się, że w konfrontacji ze studyjnymi wersjami, na żywo nie będzie tak czysto. Myliłem się. Ba, miało się wrażenie, że Florence ciągle się rozgrzewa. Co tu dużo mówić: radość, radość i jeszcze raz radość. Troszkę mniej było przyjemnie po koncercie, gdy, lekko mówiąc, tłum się zakorkował. Ponad 20 min, zajęło mi dojście do namiotu, także praktyczne zdążyłem tylko na końcówkę koncertu Katy B, ale warto było się przedzierać przez 40 tys. osób, by zabawić się niczym w klubowej dyskotece. I tak skończyła się moja przygoda z tegorocznym Coke Live. I  zarazem był to już ostatnio tak daleki koncertowy wyjazd tego roku.




Sylwester Zarębski
PM
02.11.2013


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.