Soundrive Festival 2016 - relacja Podróży Muzycznych

/
0 Comments




Wstęp


Zakochałem się w tym festiwalu! I jest to miłość, która będzie trwała tak długo jak długo przetrwa ten festiwal!

Od początku tego roku staram się przemycać do Waszych głośników dźwięki muzycznych debiutantów poprzez cykl "PM odkrywają". To był więc idealny moment, by zapoznać się z tym co oferuje Soundrive Festival. A muszę przyznać, że line-up w dużej mierze pokrywał się z tym co odkrywałem i promowałem u siebie, a także zawierał w sobie perełki, które dopiero odkryłem na miejscu. To mekka dla muzycznego blogera i wszystkich miłośników nowej muzyki!

Mocną, jeśli nie najmocniejszą stronę tego festiwalu jest jego kameralność. Niewielkie przestrzenie koncertowe umiejscowione w niezwykłej otoczce Stoczni Gdańskiej oraz brak tłumów - wszystko to sprzyja wytworzeniu się niezwykłej atmosfery, życzliwości festiwalowiczów wobec siebie. Tu zanika granica między sceną, artystą, a uczestnikiem festiwalu. Wykonawcy są dostępni dla fanów, chętnie rozmawiają, pozują do zdjęć, uczestniczą w innych koncertach. Chyba tylko tutaj tak często możesz doznać sytuacji w której nagle orientujesz się, że obok Ciebie na Fat White Family bawi się Pixx, a troszeczkę dalej stoi perkusista z Formation, a wychodząc z ubikacji spotykasz cudowne dziewczyny z zespołu Lor. I takich momentów było mnóstwo! Ba, miałem wrażenie, że artyści aż rwą się do takich spotkań i wspólnej zabawy. Fenomenalna sprawa!

Powalała też różnorodność gatunkowa. W jednym momencie szalejesz na koncercie przesterowanych gitar, by za pół minuty znaleźć się na elektronicznej bądź folkowej uczcie. I to jest kapitalne! W tym miejscu nie ma mowy, by ktokolwiek się znudził.

Patrząc obiektywnie, to line-up tegorocznej edycji może i nie pobił zeszłorocznego składu, ale z mojej perspektywy był bliski ideału. To i owo bym pozamieniał, ale w gruncie rzeczy miałem niebywałą okazję sprawdzenia na żywo artystów, których promowałem na blogu i cały czas obserwowałem ich rozwój. Mowa tu m.in. o Yak, Hinds, Júníus Meyvant, Sunflower Bean, Lor, Liss.

Ludzie na tym festiwalu są niesamowici! Tutaj raczej nikt nie przyjeżdża dla "szpanu" i fotek na Instagramie, lecz dla odkrywania alternatywnej muzyki. Można poznać naprawdę wiele ciekawych osób totalnie zakręconych na punkcie koncertów i muzyki.

Soundrive Festival podbijałem z moim przyjacielem Patrykiem z bloga ctrl patt. I uwierzcie - ta wspólna przygoda całkowicie nas zachwyciła i dała nam tonę frajdy! Muza to pasja, która łączy niesamowicie ludzi i śmiem stwierdzić, że jesteśmy tego idealnym przykładem! Już po pierwszym dniu zgodnie uznaliśmy, że wizyta na Soundrive była strzałem w dziesiątkę i jedną z najlepszych dotychczasowych przygód muzycznych. Gdy po pierwszych emocjach wróciłem do domu zregenerować siły, byłem tak zachwycony i podjarany tym co się wydarzyło, że aż spontanicznie nakłoniłem siostrę do wyjazdu na kolejne dwa dni. Stop, stop! Pewnie w tym momencie pytacie się: "co do licha tak go zachwyciło?!".  Nie będzie łatwo oddać w słowach te wszystkie towarzyszące mi emocje przez te trzy dni. Podejmuję jednak to wyzwanie... Zaczynamy!


Dzień 1 

Początek tego pierwszego dnia był spokojny. Pobyt w B90 rozpocząłem od koncertu formacji Bownik. Przyjemny występ, ale nie zapadł mi w pamięć. No, może poza głównym wokalistą, który  przypominał nieco Korteza. Następnie tylko na moment wpadłem na Pixx. Po dwóch piosenkach ciężko o jakiś sensowny komentarz, ale dziewczyna dobrze prezentowała się na scenie. Zdecydowałem się opuścić ten występ na rzecz sprawdzenia W4 Stage - sceny przeznaczonej dla singer-songwirterów. Zaaranżowanie jej w hali obok klubu B90 okazało się celnym pomysłem! Artyści występowali na platformie spawalniczej, a na scenografię składały się zawieszone z tyłu 4 duże, staromodne lampy. A wokół? Jakby czas się zatrzymał. W powietrzu zapach rdzy, historii, przeszłości. Z tyłu jakieś zakurzone, rozbite auto, stoczniowe "machiny" pracy i wszechobecna surowość. Klimat w tym miejscu był absolutnie wyjątkowy! Tu odbyły się również dwa panele dyskusyjne. Niestety nie uczestniczyłem w nich, ale poruszane tematy wyglądały na bardzo interesujące ("Manager potrzebny od zaraz" i "Jak znaleźć swoją niszę festiwalową"). A pierwszą artystką, która miała szansę zaprezentować się na tej scenie była...


Rosalie Chatwin

Jak fan i obserwator sceny songwriterskiej, byłem ciekaw tej młodej artystki. Wypadła poprawnie. Zabrała nas w muzyczną przygodę poprzez inspiracje z niemalże całego swojego życia. Dobre wrażenie zrobił na mnie choćby utwór napisany już w wieku 14 lat. Pojawiły się też kompozycje z debiutanckiej płyty. Moja dusza czuła się zrelaksowana na tym koncercie i o to w tej muzyce chodzi, ale momentami bywało dla mnie zbyt spokojnie, brakowało pewnego polotu. Ten koncert się słuchało, nie przeżywało. Po występie wraz Patrykiem postanowiliśmy chwilkę porozmawiać z Rosalie. Ujęła mnie swoją osobowością i historią. To artystka niemal "z ulicy", która tak początkowo zarabiał swoje pierwsze grosze. W takiej roli zaliczyła w młodości niejako support przed występem, wtedy swojej idolki - Avril Lavigne. Na ulicy spotkała też swojego przyszłego menadżera - Bartka Borówkę (notabene był on wcześniej gościem panelu dyskusyjnego na W4 Stage). Powoli jej kariera pnie się w górę, choć pracy przed nią jeszcze sporo. Prawdopodobnie będzie szansa w przyszłości usłyszeć ją z całym zespołem w tle.  Będę obserwował jej rozwój. Z tego miejsca podziękowania za rozmowę i pozdrawiam!


fot. ctrl patt

 

HINDS

I tu de facto zaczęła się prawdziwa zabawa! Ogniste Hiszpanki z Hinds w tym roku wędrują po całym świecie i na każdym kroku podbijają serca publiczności. Nie inaczej było i u nas! Nie dość, że to piękne dziewczyny, to jeszcze do tego całkiem sprawnie poczynają sobie na scenie (jakiś czas temu zarzucano im, że warsztatowo jest słabo - dziś można o tych opiniach zapomnieć). One wręcz bawią się muzyką na scenie! Buzia mi się sama uśmiechała. W ich podejściu do wykonywania muzyki na żywo można naprawdę się zakochać. Luźno, garażowo, optymistycznie, zabawnie. Nawiązały do tego znakomity kontakt z publicznością  Indie-rockowe party! Miałem wrażenie, że wytworzyła się niesamowita chemia między publicznością a sceną. Na początku tego roku podjąłem się krótkiej recenzji ich debiutanckiej płyty, tym bardziej cieszył mnie fakt, iż niemalże wszystkie oczekiwane przeze mnie utwory zostały zagrana na żywo. Utwory takie jak "Garden", "Bamboo", "Easy", "San Diego" czy "Chilli Town" skutecznie skłaniały całe ciało do szalonego tańca. A wykonywany jako ostatni, cover "Davey Crocket" to już czysta eksplozja szaleństwa i radości! Tych dziewczyn nie sposób nie polubić. Tym bardziej, że niemalże od razu po występie, spotkały się fanami pod sceną. Oczywiście skorzystaliśmy z tej okazji. Udało się spotkać, przybić muzyczną piątkę i zrobić wspólne fotki z uroczą Carlottą Cosials ;)

PS Stojąc w kolejce, poznaliśmy jeszcze dziewczyny, które na Soundrive przyjechały prosto z samego Krakowa (głównie na występ Honne). Podziękowania za świetne muzyczne rozmowy przez cały festiwal. Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś na koncertowym szlaku :) 



fot. ctrl patt


Formation

Ze wspomnianymi wcześniej dziewczynami bawiliśmy się na Formation pod samą barierką i... To była naprawdę fajna zabawa! Muzycznie mieliśmy do czynienia z przebojowym połączeniem elektroniki i indie-rocka. Jak dobrze to stwierdził ctrl patt -  to takie LCD Soundsystem połączone z Foalsami (choć bliżej poziomu LCD był tego wieczora inny zespół, o tym za moment). Podobała mi się umiejętność budowania napięcia w ich piosenkach (fenomenalny "Back Than"). Bodaj dwa razy udało im się spowodować u mnie szalony wystrzał w górę. Bardzo dobry koncert, choć z całego festiwalu nie wrył mi się aż tak mocno w pamięć jak parę innych, późniejszych występów. Dodatkowo w ich setliście dziwił brak utworu "Love" oraz, o ile się nie mylę, nie usłyszeliśmy też świetnego "All The Rest Noise". Na szczęście nie zabrakło świetnych singlowych "Pleasure", czy "Hangin". I jeszcze jedna sprawa - w składzie posiadają zajebistego perkusistę. Świetnie chłopak gra na bębnach. A po koncercie, przez prawie 5 minut szukał pałeczki dla Patryka. Gdy ją znalazł, zszedł do fosy, przybił z nami piątki, chwilę porozmawiał. Zdradził nam nieoficjalnie kiedy możemy spodziewać się ich debiutanckiego albumu (prawdopodobnie styczeń przyszłego roku). Później można było go jeszcze spotkać pod sceną po koncercie Fat White Family. Rozmawiał z fanami do samego końca dnia! W ogólnym rozrachunku - świetny band, który, mam takie wrażenie, ma w sobie jeszcze dużo niewykorzystanego potencjału. Wierzę jednak, że będą dalej się rozwijać w dobrym kierunku i o Formation jeszcze nie raz usłyszymy.


  

Stonkatank

Po występie Brytyjczyków popędziliśmy w kierunku sąsiedniej, mniejszej sceny na zespół o którym nie mieliśmy bladego pojęcia. Ba, trzeba było otworzyć przewodnik festiwalowy (całkiem zgrabny swoją drogą, choć mało wytrzymały), by sprawdzić z jaką nazwą i muzą będziemy mieli do czynienia. Jednak już po tym koncercie nazwa tego bandu odcisnęła w mej pamięci baardzo głębokie piętno. Panie i Panowie: Stonkatank! Zapiszcie sobie tę nazwę w waszych kajecikach, smartfonach. To niesamowity polski duet, który tworzy unikatową próbkę połączenia muzyki elektronicznej z niemalże metalową grą na perkusji. Absolutne odkrycie od pierwszych dźwięków i natychmiastowe skojarzenia z rytmiczną perfekcją LCD Soundsystem. Od razu zostałem porwany do tańca i w takim stanie utrzymali mnie do samego końca. Idealna synchronizacja ekspresywnej gry na perkusji wraz z elektronicznymi cudami (te momenty przypominające czasy 8-bitowych dźwięków z pradawnych konsol do gier - mega!). I w tym wszystkim bardzo przyjemny wokal, uzupełniający świetne kompozycje. Przedstawmy więc tę niesamowitą dwójkę: Borys Kunkiewicz - wokal i wszelkie instrumentalia oraz Łukasz "Bolo" Tomczak - istne  "zwierzę" za bębnami. Tak, gra perkusisty powalała na łopatki. Warto dodać, że świetny klimat tego występu uzupełniały w tle sceny wizualizacje - oszczędne, ale w zupełności wystarczające. Po występie udało się nam złapać Borysa na krótką rozmowę, dzięki czemu mogliśmy poznać ten projekt z innej strony, porozmawiać o ich planach itp. Pokrótce: grają już razem dwa lata, inspirują się najlepszymi zespołami z ich gatunku, ale nikogo nie zamierzają naśladować (i śmiem stwierdzić, że to im się udaje),  poprzez crowdfunding zebrali fundusze na wydanie debiutanckiego albumu w formie... unikatowych totemów (album i dodatki zawarte będą na oryginalnych pendrive'ach) - pomysł bardzo ciekawy. Szykują się również do większej trasy koncertowej. Jeżeli w Waszym mieście bądź w okolicach pojawi się Stonkatank - nie wahajcie się pójść na ich koncert! Nawet jeżeli nie są to, tak jak w moim przypadku, dokładnie Wasze klimaty. Ja się wybawiłem świetnie! Dam sobie rękę uciąć, że za rok zagrają na najważniejszych letnich festiwalach w Polsce. Tak jak rozmawialiśmy z Borysem - widzę ich na Alter Stage podczas Open'era! Wierzę w to i szczerze im tego życzę. Dzięki za rozmowę, genialny koncert i powodzenia panowie!    




Fat White Family

Ostatni przystanek tego pierwszego dnia to występ Brytyjczyków z Fat White Family. Łobuzerski, niegrzeczny, kontrowersyjny, prowokacyjny i pełen bałaganu. Dla nich istnieje tylko scena i właściwie wyglądało to tak jakby w ogóle nie zważali na to co się dzieje pod nią. A działo się dużo. Powstało istne, dzikie pogo. Wybawiłem się dobrze przy tej mocnej, rock'n'rollowej muzie, ale obyło się bez zachwytu. Nie przekonali mnie przy odsłuchach przed festiwalem i nie dokonali tej sztuki również na żywo. Przejdźmy więc już dalej. 



Dzień 2

Liss

Dużo obiecywałem sobie po tym występie i chyba moje oczekiwania były nazbyt wysokie. Co nie oznacza, że było źle. Potencjał w tych młodych chłopakach z Danii drzemie solidny i ja całkiem  przyjemnie sobie potańczyłem pod sceną. W czym więc tkwi problem? Widać było nieśmiałość, przejawiającą się prostym kontaktem z publicznością. Przydałoby się więcej pewności scenicznej.   Setlista też mogłaby być troszkę inaczej ułożona. Wyglądało to tak jak bieg olimpijski: spokojny początek, a póżniej wszystkie siły i atuty zostają rzucone na ostatni fragment trasy. Trzeba jednak przyznać, że ta końcówka, z ich najlepszymi singlami ("Miles Apart"!), była naprawdę fajna i przebojowa. Z całego składu wyróżniam świetnego basistę. Ta mieszanka indie-rocka i soulu ma prawo się podobać i nie dziwię się, że branża muzyczna zwróciła na nich uwagę. Mi czegoś zabrakło w tym koncercie, ale mają jeszcze dużo czasu, by w pełni rozwinąć skrzydła.




Moriah Woods

Postać Moriah Woods być może kojarzycie ze świetnego projektu The Feral Trees. Oprócz występów ze wspomnianym zespołem, stawia ona również na karierę solową - singer-songwriterską. I w takim oto wydaniu zaprezentowała się na W4 Stage. Warto wspomnieć, że korzenie tej artystki sięgają ziemi amerykańskiej. Dwa lata temu postanowiła jednak zamieszkać w Polsce i możemy wręcz mówić o dużym szczęściu, że wybrała nasz kraj. Bo jest to artystka kompletna, dojrzała, słychać w jej muzyce folkowej doświadczenie wyniesione zza Oceanu. Czarowała swoim delikatnym głosem oraz grą na gitarze i banjo. Słuchałem jej wykonań z dużym skupieniem i z nieukrywaną radością. Piękny koncert. Od razu nasuwały się porównania z Rosalie Chatwin i w tym "pojedynku" zdecydowanym zwycięzcą była dla mnie Moriah Woods. Jej występ wzbudził głębsze emocje w środku człowieka. 


Yak

Po chwilowym wyciszeniu z Moriah, przyszedł czas na młodą, rock'n'rollową petardę z Wielkiej Brytanii. Trio z Yak rozkręciło ten dzień na dobre! I przede wszystkim - spełnili moje wszelkie nadzieje pokładane w ich występ (no może tylko poza tym, iż spodziewałem się, że będzie więcej ognia pod sceną). Ich muza to nieskończona, brudna przestrzeń garażowych gitar podparta mocnym, momentami wściekłym, wokalem. Nie było tu jednak miejsca na chaos. O nie, nie. Tu każdy dźwięk, riff był zagrany z klasą i wyczuciem godnym największych gitarowych mistrzów. Sam miałem momentami skojarzenia Jack White'em! Riff z piosenki "Alas Salvation" jest wprost kapitalny! Ten utwór otwiera ich debiutancką płytę (polecam!!!) i trwa tam tylko niecałe dwie minuty. Chłopaki wpadli jednak na świetny pomysł i postanowili wplatać ten riff podczas koncertu w inne piosenki - dla mnie bomba! Jeśli z całości miałbym wyróżnić jeszcze jeden utwór, to stawiam na "Use Somebody". Cóż to za przebojowy kawałek! Prosty, ale skuteczny refren porywa na żywo. Zresztą... Dla mnie cały ich występ był porywający i basta! "Alas Salvation"!!!     




Lor

Po szaleństwie na Yak, przyszła pora na kolejne tego dnia wyciszenie i ukojenie duszy spokojnym nastrojem. Na mniejszej scenie zaprezentowały się niewyobrażalnie utalentowane, nastoletnie (15-16 lat) dziewczyny z Lor.  I to był koncert absolutnie CUDOWNY. To co czynią na scenie Julia Skiba (pianino), Jagoda Kudlińska (wokal) i Julia Błachuta (skrzypce) to czysta magia, niemalże wyjęta prosto z książek o Harrym Potterze. Ale, ale! Nie zapominajmy jeszcze o czwartej członkini - Paulina Sumera tworzy tylko teksty (za to jakie!), a na koncertach wciela się w rolę narratora, wprowadzając widzów w każdą kolejną piosenkę. Uwierzcie - była to narracja obłędna! Historie narodzin piosenek potrafiły rozbawić do łez, jak i przywołać chwilę refleksji. Przykład. Tu się dowiedziałem, że moja ulubiona kompozycja "Patty Boo" (wykonanie live - klasa!) powstała na lekcji fizyki. Ot tak zwyczajnie została zainspirowana specyficznym zachowaniem nauczyciela tegoż przedmiotu. Albo refleksja nad wyższością wanien od prysznica.... Sami widzicie :D Po pierwszym wykonaniu publiczność została poproszona o wstrzymanie się od klaskania i żywiołowego reagowania... Wybaczcie dziewczyny, idea genialna, ale nie dało się pozostać bezczynnym po waszych wykonaniach. Kompozycje były zjawiskowe. Czas jakby się zatrzymywał. Ciarki pojawiały się na całym ciele. W pewnym momencie dwie dziewczyny, które stały przede mną, z emocji przytuliły się wzajemnie. Brakowało słów. A ten głos Julii... Przeszywał na wskroś me muzyczne serducho. Pochwała za nieskazitelne posługiwanie się językiem angielskim. W tym wieku to niemalże niezwykła sprawa. Pełnię swoich możliwości wykorzystała w coverze Aurory - "Murder Song". Cover swoją drogą przepiękny i wzruszający. Popatrzcie też jak niewiele instrumentów potrzeba było do stworzenia niezwykłej atmosfery - tylko pianino i skrzypce (okazjonalnie cymbałki). Da się bez gitary i perkusji? Da się! Z przyjemnością obserwowałem to jak dziewczyny wczuwają się w wykonywanie swoich utworów. Istne perły na naszej scenie folkowej. Jestem nawet skłonny uznać, iż to był najpiękniejszy koncert tego całego festiwalu. Samą końcówkę  jednak opuściłem na rzecz Sunflower Bean, ale to była świadoma decyzja, gdyż jestem pewien, iż jeszcze nie raz spotkam te dziewczyny podczas podróży muzycznych. No a jeśli o spotkania chodzi, to udało mi się krótko porozmawiać z dziewczynami po koncercie (właściwie to nawet dwukrotnie). Bardzo miło, że pamiętały mój wpis przedstawiający ich zespół. Z mojej strony oczywiście posypały się zasłużone komplementy. Nie mogłem nie zapytać o planowaną na jesień debiutancką płytę. Wiele zdradzać nie mogę - trzeba się uzbroić w cierpliwość i myślę, że nie potrzeba tutaj pośpiechu. Na pewno jednak pewne nowości w tym roku od dziewczyn dostaniemy. Pozdrawiam Was raz jeszcze i do zobaczenia!

PS Moja mina na wspólnym zdjęciu... Ekhm, po prostu chyba odpłynąłem z radości ;)




Sunflower Bean

Pojawiała się ta formacja na moim Fanpage'u, choć przyznaje się teraz, że z dużym kredytem zaufania. Dlaczego? Ich wersje studyjne czy też inne nagrania nie do końca mnie przekonywały, aczkolwiek trudno było przejść obok zachwytów krytyków zza Oceanu. Koncert na Soundrive Festival był odpowiedzią na wszelkie moje wątpliwości. Siła tego nowojorskiego tria tkwi w ich, tak zgadliście, koncertach. W mojej ocenie, różnica między nagraniami a ich wykonami live jest diametralna. Ich indie-rockowy styl zahaczający o elementy psychodelii od razu wciągnął mnie w zabawę. Na żywo ich muza posiada w sobie większy ładunek energii. Prezentowali się wyśmienicie. Szczególnie moją uwagę zwróciła charyzmatyczna i intrygująca Julie Cumming - główny wokal i gitara basowa. Równie dobrze wokalnie wspierał ją Nick Kivien, choć jeszcze bardziej podobały mi się jego popisy na gitarze (szczególnie w końcówce "Space Exploration Disaster"). Gdybym miał jeszcze wyróżnić jakiś utwór, to pierwsza myśl sięga ku "Wall Watcher". Z całego koncertu chyba najmocniejszy kawałek. Całkiem uroczo też wypadł singlowy "Easier Said". W ogólnym rozrachunku - zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie!



Calm The Fire 

Nie zabrakło na tym festiwalu również brzmień hardrockowych. Ufff, ostry i ciężki to był koncert. Ze sceny biła taka wściekłość: w słowie, w dźwiękach, w zachowaniu. Siła rażenia był nieco ponad moje możliwości przyjmowania tego rodzaju muzy (co widać zresztą na zdjęciu poniżej). No i niestety, akustycy polegli na tym koncercie. Tym bardziej cieszyłem, się że zaraz na scenie głównej pojawi się chyba największa gwiazda tej edycji...

fot. ctrl patt


Honne

Ten brytyjski duet wykonujący bardzo klimatyczną elektronikę raczej nikogo nie zawiódł. Ba, może nawet niektórych zaskoczyli tym, iż na scenie zaprezentował się rozbudowany skład. Była więc i perkusja, bas (rewelacyjna solówka swoją drogą!) i dodatkowa wokalistka. Trudno nawet było odczuć, że mamy tu do czynienia z elektroniką. Oczywiście była ona obecna, niemniej bardziej jako uzupełnienie całości. Rzekłbym, iż był to koncert bardziej przepełniony soulem. Taki rodzaj wykonywania tego gatunku - w sensie nie za konsolety- najbardziej mi zresztą odpowiada. Miałem tu też podobne uczucie jak przy Sunflower Bean - na żywo utwory Honne przybierają na jakości. Od pierwszych dźwięków otwierającego "Warm on a Cold Night" całkowicie przejęli nade mną władzę.  Otworzyli w moim umyśle drzwi oznakowane: "pełny relaks". Czy muszę dodawać, iż ten relaks był paradoksalnie bardzo ekspresywny? Pod samą sceną rozpętały się zmysłowe tańce. "Coastal Love", "Good Together", "It Ain't Wrong Loving You", "Gone Are The Days" - perfekcja. No i oczywiście wyczekiwany hit wieczoru - "Someone That Loves You"! Ten kawałek nagrany z Izzy Bizu wywołał największe emocje i niemalże euforię wśród publiczności. Oczywiście, Izzy nie mogła się pojawić osobiście (tym bardziej, iż tak się złożyło, że tego dnia premierę miał jej debiutancki album), ale godnie została zastąpiona przez Naomi Scarlett. Świetny utwór. To zespół już w pełni ukształtowany, gotowy na znacznie większe sceny. I ten fantastyczny głos Andy'ego - pełen ciepła, niemalże kojący wszelkie możliwe rany człowieczej duszy. Emocje, które wytworzyli na tym koncercie przyrównuję do odczucia pełnej satysfakcji po jakimś trudnym, wyczerpującym wysiłku. Spośród tych trzech dni to był najbardziej trafiony wybór jeśli chodzi o koncert finałowy. Po występie Andy oraz James zeszli do fanów pod scenę. Była więc okazja do pogratulowania im świetnego koncertu, fotki oraz standardowego przybicia muzycznej piątki. 




Dzień 3

Júníus Meyvant

Po dwudniowym szaleństwie dopadło mnie już spore zmęczenie. Skutecznym lekiem na to stan okazał się koncert Júníusa Meyvanta i towarzyszącej mu orkiestry. Stali Podróżujący zapewne pamiętają, iż na początku marca całkowicie zachwyciłem się jego muzyką już od pierwszych dźwięków, które usłyszałem właściwie przypadkowo. Wtedy też zwróciłem baczniejszą uwagę na Soundrive Festival, gdzie Meyvant już był ogłoszony. Ten koncert niejako przyczynił się do mojej obecności w B90 (stokrotne dzięki Júníus!) i siłą rzeczy był najbardziej oczekiwanym występem. Poza tym iż mógłby on dla mnie trwać dłużej (standardowo na tym feście artysta ma tylko godzinę na występ), to ponownie na tej imprezie się zachwyciłem. Bo jak tu się nie zachwycać, gdy jest naprawdę czym. Otwierające koncert instrumentalne (sekcja dęta - cudo, a do tego gościnnie złożona z polskich muzyków) "Be a Man" zwiastowało, iż przez kolejną godzinę będziemy mieli do czynienia z pięknymi i ciepłymi melodiami wprost z typowo chłodnej Islandii. Właśnie. Islandia. To niepojęte dla mnie jak wiele wspaniałych artystów i zespołów rodzi ta mała wyspa. Można już śmiało do nich zaliczyć Júníusa. Jego piosenki są zjawiskowe, mają w sobie nutę magii, która powoduje ukojenie, ale nie pozwala na znużenie. Pewne skojarzenia z emocjami z koncertu Honne jak najbardziej wskazane. Muzykę Islandczyka określałbym gdzieś właśnie na pograniczu soulu i folku. A same kompozycje są tak chwytliwe jak szlachetny pop. "Color Decay", "Neon Experience", "Hailslide" - przebojowość tych piosenek była wręcz hipnotyzująca. Potężnie wybrzmiał utwór "Beat Silent Need", który był popisem umiejętności całego zespołu. Do pełni ideału brakowało mi tylko smyczków (imitowane były przez klawisze). Nie zabrakło jednak też momentów spokojniejszych. Gdzieś w połowie występu na scenie został sam Júníus i poznaliśmy jego tradycyjne, singer-songwriterskie oblicze. Utwór "Pearl in Sandbox" był okazją do chwili zadumy.  Piękny moment tego koncertu. Gdy już samodzielnie zaczął wykonywać kolejny  utwór, marzyło mi się, by w trakcie wszedł ponownie cały zespół i... tak też się stało! Po prostu wyśmienita i wymarzona konstrukcja koncertu. Júníus nie tylko czarował swoim charyzmatycznym głosem. Między piosenkami okazał się bardzo kontaktową i żartobliwą osobą. I to kolejny artysta, który postanowił zapoznać się bliżej z publicznością. I tak, zgadliście... Bardzo miły i sympatyczny facet. Na scenie wspomniał, że ma dwójkę znajomych z Polski. Zapytaliśmy się więc z Patrykiem czy zna jakieś słowa po Polsku. Znał jedno, te najpopularniejsze... :D


 
fot. ctrl patt


The Moondogs

Z racji oczekiwania na spotkanie z Mayvantem, udało mi się zobaczyć tylko końcówkę koncertu tej poznańskiej grupy. Niemniej, było warto. Psychodeliczny klimat, który płynął ze sceny od razu przejął władzę nad moim ciałem. Dlaczego o tej grupie jest tak w Polsce cicho? Zważywszy na rosnącą popularność takich grup jak Tame Impala - zupełnie tego nie rozumiem. Ale wierzę, że ten stan się odmieni. Świetne i w każdym dźwięku dopracowane brzmienie. Można ich określić jako polską odpowiedź na Tame Impala, ale na szczęście nie kopiują osiągnięć tej australijskiej grupy. Ich muza posiada swój własny charakter. Niektóre utwory brzmiały jakby żywcem wyjęte z jakiegoś psychodelicznego horroru. Jeśli lubicie taką muzę - koniecznie sprawdźcie ten zespół! 



Henry David's Gun

Czas na trzecią i ostatnią wizytę W4 Stage. Tym razem formacja, którą już widziałem wcześniej na żywo. W zeszłym roku, w Krakowie. I nie wiem jak to jest możliwe, iż tamten koncert Henry David's Gun w studenckim klubie Żaczek gdzieś umknął mi w pamięci (może dlatego, że czekałem bardziej na Kari, a może z racji większego charakteru tamtej imprezy?). Ten zaś pozostanie już w mej pamięci na baardzo długo. Myślę, że w dużej mierze to sprawka połączenia klimatu tego miejsca z równie klimatyczną muzyką tego tria. A mieliśmy tu do czynienia z niezwykłym, jak na polskie standardy, połączeniem folku, folk-rocku z elementami singer-songwriterskimi. Taką muzyką śmiało mogliby podbić Amerykę. Szczególnie warto wyróżnić te elementy bardziej "agresywne", które dodawały całości odpowiedniego smaku i dynamizowały ten koncert. Usiadłem całkowicie z przodu, przed ustawionymi leżakami, centymetry od sceny i zatracałem się całkowicie w tych, niemalże "westernowskich" dźwiękach. Z bardzo bliska mogłem przyjrzeć się genialnej i pomysłowej grze na perkusji i cajonie  Macieja Rozwadowskiego. Moment w którym przejechał pałeczką po talerzu ("33 Beads") wywołując efekt takiego, hm, powiedzmy skrzypienia - mistrzostwo. Dodatkowo świetnie wspierał wokalnie Wawrzyńca Dąbrowskiego, który to jest de facto liderem i sprawcą istnienia tego projektu. Z jego strony wyróżnijmy świetną barwę głosu, a do tego jeszcze perfekcyjna gra na gitarze, ukulele i pianinie. I Michał Sepioło, który uzupełniał wszystko grą na elektrycznym kontrabasie, a także okazyjnie na banjo i pianinie. Jak widzicie - instrumentarium jak na trio bardzo rozbudowane i umiejętnie wykorzystywane przez cały koncert. Na scenie widać było po tej trójce pełne zaangażowanie oraz radość i szczerą satysfakcję z tego występu. Nawet nie nie wiem jakie utwory tu wyszczególnić, bo całość była idealna, a publiczność zachwycona. Od razu po koncercie ustawiły się dwie bardzo liczne kolejki: po zakup płyty i po spotkanie/autograf zespołu. Z mojej strony naprawdę niski ukłon za emocje na tym koncercie. Mimo dużej sympatii, którą darzę Júníusa, to właśnie Henry David's Gun zachwycili mnie tego dnia najbardziej. Wyjątkowy koncert. Polecam Wam ich debiutancką płytę "Over the Fence... And Far Away", a jeszcze bardziej, jeśli tylko macie okazję, spotkajcie się z nimi na żywo. Nikt w Polsce tak nie gra. 



 

 

Dilly Dally

Formacja Dilly Dally postanowiła przenieść nas w czasy grungu, fenomenu Nirvany, zdobywania muzycznych scen przez kobiety itd. Koncert żywcem wyjęty z lat 90. Nasuwa się pytanie czy tworzenie takiej muzy ma jeszcze rację bytu w tym wieku? Dwie przyjaciółki - Katie Monks i Liz Bali - udowodniły, że takie wykonywanie nadal może sprawiać dużo radości. Dziewczyny (w składzie również dwójka mężczyzn, tworzących sekcję rytmiczną) czują ducha tamtych lat i zespołów w sposób nieprawdopodobny. Świetna energia, mocny rock, prowadzenie gitar na modłę Pixies, agresywny wokal, image - wszystko się ze sobą zgadzało. Może nie zostałem porwany na tyle by wspominać ten koncert latami, ale bawiłem się całkiem nieźle. Bardzo dobry występ!


 

Petite Noir

I przyszedł ten moment - ostatni, finałowy występ. Przyszedł czas na bardzo stylowy, precyzyjny indie-rock połączony z wpływami afrykańskiego brzmienia (noirwave - tak to określa Petite). Duże nadzieje z tym koncertem, ale chyba nie do końca zostały spełnione. W tym całym nienagannym występie brakowało mi odrobiny większego szaleństwa i dynamiki, czyli tego co najbardziej w tym gatunku lubię. Oczywiście, na swój sposób, Petite Noir wyróżnia się swoim stylem na tle innych grup i to może się podobać. W gruncie rzeczy to był naprawdę dobry i nader sprawny koncert. Do popisów muzyków nie można w żaden sposób się przyczepić. Gitary płynęły idealnie, a kompozycje były fenomenalnie rozciągnięte z odpowiednim budowaniem napięcia. Głos Petita (a właściwie Yannicka Ilunga) jest niesamowity, choć bardzo podobny do frontmana Bloc Party. Najbardziej ujęły mnie dwie piosenki. Utwór "Best", który z świetną energią otworzył ten koncert oraz "Down", w którym to Petite świetnie wciągnął do wspólnego śpiewu publiczność ("We not going down"!). W setliście zabrakło mi utworu "Noisre", który z dyskografii tego artysty najbardziej przypadł mi do gustu i czułem w nim duży potencjał koncertowy. Wydawał mi się idealnym "zamykaczem". Szkoda. Koncert zagrany z pełną klasą, ale czegoś mi zabrakło do pełnego zachwytu.


 

Zakończenie

Wydawało mi się, że żadna impreza nie pobije tegorocznego Open'era. Myliłem się. Soundrive Festival zapewnił mi niezapomniane emocje i piękną przygodę na koniec lata. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił też kilka mniej pozytywnych uwag co do samej organizacji. Pozwólcie, że wyszczególnię więc najważniejsze dla mnie plusy i minusy. 

PLUSY:

+ atmosfera!
+ kameralność!
+ ciekawy, różnorodny line-up!
+ dodatkowe sceny - szczególnie W4 Stage!
+ pozytywni ludzie!
+ możliwość spotkania artystów niemalże na każdym korku!
+ klimat stoczni!

MINUSY:

- nakładające się na siebie koncerty z małej i dużej sceny w B90. Mimo solidnego wytłumienia, nie bywało to komfortowe, np. podczas koncertu Lor.  
- szatnia działająca tylko przez 1-szy dzień. Okej, rozumiem, że niewiele osób z niej skorzystało, ale... drugiego dnia postanowiłem zabrać parę rzeczy więcej w plecak i pojawił się problem co z nim zrobić. Co prawda. dzięki uprzejmości osób przy kasie biletowej, udało się go zostawić, niemniej moim zdaniem nie powinno być takich sytuacji. 
- opaski festiwalowe - szczegół w sumie mało istotny, ale fajnie gdyby wzór na nich był dedykowany, a nie tylko  logo klubu. 
-  momentami problemy z odpowiednim nagłośnieniem. 
- festiwalowy dzień mógłby trwać o tę godzinkę, dwie dłużej.
 

Czas podsumować wszystkie występy. Czas na Top 10! Traktujcie jednak to zestawienie dość luźno. Ułożenie tej listy było zadaniem niebywale trudnym, stąd też ostatecznie pada 12 nazw.

TOP 10 

1. Lor
2. YAK
3. Henry David's Gun
4. Hinds / Júníus Meyvant
5. Stonkatank
6. Honne
7. Formation
8. Sunflower Bean / Dilly Dally
9. Petite Noir
10. Moriah Woods


Pochylę się jeszcze nad frekwencją tego festiwalu. Ta była dla mnie zaskakująco niska. Momentami ze smutkiem patrzyłem się na puste przestrzenie pod scenami. Ma to oczywiście swoje zalety, nie ma też sensu, by w jakikolwiek sposób zmieniać ten fest w masową imprezę ale... Smuci mnie fakt, że tak mało osób w Polsce jest chętnych na poznawanie i odkrywanie nowej muzyki. Za niewielką kasę naprawdę dostaliśmy mnóstwo świetnych koncertów i obiecujących artystów Co ciekawe - tegoroczny line-up doceniła stosunkowo liczna grupa osób z zagranicy. Wnioski chyba są aż nazbyt oczywiste. Polacy! Otwórzmy się bardziej na młodą muzykę! Naprawdę warto! 

W głowie pojawiła się obawa, czy przy takiej ilości osób dalsza organizacja tej imprezy nie jest zagrożona? Na szczęście z zapowiedzi organizatorów wynika, iż pomimo balansu na granicy opłacalności, to kolejna edycja prawdopodobnie będzie wzbogacona o kolejne kilkanaście kapel (w tym roku w line-upie znalazło się 39 nazw) i jest pomysł, by jednak każdego dnia pojawił się jakiś zasłużony dla sceny alternatywnej headliner. Jest to promyk nadziei na lepszą frekwencję i z niecierpliwością czekam na konkretne newsy :)

PS Jeśli doczytaliście do tego miejsca, a wciąż Wam mało... Polecam bardzo relację jaką przygotował ctrl patt! Uwaga, tam nie tylko słowo, ale również świetny vlog festiwalowy (z moim skromnym, gościnnym udziałem)! ---> tutaj! 

PS 2 Aby ułatwić decyzję organizatorom, kogo warto zaprosić z zagranicy na następną edycję, kilka propozycji od mnie:

VANT, Spring King, Sundara Karma, Isaac Gracie, Whitney, The Big Moon, The Vryll Society, Black Honey, Alexandra Savior, The Britanys, Nimmo, Arctic Lake, Teleman, Inheaven, Haelos, Public Access TV... Trzymam kciuki za te nazwy!

Dzięki Soundrive Festival za te trzy wspaniałe dni! Dzięki ctrl patt za towarzystwo i wspólną zabawę! Pozdrowienia dla wszystkich poznanych osób i artystów! Widzimy się za rok! I nie zapomnijcie...

Podróżujmy Muzycznie Razem!



PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.