PM relacjonują: Orange Warsaw Festival 2017!

/
0 Comments





Po 5 latach nieobecności ponownie zawitałem na Orange Warsaw Festival. 5 lat! Przez ten czas festiwal przeszedł wiele zmian. Ta najważniejsza to oczywiście przejęcie imprezy w 2016 roku przez Alter Art. Jako stały bywalec imprez organizowanych przez tę agencję, wchodząc na teren, czułem się jak ryba w wodzie. Tereny obok Toru Wyścigów Konnych na Służewcu idealnie tworzą  festiwalowy klimat. Dobrze, że zrezygnowano z organizowania tego typu imprezy na warszawskich stadionach. Miasteczko festiwalowe zaliczam zdecydowanie na plus. Sporo atrakcji, liczne foodtracki, i świetna strefa chill out. Przyznaję się jednak, że nie miałem wiele czasu (właściwie, tyle co nic), by na spokojnie odkrywać sekrety poszczególnych miejsc. Warto jeszcze podkreślić szereg udogodnień dla osób z niepełnosprawnością. Nowością okazały się kubki wielorazowego użytku z doliczeniem ceny kaucji zwrotnej (piwo - 9 zł, kaucja - 6 zł). Sam teren niezbyt duży, powiedzmy, iż to było minimum dla potrzeb festiwalu średniej wielkości, chociaż pierwszego dnia (bilety całkowicie wyprzedane) zrobiło się w mojej ocenie zdecydowanie za ciasno. I to z wielu względów nie było fajne. Z dojazdem i powrotem z festiwalu nie miałem żadnych problemów, choć oczywiście pojawiałem się dość wcześnie, a opuszczałem imprezę po drugiej w nocy. I dopisała pogoda! Było pięknie i słonecznie! 

To tyle z kwestii wprowadzenia w świat Orange Warsaw Festival by Alter Art. Czas na zasadniczą część! Koncerty! 



Dzień 1


Festiwal otwierał koncert rodzimej formacji Sumoo  na Warsaw Stage. Przyjemne połączenie indie i elektroniki. Słuchałem z przyjemnością. Byłem zaskoczony, że za wstawki elektroniczne odpowiada Borys Kunkiewicz, którego oczywiście poznałem na koncercie Stonkatank na zeszłorocznym Soundrive Festival. Gdzieś przeoczyłem ten fakt. Słuchając więc koncertu Sumoo ciągle miałem w głowie, że to taka soft wersja drugiego projektu Borysa. Warto jeszcze wspomnieć, że gościem specjalnym tego występu był Piotr Zioła. To było fajne granie, ale czuję, że to Stonkatank ma większy potencjał koncertowy. Kiedyś zrozumiecie ;) Początek więc był całkiem niezły, a już trzeba było zmierzać na oczekiwane...






Kodaline


Podobnie jak w 2015 roku na Open'erze przypadło im otwierać Main Stage. Zacznijmy relację nietypowo, bowiem od końca. Cofając się już spod sceny, usłyszałem od dziewczyny taki komentarz: "Dla mnie zagrali lepiej niż na Open'erze". Zgodziłem się z nią. Było więcej energii, większy tłum, Irlandczycy jakby bardziej pewni swojej wartości na scenie i to na pewno złożyło się na takie wrażenie. Tylko, że ten koncert było tylko i aż przyjemny. I podejrzewam, że za jakiś czas większość fragmentów tego występu wypadnie mi z pamięci. Ich muzyka oparta w gruncie rzeczy na nieco melancholijnym, spokojnym, folkowym, graniu (choć obecnie coraz bardziej im do indie-rocka) zyskuje chyba znacznie w zamkniętych koncertach, a przynajmniej z takimi opiniami się spotkałem. I jestem skłonny się z nimi zgodzić. Oczywiście nadal było przyjemnie usłyszeć i wyśpiewać takie utwory jak "Ready", "Love Like This", "High Hopes", czy rewelacyjnie zagrane "All I Want" (tego utworu nie powstydziłby się sam Coldplay). Bardzo pozytywnie wybrzmiało w ich wykonaniu "Raging". Zdecydowanie była to lepsza wersja od tej prezentowanej przez Kygo. Pojawiły się też dwa nowe utwory, które słyszeliśmy jako pierwsi na świecie. "Brother" i "Ready To Change". Szczególnie ten drugi kawałek przypadł mi do gustu. Mocny, energiczny i z chwytliwym refrenem. Potencjalny przebój. Szkoda, że zabrakło miejsca dla "Perfect World". Moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych utworów w ich dorobku, powinien częściej gościć na koncertach. Moje myśli po tym występie kierowały się ku stwierdzeniu, że w takich warunkach jednak lepiej sprawdziliby się, np. The Lumineers, czy Of Monsters And Men.  Następnym razem Kodaline chciałbym sprawdzić na klubowym koncercie. 



 



Po Kodaline miałem mały dylemat. Szukać dobrego foodtracka, czy zajrzeć na koncert młodej, brytyjskiej raperki Little Simz? Dylemat postanowiłem rozwiązać na leżaku w chill out zone i tym samym zostałem oczywiście zwabiony dźwiękami dobywającymi się z Warsaw Stage. Ruszam. Wchodzę do namiotu i... Szok. Stanąłem trochę chyba jak wryty. Przede mną Julia i Paulina z zespołu Lor! A dosłownie minutkę później pojawiła się Jagoda! Co za spotkanie! Nie muszę chyba przypominać Wam, że jestem ogromnym fanem talentu tych dziewczyn i one dobrze o tym wiedzą! ;) Oczywiście od razu obiecałem, iż następnego dnia pojawię się pod sceną (rzecz jasna - obietnica została dotrzymana) i nie mogło zabraknąć wspólnej fotki. Brakuje niestety skrzypaczki, która gdzieś kroczyła swoimi ścieżkami w tym momencie, ale dziewczyny miały ją ode mnie pozdrowić ;) W takich momentach utwierdzam się, że moja pasja i to co robię ma sens! Te poczucie radości i satysfakcji jest nie do opisania! 




Przez chwilę jeszcze zostałem w namiocie i obserwowałem Little Simz. Poczynała sobie naprawdę nieźle, fani tej muzy z przodu bardzo dobrze się bawili (a tu trzeba od razu dopowiedzieć, że w tej edycji chyba brakowało większego przedstawiciela hip-hopu). Ma dziewczyna w sobie potencjał. Udałem się w końcu w poszukiwaniu dobrego jedzenia, co w przypadku foodtracków nie zawsze jest sprawą prostą (pamiętacie jeszcze moją historię z Open'era?). Postawiłem na dość ostrożny wybór. Pierożki na parze ze szpinakiem i serem. Udany wybór. Gdy już tak sobie podjadałem na głównej scenie rozpoczął się występ Years & Years. Nie specjalnie mi się spieszyło na ten występ Brytyjczyków. Podchodząc pod scenę, zdecydowałem się oszczędzać siły i obserwowałem ich poczynania z pozycji siedzącej. Trafiłem na moment, w którym na scenę została zaproszona fanka tej grupy - Ania. Miły gest ze strony Olly'ego. Chłopak wie jak zyskiwać sobie serca polskich fanów, a może raczej w zdecydowanej większości fanek. Koncert z ładną oprawą scenograficzną, tłum pod sceną bawił się wyśmienicie, nie da się ukryć, iż mają w naszym kraju niebywale liczne grono oddanych osób. Słyszałem wiele komentarzy, że technicznie sprawiali wrażenie zespołu bardziej zgranego ze sobą, radzili sobie zdecydowanie lepiej niż na Open'erze. Ja mam tylko z tym koncertem jeden problem. Nie zagrali właściwie ani skrawka nowego materiału, nad którym na pewno pracują. W tym kontekście, wydaje mi się, że ich zaproszenie do Polski było całkowicie zbędne. Wiem, narażam się tą opinią wielu osobom, ale chciałbym jeszcze wierzyć, że Alter Art stać na więcej. Ten booking był strzałem w dziesiątkę jeśli chodzi o frekwencję, ale jest w tym sezonie festiwalowym tyle innych grup, które powinny pojawić się z nowym materiałem, iż można było jeszcze z rok poczekać z zaproszeniem Y&Y.  

W tle pobrzmiewa "King", a ja już kieruję się ku Warsaw Stage. Łona i Webber przed nami! Jak pewnie część z Was wie, nie jestem jakimś fanem hip-hopu. Tym bardziej czapka z głowy dla Łony i Webbera. Zagrali naprawdę porywająco. Przede wszystkim - świetne instrumentarium! Jeśli mam wybrać się na koncert z tego gatunku, to naprawdę chcę, by muza była odgrywana na żywo! Tutaj pod tym względem było perfekcyjnie. I przede wszystkim to bardzo inteligentny rap. To trzeba docenić. Łona i Webber na scenie tryskają pozytywną energią i potrafią w szybki sposób zjednać sobie publiczność pod sceną. Ja raczej wcieliłem się w obserwatora, ale pomału wczuwałem się w ten klimat. Szacuneczek panowie. Nie zostałem do końca, może to błąd, ale trzeba było już pomału ulokować się na koncert...



Kings Of Leon


Z braćmi Followil zawsze jest dziwnie. Open'er 2013. Słaby koncert z ich strony, a publika i tak szalała, co też mi się wtedy nieco udzielało. A po pięciu latach? Kingsi w zdecydowanie lepszej formie, z nową płytą, która wypada na żywo bez zastrzeżeń, a publiczność zawodzi na całej linii. Zero energii w ludziach. A przecież były tu utwory przy których spokojnie można byłoby poskakać. Świetne, bardziej indie-rockowe "Find Me" - skaczę sam, a wokół mnie posągi. Jasne, byłem nieco z tyłu, ale mam wrażenie, że z przodu wcale nie było lepiej. To chyba nie Kings Of Leon byli motorem napędowym sprzedaży, a jednak Martin Garrix. Sam występ Kings Of Leon też miał pewne wady. Ponownie zawodziło według mnie nagłośnienie ich koncertu. Szczególnie w pierwszej fazie, później już nieco lepiej, aczkolwiek nadal miałem wrażenie, że można byłoby je nieco podkręcić. Kontakt z publicznością? Cholernie minimalny. Caleb nie silił się na nawiązanie kontaktu z fanami (w Krakowie chyba było z tym lepiej, a przynajmniej takie wrażenie odnosiłem czytając różne relacje). Nie pomagało to w budowaniu chemii między sceną a drugą stroną. Tego zabrakło. Pochwalę za to scenografię koncertu i świetne obrazy wyświetlane na ogromnych ekranach LED-owych. Setlista mogła się naprawdę podobać. Szczególnie od momentu zagrania "Sex On Fire". Pewnie teraz myślicie, że mówię o końcówce koncertu. Nic z tych rzeczy. Ogień seksu przelał się przez publiczność już w połowie występu i zapoczątkował najlepszy fragment ich występu. Albowiem dalej wybrzmiało cudowne "WALLS", które chłopaki znakomicie przyspieszyli w końcówce! Zaskakująca wersja, choć ponownie zabrakło odpowiedniego wsparcia publiczności. Następnie wspomniane "Find Me", "On Call" i dynamiczny "Supersoaker" jako jedyny reprezentant "Mechanical Bull". A szkoda. Zabrakło mi strasznie "Family Tree", nie pogardziłbym również "Temple". Nie można mieć jednak wszystkiego. Najlepszy fragment tego koncertu zakończył się wraz z odegraniem "Reverend", które utwierdzało w tym, jak bardzo dobrą nagrali ten ostatni krążek. Z "WALLS" usłyszeliśmy łącznie 4 piosenki. Zaskoczeniem był wybór "Eyes On You". Chyba jednak w tym miejscu wolałbym usłyszeć singlowe "Around The World". I zabrakło odwagi na odegranie "Muchacho" :D Nie zabrakło "Waste A Moment", które zostawili na sam finał. I to był całkiem słuszny wybór. Wcześniej oczywiście wszyscy odśpiewali jeden największych koncertowych hymnów, które powstały w XXI wieku - "Use Somebody". Nie zabrakło również innych popularnych kawałków" "Radioactive", "The Bucket", Closer", "Back Down South", czy choćby "Pyro". Oczywiście można narzekać, że jeszcze parę kawałków zabrakło, choćby "Be Somebody". Mając w dorobku tak wiele wyśmienitych melodii, mogliby spokojnie grać dwugodzinne sety. Inna sprawa, czy nie zanudziłoby to publiczności? Uznajmy, że to był naprawdę przyzwoicie dobry koncert jak na Kings Of Leon. Publiczność zupełnie jednak tego nie doceniła. Dałem im drugą szansę, jestem połowicznie zadowolony. Słuchałem z przyjemnością, ale nie zostałem porwany.   







Wyjść spod głównej sceny po Kings Of Leon było niełatwym zadaniem. Tłum już wciskał się na Martina Garrixa. Zrobiło się tłoczno. W kolejce do toi-toia spędziłem dobre 20 minut. Powiecie - beznadzieja. Festiwalowe kolejki mają jednak swoje uroki. Pozdrawiam więc w tym miejscu dwie dziewczyny, z którymi wtedy rozmawiałem o koncertach, festiwalach i ogólnie o muzyce! Muzyka łączy! Marię Peszek z oczywistych względów już nie było szans zobaczyć, więc swoje kroki skierowałem ponownie ku scenie głównej, gdzie za chwilę swoje show miał rozpocząć...


Martin Garrix


A było to iście hollywoodzkie show, w którym nie zabrakło licznych efektów specjalnych. Ogromna  produkcja składająca się z fajerwerków, słupów ognia, dymu, konfetti, gigantycznych serpentyn, laserów - czego tam nie było? Co kilka minut przez publikę przetaczał się okrzyk "Woow" i piski dziewczyn! A muzycznie? To był diabelnie energetyczny set! Młody holender wie jak rozkręcić imprezę. Serio! Dwie godzinny nieustannego, powtarzam, nieustannego skakania w rytm zapuszczanych bitów! Miałem wrażenie, że na ten czas publika stała się jednością, która chciała wywołać w Warszawie trzęsienie ziemi. Garrix wytaczał naprawdę mocne działa. Nie zabrakło jego autorskich kawałków (świetnie wspominam "Sacred To Be Lonely", "Byte", "There For You", "Animals", czy finałowe "In The Name Of Love"), ale pozytywnie zaskakiwał też doborem i miksowaniem tracków innych wykonawców. Gdy pod koniec zagrał Daft Punk - "One More Time" to ja niemal tanecznie oszalałem! Genialna zagrywka! Huczna impreza! Ludzie bawili się znakomicie! Ze sceny co chwilę Garrix zagrzewał publikę do kolejnego wysiłku. W pewnym momencie obok mnie pojawiła się dziewczyna, która swoimi tanecznymi ruchami rozwaliła mnie na łopatki! Przez moment byłem bardziej skupione na jej wyczynach niż na tym co działo się na scenie! Dziewczyno, byłaś genialna! Tego właśnie oczekiwałem od Garrixa. Generalnie prostej, nieskrępowanej, energicznej imprezy, która wyciśnie ze mnie ostatnie poty! 

Jeszcze mała anegdotka. W pewnym momencie bałem się, że koncert może zostać przerwany. Było tak gorąco, iż pod boczny sektor (poza już właściwym terenem festiwalu) głównej sceny podjechały dwa wozy strażackie, a za moment z wysięgnika sprawdzali czy aby przypadkiem nie doszło do zapalenia się płachty okrywającej szkielet sceny! Tak było!






Kamp!


I gdy wydawało się, że Garrix dosłownie wyssał ze mnie całą energię tego dnia, Kamp! na Warsaw Stage dosłownie wyrwali mnie z otchłani chwilowej niemocy. Przez pierwsze trzy utwory śledziłem ich poczynania z daleka, ale jak zagrali pierwsze dźwięki "Melt" szybko przeniosłem się pod samą scenę. I tam znowu poniosło mnie tanecznie! O ile na Garrixie wyskakałem się jak kangur, to tu po prostu tańczyłem, w pełni tego słowa rozumieniu. Wersja Kamp! nocą na mniejszej scenie bardziej mnie przekonała od ich zeszłorocznego występu na open'erowym Mainie. Byłem zachwycony! Ekstraklasa polskiej muzyki tanecznej! Do hostelu już ledwo, ledwo się włóczyłem :D





Dzień 2


Na drugi dzień nie miałem nawet sił zwiedzać Warszawy. Postawiłem na regenerację, a i tak, uprzedzając fakty, nie dało to oczekiwanych efektów. Parę minut po 14-tej i ruszam na warszawskie metro. Zmierzając na teren miałem wrażenie, że jest znacznie mniej osób podróżujących. I faktycznie, ten dzień pod względem frekwencji był słabszy, choć ja to akurat traktuję jako plus. Relaks na leżaczku, szybkie piwko i już jestem w środku Warsaw Stage. Na scenie prezentuje się Rosalie. Akompaniuje jej gość przy konsoli. Krótko. Nie zostałem porwany, nie do końca to była moja bajka. Dziewczyna jednak ma w sobie jakiś potencjał, dajmy jej szansę na rozwinięcie skrzydeł.




Po tym koncercie spotkałem się osobami zakręconymi na punkcie koncertów równie jak ja: Patryk z ctrl pattt, Dorota i drugi Patryk. Chwilkę porozmawialiśmy z Zuzą Sosnowską, odpowiedzialną za fantastyczne zdjęcia podczas tego festiwalu (fotki jej autorstwa znajdziecie w tym miejscu). Jeszcze raz podziękowania dla Zuzy za wspaniałe foto, który wykonała mi dzień wcześniej! Serio, chyba sobie je wywołam i powieszę w nowo wyremontowanym pokoju! To zdjęcie znajdziecie na samym końcu relacji! Polecam jednak najpierw jeszcze dawkę kolejnych koncertowych wrażeń! :D A dalej już taką stałą, wyśmienitą ekipą (do której dołączyła później kolejna rudowłosa Zuzanna) przemieszczaliśmy się od koncertu do koncertu. A kolejny przystanek to główna scena i...





Daria Zawiałow


Powiedzmy wprost. Daria dostała cholernie duży kredyt zaufania od organizatorów. Polska debiutantka otwierająca główną scenę? Ryzykowny pomysł. Ale mówimy tu o dziewczynie, która ma olbrzymi talent i dojrzałość muzyczną. Spłaciła kredyt zaufania w 100%. Zagrała z takim lwim pazurem, bez żadnych kompleksów, z przytupem i chęcią powiedzenia: "to moje miejsce i przekonam wszystkich niedowiarków". Do tych ostatnich nieco się zaliczałem, chociaż jej debiutancki album bardzo mi się podobał. Byłem jednak pod dużym wrażeniem z jaką łatwością udźwignęła ciężar tej sceny. Jej głos na żywo powala i brzmi, co naprawdę zaskakuje, jeszcze lepiej niż w studyjnych wersjach. Ze sceny płynęło naprawdę dużo dobrej energii. "Kundel Bury", "Malinowy Chruśniak" to utwory, które na żywo imponują swoją mocą. Nie zabrakło również niespodzianek. Był cover oraz dwa przedpremierowe utwory, które nigdy wcześniej nie były prezentowane, a zwiastują, że na horyzoncie pojawii się od Darii coś nowego. I równie dobrego, co poprzednie dokonania. Jestem nawet zdania, że Daria lepiej otworzyła ten dzień niż Kodaline, szczególnie jeśli chodzi o przypływ dobrej energii. Szkoda tylko, że frekwencyjnie było słabiej. To się jednak będzie zmieniać w jej przypadku. Mam nieodparte wrażenie, że zarówno organizatorzy festiwali, jak i my, będziemy mieli z niej pociechę na długie lata! A na tym nie koniec naszej historii z Darią na Orange Warsaw Festival, ale o tym później, bo ja już po ostatnich dźwiękach pędziłem na Warsaw Stage, gdzie miały pojawić się moje faworytki...





Lor


Nie mam chyba w sobie zasobu tylu słów potrzebnych do opisania tego koncertu. Wybaczcie, ale w tym przypadku nie usłyszycie ode mnie krzty obiektywizmu. Ja jestem naprawdę ogromnym fanem talentu i wrażliwości tych młodych dziewczyn! Swoją prostotą i prawdziwością czarują ze sceny i wywołują te najprzyjemniejsze ciarki na ciele. Dziewczyny wykonują najszlachetniejszy folk w czystej postaci, tak rzadko dziś spotykany. Można z tym nieco polemizować, gdyż nie usłyszymy podczas ich występów akustycznej gitary, którą można uznać za podstawę tego gatunku. Tym bardziej zaskakuje fakt, ile da się pięknych melodii wyczarować z samego duetu pianino-skrzypce (Julia - Julia) I oczywiście absolutnie perfekcyjny i cudowny głos Jagody, którym rozbija właściwie mój bank pokładów muzycznej miłości. Nie zapomnijmy też o odpowiedzialnej za teksty Paulinie, która podczas koncertów wciela się w rolę konferansjerki, chcąc nie chcą, zawsze nieco rozładowując ten spokojny klimat. Jak sama tego dnia przyznała, przed koncertem nie czuła się najlepiej, ale dziewczyny były pewne, że jej samopoczucie się polepszy. I tak było! Na pewno pomocą służyła licznie zgromadzona w namiocie publiczność, której reakcje były naprawdę gromkie i widać było w dziewczynach wzruszenie oraz radość takim ciepłym przyjęciem.  Mnie cieszy, że taka muza została bardzo doceniona. W czym tkwi ich sukces? Mam wrażenie, że nie tyle co w świetnych kompozycjach, a w autentyczności dziewczyn na scenie. Stałem wpatrzony jak w obraz, który zmusza do życiowej kontemplacji. Wniosek był prosty. Dla takich koncertów warto żyć i Podróżować Muzycznie. Mam nadzieję, że nie przesłodziłem... To może szczyptę małej goryczy. Raz Jagoda pomyliła się w tekście. Ale to było w sumie takie urocze... :) Przekomarzam się. Było cudownie dziewczyny, czekam na kolejne spotkanie!






Zostałem do końca na Warsaw Stage, zdając sobie sprawę, że może tracę świetne miejsce na Two Door Cinema Club, ale nie potrafiłem wyjść wcześniej. Przyspieszonym truchtem dobiłem pod Main Stage, nawet byłem zadowolony z miejscówki i czekałem na wyjście...


Two Door Cinema Club


Każdy kto pojawił się pod sceną wiedział, że należy oczekiwać dawki konkretnego, energicznego indie-rocka, który na festiwalach sprawdza się wyśmienicie. Czekajcie, czekajcie. Czy ja użyłem słowa "każdy"? Wybaczcie mój błąd. Otóż nie każdy. Wyobrażając sobie koncert TDCC, miałem wizję, iż cały sektor przedni wręcz będzie wylatywał w powietrze przy kolejnych utworach, a widziałem tylko pojedyncze grupki, które bawiły się tak jak należało. To właśnie najsmutniejszy aspekt tego koncertu. Publiczność. Wiele osób już stało na Imagine Dragons i to nie pomagało w zbudowaniu odpowiedniej atmosfery pod sceną. Machnąłem jednak na tę niedogodność ręką, postanowiłem nie przejmować się tym co obok (lub przede mną - pozdrawiam dziewczynę, która postanowiła całe piosenki przesiedzieć na barkach swego mężczyzny...) i oddać swe ciało w posiadanie dźwięków, które serwowali Irlandczycy. Od zawsze TDCC wydawał mi się zespołem idealnym na festiwalową zabawę. I ten koncert to potwierdził. Wyszli na scenę na totalnym luzie (szczególną uwagę przykuwała stylistyka lidera) i zrobili to co do nich należało. Do setlisty nie mam żadnych zastrzeżeń. Ten występ to oczywiście kolejna część promocji ostatniego albumu, który chyba w całości nie do końca był udany. Biorąc pod uwagę fakt, że z "Gameshow" usłyszeliśmy tylko 3 utwory, to chyba sami twórcy nie do końca są z tego dzieła zadowoleni. Inna sprawa, że te trzy kawałki na żywo całkiem nieźle wypadły, w szczególności singlowy "Are We Ready? (Wreck)". "Bad Decisions" i "Lavender" też całkiem przyjemnie, chociaż ten drugi chyba jednak bardziej zamieniłbym na taneczny "Fever". Co by jednak nie mówić, to starsze kawałki wywoływały najwięcej emocji i najskuteczniej zagrzewały do zabawy! A w tym względzie najwierniejsi fani nie mogli narzekać. Z debiutu zagrali aż 9 utworów! Wyśmienicie! Od samego początku gitary wręcz pływały niebotycznie szybko niczym Otylia Jędrzęjczak z najlepszych czasów. No dobra, może jednak lepsze byłoby porównanie z Usainem Boltem? Bynajmniej. "Cigarretes in the Theatre" i "Undercover Martyn" - te kawałki nadały odpowiedniego tempa temu występowi. A dalej? Nie ma sensu wymieniać całej setlisty. Działo się Podróżujący! Eksplozje radości przypadły na te najbardziej wyczekiwane numery. "Sun", rewelacyjne "I Can Talk" i finał w postaci, a jakże, "What You Know"! Wspaniale w końcu było na żywo usłyszeć ten ostatni, gdyż od zawsze utożsamiałem go z festiwalowym szaleństwem (to chyba "wina" Glastonbury 2011, gdzie był on głównym motywem festiwalu). Przymykając oko na słabą publiczność, stwierdzam, iż TDCC zapewnili mi zabawę na najwyższych obrotach. Wychodziłem z tego koncertu uśmiechnięty i zadowolony.






Po takim koncercie potrzebna była chwila wytchnienia. Skorzystaliśmy ze strefy dla VIP-ów, która częściowo była dostępna dla każdego. Tu mała anegdota. Ładując akumulatory, naszym oczom ukazał się ON. Szef wszystkich szefów - Mikołaj Ziółkowski. Przechodził obok nas. Zdobyliśmy się na: "Dzień Dobry Panie Mikołaju"! Co prawda, chyba jednak nie rozpoznał w nas muzycznych blogerów :D Na osobną rozmowę jednak zabrakło trochę odwagi. Trafiliśmy na chwilę na Miousha w Warsaw Stage, ale nie zagrzaliśmy tam 5 minut. Wychodząc, zauważyliśmy Darię Zawiałow i jej zespół. Przeszliśmy obok, ale potem stanęliśmy i... Kurczę, zagadać, czy nie? Daria w momencie naszej rozkminy, zaczęła się oddalać w kierunku dużej sceny. Ruszyliśmy jej śladem :D Śmieszne to były podchody. W końcu ktoś ich zatrzymał i skorzystaliśmy z tej okazji. No i tak oto mamy pamiątkową fotę z Darią. Kilka słów zamienionych i obiecana obecność podczas jej koncertu na Open'er Festival, z czego Daria się bardzie cieszyła. Jeszcze chwila odpoczynku i czas na headlinera dnia drugiego...





Imagine Dragons


W kategorii "największe zaskoczenie festiwalu" - Imagine Dragons nie mają sobie u mnie równych. Gdyby jeszcze ktoś nie wiedział: po ogłoszeniu ich jako headlinera miałem poczucie, że to błąd. Oni jako główna gwiazda? Nie za szybko? Naprawdę są aż tak popularni? Tak świetni na żywo? Pytań miałem mnóstwo. Przyznaję się od razu, że nigdy nie pałałem większą sympatią do ich twórczości. Oczywiście znałem, ale ciągle miałem wrażenie, że są niejako przereklamowani. Postanowiłem jednak podejść do ich występu bez żadnych uprzedzeń. Wymazać wszelkie wątpliwości i dać im szansę. Koncert na Orange Warsaw Festival wywrócił moje myślenie o Dragonsach do góry nogami! Z każdą kolejną piosenką coraz bardziej wkręcałem się w ich klimat, aż w końcu totalnie mnie przekupili. Tym momentem przełomowym był utwór "I Bet My Life"! Koncertowy killer! Tu się nie da wystać w miejscu! Serio! Z męską częścią ekipy wyskakaliśmy ten kawałek ile sił w nogach! Małysz by się nie powstydził takich wyskoków! Jeden z najlepszych momentów tej edycji! Smoki z Las Vegas zarażali tłum swoją energią! W dużej mierze to zasługa lidera tej grupy - Dana Reylnodsa. Przyznał on, iż o mały włos nie odwołaliby tego występu. Dlaczego? W ostatniej chwili Dan zachorował. Mimo to postanowili nie zawieść swoich fanów, a ci w Polsce należą bodaj do najbardziej zagorzałych. Trzeba przyznać, że Dan, jak na osobę chorą, całkiem nieźle poczynał sobie na scenie. Wszędzie było go pełno. Właściwie nie sposób było uznać, że ma słabszy dzień. Nawet pokusił się o zejście do publiczności podczas wykonywania "It's Time", czym jeszcze bardziej zjednał sobie publikę. Z mojej perspektywy bardzo świetnie się czułem przy takich utworach jak "Hear Me", "Trouble", czy w szczególności kapitalny "Amsterdam". Pięknie kołysało do zabawy również "One Top Of The World". Na podkreślenie zasługują również momenty w których swoje pięć minut miał gitarzysta oraz perkusista. Cały zespół jest świetną machiną koncertową. I naprawdę nieźle byli nagłośnieni. Gitara akustyczna była miodem dla moich uszu. I ta końcówka. Dwa przepotężne utwory. Najpierw jeszcze świeży, z oczekującej na premierę płyty "Evolve", "Beliver", który na żywo bardzo zyskał w moim odczuciu. Pod koniec tego utworu w powietrze wystrzeliła chyba tona kolorowego konfetti. Serio, przez chwilę wręcz nie było widać sceny, a chmura papierków doleciała aż do dość daleko oddalonych tłumów [czytaj: nas]. Na bis oczywiście wybrzmiało kapitalne "Radioactive". Nie muszę chyba tłumaczyć jakim fenomenem stał się ten utwór i na żywo cały ten potencjał stadionowego hymnu wybrzmiewa... No tak jak powinien brzmieć muzyczny hymn. W konfrontacji z Kings Of Leon wypadli zdecydowanie zwycięsko. Bawiłem się lepiej, mimo iż stałem gdzieś już na tyłach, w okolicy wieży technicznej. To spory wyczyn, iż porwali mnie do zabawy. Oczywiście, to nie jest tak, iż nagle uczestniczyłem w najlepszym koncercie życia. O nie, nie. Byłem pozytywnie zaskoczony, czułem się naprawdę dobrze i uwierzyłem w to, że Imagine Dragons są jedną z tych kapel, które na żywo dają z siebie wszystko, przy tym porywając publiczność. Z chęcią powtórzyłbym nawet ich koncert, będąc bliżej sceny. Fanem może się nie stałem, ale od teraz do ich nazwy jestem nastawiony pozytywnie.








Po Imagine Dragons szybkim truchtem udaliśmy się na Warsaw Stage. You Me At Six przed nami. Niestety ich występ był słabo umiejscowiony w rozpisce, stąd ode mnie dostali jakieś 20 minut. Był to jednak czas przepełniony świetnym, soczystym rockiem. Pod sceną od pierwszych chwil istne szaleństwo. To naprawdę mi się podobało. Co prawda złapał mnie już festiwalowy kryzys i nie miałem w pełni sił, by totalnie się bawić, ale znakomicie czułem tę muzę. Na uwagę zasługuje ekspresywność lidera tej grupy. Wszedł na scenę, niczym rozwścieczony byk na wielotysięczną arenę, mając na celu zmusić torreadora (tudzież publiczność) do żywiołowego tańca. Świetny z niego performer. W pewnym momencie bez skrupułów zabrał aparat z rąk fotografa i robił fotki wprost ze sceny. Po prostu rządził na scenie i trudno było mu się oprzeć. Tym bardziej żałuję, iż uciekaliśmy z tego koncertu, ale jednak trzeba było przygotować się na show...





Justice


Finał w wykonaniu francuskiego duetu, zaliczanego do mistrzów elektroniki, był przeze mnie ze wszech miar bardzo wyczekiwany. Zawsze dużo pochwał do mnie docierało zaadresowanych w kierunku właśnie ich występów na żywo. Szczególnie oczekiwałem tej warstwy scenograficznej. Wszelkie livestreamy pokazywały, że jest na co czekać. Muzycznie nigdy wielkim fanem Justice nie byłem. Ot parę kawałków gdzieś tam się od czasu do czasu przewijało i tyle. Niemniej i tak nie mogłem się doczekać usłyszenia świetnego "D.A.N.C.E.", utworów z ostatniej płyty, czy "We Are You Friends". Szczególnie ten ostatni na żywo powala. Gdy z tysięcy gardeł (choć frekwencyjnie nie było już najlepiej) wydobywa się ten tekst, trudno nie mieć na skórze ciarek. Warto było to poczuć. Justice na scenie zachowują się jak profesorowie, którzy znają wszelkie przepisy na to jak porwać tłum. Lubują się w przeciąganiu utworów, ale jak już uderzą odpowiednim basem - nogi płaczą, a skakać trzeba. Oświetlenie było obłędne. Wiedziałem czego się spodziewać, ale rzeczywisty kontakt z ich tegoroczną produkcją przekroczył moje najśmielsze oczekiwania! Gra świateł zachwycała i świetnie budowała odpowiednią atmosferę. Ruchome platformy świateł, zmieniające swoje pozycje nad głowami duetu. robiły kolosalne wrażenie. Jeden z najlepszych momentów miał miejsce, gdy na scenie zapadł mrok. W głębi po chwili oświetlenie zaczęło przybierać formę bogatego gwiazdozbioru na niebie. Za chwilę dostajemy efekt niczym wejścia w hiperprzestrzeń Sokołem Millenium z Gwiezdnych Wojen, by oświetlenie znów pokazało się w całej swojej krasie, a Justice zarzucili wtedy mocny beat. Niełatwo to opisać, spójrzcie poniżej na moje nagranie. Szczerze mówiąc, efekty Garrixa, przy tym co pokazało Justice, wydały się dla mnie tanimi, prostymi sztuczkami. Mimo potwornego zmęczenia - show tego duetu wprawiło mnie w zachwyt i zmusiło do tanecznego podrygiwania, bo jednak bardziej starałem się chłonąć to co działo się na scenie, niż szaleć bez opamiętania. Następnym razem chyba jednak odwrócę te proporcje.











Po Justice przyszedł czas na odpoczynek w strefie chilloutu, którą nocą wyglądała naprawdę klimatycznie. Z namiotu dobiegały taneczne dźwięki za sprawą koncertu Natalii Nykiel. Po regeneracji zajrzeliśmy oczywiście do Warsaw Stage i... Zostaliśmy wciągnięci w wir niesamowitej zabawy! Jesteśmy w tym zgodni - Natalia Nykiel dokonała cudu i zmusiła nas już do ostatniego wysiłku - to były naprawdę szalone tańce! Natalia wspierana przez świetny live band stworzyła niesamowitą imprezę na koniec tego festiwalu. Trudno nawet opisać te szaleństwo, które ogarnęło publikę. Jej koncert okazał się cholernie mocnym akcentem tego dnia. Serio, jesienią będę nawet rozważał jej koncert klubowy. Epicka impreza. To był istny "Error"!

Czas na ostatnie rozmowy, podsumowania, pożegnania i tak oto przygoda z Orange Warsaw Festival 2017 dobiegła końca.

Nie żałuję tego wyjazdu.

Przeciwnie. Wracałem do domu z poczuciem ogromnej satysfakcji. Dwa dni minęły bardzo szybko, ale to był czas, który zawsze będę wspominał bardzo dobrze! To była niezwykle udana edycja!

Podziękowania dla ekipy dnia drugiego za rewelacyjne towarzystwo i pozdrowienia dla wszystkich osób, które spotkałem choćby przez chwilę podczas tego festiwalu! :)

I nie zapomnijcie...







PS

Jeśli relacja Wam się spodobała to nie zapomnijcie polajkować, a w szczególności udostępniać dalej! :)  Niech ta muzyczna łajba podróżuje po internetowym oceanie!


PS 2

Mój serdeczny przyjaciel z branży - ctrl pattt, jest w trakcie pisania relacji i przede wszystkim tworzy festiwalowego vloga! Będzie to na pewno świetne uzupełnienie moich wrażeń. Jak tylko relacja się ukaże, pojawi się w tym miejscu odpowiedni link, a ja jeszcze dam Wam znać  ;)

<AKTUALIZACJA>  I po dłuższym okresie oczekiwania, oto jest: relacja od ctrl pattt, a w środku link do festiwalowego vloga. Polecam ;) Wędrujcie w to miejsce.

PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.