Podróże Muzyczne na Open'er Festival 2017 cz.1

/
0 Comments





Open'er Festival 2017

Część 1



To była moja piąta z rzędu wizyta w Gdyni. Śmiało mogę nazwać siebie "dzieckiem Open'era". Wiem, że nie jest to impreza pozbawiona wad, często narzekam, krytykuję, pewnych decyzji nie pochwalam. O tym wszystkim jednak zapominam, wysiadając na stacji Gdynia Główna. A im bliżej pola namiotowego, tym bardziej przenoszę się do innego świata. Darmowy autobus, bilet sprawnie wymieniony na festiwalową opaskę, przewodnik festiwalowy... Stop. Koniec tej idylli. Nie w tym roku. Tradycyjne książeczki z line-upem i mapką były co prawda przez cały festiwal dostępne, ale przy samym opaskowaniu nikt mi takiej nie dał, a i moje oko na próżno szukało takowych na stanowiskach wolontariuszy. Okej, trudno. Z  Edytą - moją kompanką, menadżerką, siostrą (trzy w jednym!) kierujemy się pod wejście na pole namiotowe. Czeka na nas Patryk z Koncertowy Patryk. Jesteśmy! Kolejki? Puściutko! Serio, tak małych kolejek moje oczy nie widziały. A przed wejściem czekaliśmy jeszcze prawie trzy godziny na Patryka z ctrl pattt, który utknął w korkach. I przez ten czas kolejka właściwie nie rosła. A rok temu, w tym samym czasie, musiałem czekać ponad godzinę na wejście. I gdzie ta rekordowa frekwencja panie Mikołaju? Sam szef zresztą przechodził obok nas, ale ponownie zabrakło mi odwagi na zamianę paru słów. Wchodzimy. I kolejne zaskoczenie. Nigdy nie zdarzyło mi się przejść przez tak luźną ochronę! Sprawdzanie moich bagaży ograniczyło się tylko do zerknięcia przez pana ochroniarza. Jeszcze raz. Zero kolejek, nikt nikogo nie pogania i takie powierzchowne sprawdzanie? Bez komentarza. Pole namiotowe przed nami. Ojj, jak strasznie wolno się ono zapełniało! Aż dziwnie się czułem! Z czasem jednak wyznaczone sektory zostały przejęte przez kolorowe namioty, ale pole nie zostało wyprzedane, co zdarzało się na poprzednich edycjach. Ogólnie rzec biorąc, wszelkie mowy Ziółka o rekordowej frekwencji wydały mi się przesadzone, aczkolwiek trzeba oddać, iż pod tym względem i tak było naprawdę bardzo dobrze.

Okej, wróćmy do właściwej historii. Rozbijaniu namiotów towarzyszyły mi niezdrowe nerwy. Okazało się, iż moja siostra nie ma śledzi... Nie była to komfortowa sytuacja, ale podzieliłem się własnymi, kilka kombinacji z linkami i namioty stanęły w pełnej krasie. Uff, udało się! W tym czasie odnalazł nas Maciej - jeden z Podróżujących, który poznał nas poprzez fejsbookową grupę Podróżujmy Muzycznie Razem! Chwila intensywnej rozmowy i umówiliśmy się na wieczorne piwko. Ruszyliśmy w końcu do miasta, by zrobić żywnościowe zapasy, a przy okazji usiąść i odpocząć przy piwku na miejskiej plaży. Piękny i radosny to był wieczór, chwila odreagowania po podróży i zawirowaniach z namiotami. A przy okazji dzień zerowy to świetna okazja do integracji! I tak też było w naszym przypadku. Pozdrowienia dla wszystkich osób, które poznaliśmy na plaży! I gdy wydawałoby się, iż noc dobiega końca i nic wyjątkowego się nie wydarzy, zostaliśmy zaskoczeni przez Macieja. Odprowadziwszy nas do namiotów, postanowił do nas dołączyć. Jeśli więc widzieliście kogoś przenoszącego cały namiot o drugiej w nocy, to już wiecie kto i dlaczego :D Tak oto muzyka łączy ludzi! To był jednak dopiero prolog nadchodzących wydarzeń...



Dzień 1




Pierwszy koncertowy cel to występy artystów na miejskiej scenie w samym centrum Gdyni. Podobnie jak w zeszłym roku, Open Stage została ulokowana na Placu Grunwaldzkim. Świetna miejscówka, leżaczki dla widowni, woda rozdawana za darmo i oby tak zostało na kolejne lata! Codziennie trzy występy dostępne dla wszystkich za darmo. I tak w środę na scenie Bownik, Salk i przede wszystkim uwielbiane przeze mnie (o czym pewnie i tak już wiecie) dziewczyny z Lor! Pogoda dopisała. Jeszcze ciepło i bardzo słonecznie! Tak się złożyło, iż tę trójkę artystów po raz pierwszy widziałem na żywo podczas zeszłorocznego Soundrive Festival. Moje serce zdobyły wówczas tylko dziewczyny z Lor. Bownika i Salk obserwowałem bez większych emocji. Muszę jednak przyznać, że ich tegoroczne koncerty pozostawiły na mnie znacznie lepsze wrażenie. Oczywiście, panowała atmosfera nieco piknikowa, ale wciągnęli mnie w swoje muzyczne światy. Było przyjemnie i relaksująco! Oddaję głos Edycie:

Bownika miałam już okazję posłuchać wcześniej i ten gość jest naprawdę interesujący. Może za pierwszym razem nie przekonuje, ale już za drugim - jest lepiej, nawet teksty potrafią się wkręcić. A chłopak ma w sobie coś z chuligaństwa. Zdecydowanie.

Salk- u mnie też pierwsze spotkanie z nimi było podczas Soundrive Festival. Niby przyjemnie, ale mnie nie przekonują. Przepraszam, ale tym razem było podobnie. Czegoś mi brakuje. 

Lor - Chyba te dziewczyny najlepiej opisuje Sylwek. Robi to z całego serca. Przekonacie się sami.  


Zanim Lor - chwila przerwy na szybkiego kebaba i już błyskawicznie z powrotem melduję się pod sceną, oczywiście w pierwszym rzędzie!




Lor


Pół godziny koncertu to tak niewiele, a jednak znów się dziewczynom udało! Ponownie rozbiły moje muzyczne serce na drobne kawałeczki. Wokal Jagody za każdym razem sieje spustoszenie w mojej duszy, wypędzając wszelkie złe duchy, a pozostawiając błogi spokój, który tak pięknie mnie ogarnął tamtego popołudnia. Muzyka dziewczyn jest niebywale szlachetna, niewinna i tak nieskazitelnie piękna, iż naprawdę zaczyna mi brakować słów do opisu ich występów. Przez te pół godziny znalazłem się zupełnie w innym wymiarze. W alternatywnym świecie, gdzie rządzi tylko szczęście! Dzięki dziewczyny za kolejne tak piękne emocje!




Oczywiście po występie nie zabrakło rozmowy i tradycyjnego zdjęcia z dziewczynami! Było naprawdę miło! W tym miejscu pozdrawiam też Julię - kolejną Podróżującą, która rozpoznała mnie w tłumie tuż po zakończeniu występu. "Przepraszam, czy to Pan z Podróży Muzycznych?" Serio, gdyby ktoś mi powiedział, że kiedykolwiek będę rozpoznawalny... Piękna historia! I tym bardziej czuję się dumny, iż skutecznie zaszczepiam w innych miłość do absolutnie utalentowanych dziewczyn z Lor. Pozdrawiam serdecznie Julia i do zobaczenia (mam nadzieję) gdzieś na kolejnych koncertach!





Wracamy szybko na pole namiotowe, mała reorganizacja festiwalowej stylówki (pogoda zresztą też zaczyna się pomalutku pogarszać) i ruszamy do bramek.


Moje pierwsze wrażenia po wejściu na teren festiwalu? Tak beznadziejnie przygotowanego terenu jeszcze nie widziałem! To przypominało bardziej poligon wojskowy. Pełno dziur, kamienie, gdzieniegdzie trawka jakby zupełnie nieskoszona. Z tym nigdy nie było dobrze, ale po raz pierwszy, aż tak mocno rzuciło mi się to w oczy. Narzekania są nieodłącznym festiwalowym elementem, ale można byłoby się wreszcie pokusić o wyrównanie tego terenu. Z pierwszych pozytywnych aspektów trzeba wymienić nowy wygląd Main Stage. Naprawdę scena prezentowała się okazale i tak jakby bardziej zbliżona do standardów tych największych festiwalowych scen. A na jej deskach już od pół godziny trwał pierwszy koncert...


Sorry Boys


Potraktowaliśmy ich koncert na spokojnie, siadając z tyłu i przysłuchując się poczynaniom Beli i całego zespołu. Widziałem już ich w tym roku na koncercie klubowym, więc większych niespodzianek dla mnie nie było. Aczkolwiek postanowili urozmaicić swój występ specjalnymi gośćmi. Najpierw pojawił się wieloosobowy chór Soul Connection Gospel Group, uświetniając choćby piosenkę Phoenix. Dzięki temu utwór nabrał dodatkowej mocy. Najjaśniejszym punktem jednak okazała się pani Apolonia Nowak - kurpiowska śpiewaczka. Oczywiście wspomogła Sorry Boys przy piosence Wracam, a następnie zaprezentowała fragment własnego ludowego materiału. Piękny i wzruszający moment. Było przyjemnie, ale dla mnie to był koncert bez większej historii.






Royal Blood


Tu zaś pisała się historia wielkimi literami! Panie i panowie - Royal Blood! Trzy lata wcześniej dali niezapomniany koncert na malutkiej scenie Alter Space. Rozpętało się tam istne szaleństwo, czego dowodem była już legendarna połamana podłoga. Teraz zaliczyli słuszny przeskok na Main Stage i w pełni udowodnili, że ich miejsce znajduje się obecnie na największych scenach. Od samego początku pod sceną ludzie wpadali w totalny amok. Ta dawka potężnego rocka obudziła w ludziach jakieś niemal czysto zwierzęce zachowania! Wiem co mówię, bo sam czułem to samo! W szalonym pogo straciłem nad sobą kontrolę, bawiłem się bez większych zahamowań. A przecież na co dzień jestem naprawdę spokojnym człowiekiem. Jak określił to ctrl pattt: widział w moich oczach diabliki! Wszystko to zasługa dwóch panów: Mike Kerr i Ben Thatcher. Duet idealny. Jak oni się rozumieją na scenie! To czysta poezja rock'n'rolla. Solówka Bena na perkusji - woow. A Mike czyni cuda ze swoim basem! Cóż za potężna dawka energii. Setlista to oczywiście mieszanka utworów z debiutanckiego i niedawno wydanego, drugiego albumu. Mimo wszystko, największy młyn tworzył się pod sceną przy tych starszych kawałkach. Dla mnie nie do pobicia jest Figure It Out, który wyciska z człowieka ile tylko się da. Come On Over, Little Monster - perfekcja. I zabójcza końcówka w postaci Ten Tonne Skeleton i Out of the Black! Ten ostatni został jeszcze wzbogacony kultowym riffem z Iron Man Black Sabbath. Coś pięknego! Widać było, że chłopakom gra się u nas wyśmienicie! Ba, widok tak bawiącego się tłumu, musiał ponownie zrobić na nich wrażenie (a nie od dziś wiadomo, iż każdą wizytę w Polsce wspominają przy każdym pytaniu o najlepsze koncerty). Ja sam nie zapomnę momentu, w którym ludzie tworzą koło, pierwsze rzędy padają na kolana i tłuką rękoma w gumową nawierzchnię! Woow! Od razu miałem przed sobą widmo jakieś średniowiecznego, przedbitewnego rytuału. To robiło wrażenie! Co jeszcze należy wspomnieć? Świadomość tej dwójki chłopaków na scenie. Przez ten czas od poprzedniego koncertu na Open'erze, nabrali mnóstwo pewności. Wiedzą na co ich stać i w jaki sposób przejąć władzę nad publiką. Wyście Bena do publiczności przy Out Of The Black, Mike rzucający śpiewne wyzwanie lewej i prawej stronie publiki - to są właśnie te momenty! Być może następnym razem pojawią się już jako headlinerzy? Mają ku temu wszelkie predyspozycje! Jeszcze słówko o nowym materiale. Jak wypada na żywo? Jest bardzo dobrze, momentami znakomicie. Szczególnie początek w postaci Where Are You Now? oraz świetnego Lights Out wypadł dla mnie kapitalnie. Świeżo wybrzmiało Hole in Your Heart z wykorzystaniem pianina. Może w miejsce She's Creeping wolałbym tytułowy utwór drugiego albumu, ale to jedyny minusik, którego dopatruję się te kilkanaście dni po koncercie. Był czad! Najlepsze rozpoczęcie Open'era w całej historii moich wizyt! Zostałem tak doładowany energią... Na Tent Stage zmierzałem w totalnie szalonych podskokach! A tam czekała na nas zmiana klimatu i magiczny...






 

 

Michael Kiwanuka


Michael niczym gitarowy szaman skutecznie wypędził ze mnie diabła. Emocjonalny przeskok był ogromny, ale nadal docierały do mnie tylko pozytywne sygnały. Ogromnie szkoda, iż nie było szansy dotrzeć na otwierający występ, wspaniały utwór Cold Little Heart. Do namiotu wchodziłem już w rytm One More Night, a potem oddałem się tańcom przy świetnym Black Man in The World. Moje ciało totalnie oddało się we władanie tej niezwykle pięknej mieszanki blues i soulu. Zaskoczony pozytywnie byłem bardzo wysoką frekwencją, stąd (mimo małej próby) pozostałem gdzieś pośrodku Tenta. Niewiele widziałem sceny, ale miałem dostęp do świeżego powietrza i większą przestrzeń do przeżywania tego koncertu  - tego mi było potrzeba. Tutaj liczyły się przede wszystkim genialne dźwięki wydobywane przez cały zespół. Prawdziwe cuda, szczególne te gitarowe solówki. Klimat, klimat, klimat. Totalnie przełączyłem swój stan na chillout. A przypływ totalnego szczęścia przyniosło szczególnie finałowe wykonanie Love & Hate. Pięknie! Kiwanuka udowodnił, iż wszelkie pochwały pod jego adresem nie były przesadzone. Wspaniały artysta, który wszystko ma jeszcze przed sobą. Mam nadzieję, że kiedyś pojawi się u nas na koncercie klubowym, gdyż mimo wszystko pozostał malutki niedosyt.


Po Kiwanuce trzeba było koniecznie coś zjeść i zebrać siły, stąd James Blake'a słyszałem gdzieś w tle. Biorąc pod uwagę powtarzające się opinie o jego koncercie (nie ta pora, nie to miejsce dla takiego występu), nie ma czego żałować. Powróciłem, więc pod Tent Stage na...



Solange


Siostrze Beyonce mogłem dać tylko pół godziny, Trudno więc mi oceniać ten koncert całościowo, ale to co widziałem sprawiało bardzo dobre wrażenie. Solange przywiozła ze sobą bardzo estetyczne i dopracowane, zarówno wizualnie jak i instrumentalnie, show, które przeżywałem bardzo przyjemnie. Co prawda, ponownie gdzieś z oddali, ale podobało mi się. Świetna choreografia. Znakomity zespół. Piękny wokal. Koncert promował świetną płytę A Seat at the Table, z której udało mi się usłyszeć na żywo choćby rewelacyjny utwór Cranes in the Sky. Szkoda, że nie mogłem zostać dłużej, ale jednak czas wyganiał już na jeden z najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych koncertów w historii Open'era...



Radiohead


Docierając pod sceną widać było jak bardzo to oczekiwany koncert. Byłem nieco zaskoczony ilością zgromadzonych osób. Miałem nadzieję dostać się do pierwszej strefy, ale nie było już szans. Trudno. Stoimy nieco dalej. I tu już pierwsze mankamenty. Ale nie, nie ze strony Radiohead. Publiczność była strasznie irytująca. Dużo osób trochę jakby z przypadku, w pierwszej fazie często się wycofujących. Typ koncertu idealny dla palaczy, ale na Boga, czy tak trudno zrozumieć, że palenie w tłumie niekoniecznie musi być przyjemnością dla osób zgromadzonych wokół Ciebie? Nie zazdrościłem też niższym osobom. Ze względu na telebimy, które bardziej stały się częścią scenografii, niż ukazywały to jak Yorke wczuwa się w koncert, można było poczuć mały zawód. Ale tylko początkowo, z każdą kolejną chwilą liczyła się tylko docierająca do nas muzyka. A dźwięki tego wieczoru przez Radiohead były kreowane w sposób nienagannie piękny. Absolutnie udowodnili, że nadal należą do czołówki alternatywnych zespołów, a wręcz można stawiać ich za wzór dla przyszłego pokolenia. Koncert wciągał w ich muzyczny świat i co krok zachwycał kolejnymi sztuczkami. W tym względzie nieoceniony jest Greenwood, który zachowywał się jak chłopiec w piaskownicy pełnej przeróżnej maści zabawek. I z każdej budował coś zdumiewającego. Nieco bałem się, że ten koncert może "zmęczyć" (to nie jest zarzut!) tak jak w zeszłym roku Sigur Ros, ależ jak ja się myliłem. Przeważały te momenty większej zadumy, ale nie brakowało utworów, które zmuszały do bujania, a nawet do wyskoków!  Jakie momenty i wykony zapamiętam z tego koncertu? Piękny był sam początek. Daydreaming, który łagodnie i klimatycznie wprowadził w stan pierwszych zachwytów. Następnie świetny Lucky z kultowego albumu OK Computer (mimo, iż obecnie świętują 20-lecie tej płyty, to usłyszeliśmy z niej tylko trzy kawałki). Kolejne największe zachwyty pojawiały  się przy Everything in Its Right Place, Idioteque, 2 + 2 = 5, Let Down (cudowne) i Paranoid Android, ale właściwie cały koncert nie miał słabych punktów. Chciałbym szczególnie wyróżnić ostatni bis. Dwa utwory. W pierwszej kolejności The National Anthem, w który zostały wplecione fragmenty starej audycji radiowej poświęconej reformie polskiej służbie zdrowia. Fajny element zaskoczenia i ukłonu w stronę polskich fanów. I na dobranoc od Yorka i spółki otrzymaliśmy klimatyczny Street Spirit (Fade Out). Magia! Łącznie aż 24 utwory, które zostały dobrane bardzo przekrojowo. Nie ukrywam, że tuż po zakończeniu nie kryłem się lekkim zawodem, iż zabrakło "hitów". Choć tego słowa wręcz nie powinno się używać przy całym wspaniałym dorobku Radiohead, to jednak mają na swoim koncie utwory, które wręcz stały się hymnami muzyki alternatywno-rockowej. I choćby taki jeden utwór z zestawu Fake Plastic Tree, No Suprises, czy Karma Police (pal licho Creep) byłby piękną wisienką tego występu. Niemniej, nawet bez tej wisienki, smaku tego tortu nie zapomnimy jeszcze przez dłuuugi czas!

Edyta?

Wybaczam, że nie było hitów. No może trochę smutno mi było z powodu braku "Karma Police". Poza tym, koncert działał dobrze na duszę. Nie powiem, że jestem jakąś wieloletnią fanką, bo stosunkowo od niedawna odkrywam i doceniam całą twórczość (małe wyjątki w postaci kilku utworów, które już dawno temu zrobiły na mnie wrażenie, zwłaszcza "My Iron Lung", którego też zabrakło), ale obecnie Radiohead to dla mnie duża inspiracja i taki też był koncert. Przynajmniej pod względem czysto muzycznym, bo centymetrów mi zabrakło, aby zaobserwować wszystkie szczegóły, jakie miały miejsce na scenie. Pierwsza myśl po koncercie? Chciałabym ich zobaczyć i usłyszeć jeszcze raz, może na jakimś osobnym koncercie albo po prostu w lepszych warunkach. Z drugiej strony, to iż zespołu w akcji nie widziałam, to nie był aż tak wielki minus. Po 15 minutach irytacji dałam sobie spokój. Zamknęłam oczy i oddałam się dźwiękom. Było pięknie i mimo kilku minusów, cieszę się, że mogłam ich usłyszeć na żywo. To był zaszczyt. Jeszcze słówko o publiczności... Wyjątkowo drażniła. I nie palcie w tłumie. Dym to jedno, ale przez nieuwagę można komuś łatwo podpalić włosy. 


PS Radiohead opublikowali cały koncert z Open'era na swoim kanale YouTube. Seans obowiązkowy!





PS 2 Dzięki Piotrek za odzew na mój apel i przesłane zdjęcia! 


fot. Piotrek Sadowski

fot. Piotrek Sadowski



Po Radiohead udało się zorganizować pierwsze, małe, ale zacne spotkanie integracyjne Podróżujących! Dzięki za Waszą obecność! Serio, nawet nie wiecie jaką przyjemność mi sprawiało obserwowanie jak wspólna pasja do Muzyki łączyła nas wszystkich! Ileż tematów do rozmów! Wspólnych ulubionych artystów, imprez, przemyśleń itd. Do samego poranka działy się same pozytywne sytuacje! Aftter przy kontenerze Red Bulla, a potem rozmowy do białego rana w strefie Żywca. A impreza pod nazwą Open'er Festival dopiero się rozkręcała!




Dzień 2



Pogoda pogarsza się, nad północ nadciągają złowrogie chmury, choć tego dnia jakimś cudem zostaliśmy oszczędzeni przez zapowiadaną burzę. Aura pozwoliła spokojnie wypoczywać na polu namiotowym. Kilka minut po 15-tej już zameldowaliśmy się na terenie festiwalu. Idealny czas na fotograficzną sesję, później obiadek z Foodtracka (w tym roku bez przykrych niespodzianek w tym względzie) i oto już na Main Stage swój show zaczyna...




Charli XCX


Z braku większej konkurencji w tym czasie, udaliśmy się pod scenę, by zobaczyć jak Charli rozpoczyna ten dzień. Osobiście obserwowałem jej poczynania i bawiłem się z lekkim przymrużeniem oka. Moja obecność w koszulce z Foo Fighters musiała zresztą wyglądać nieco irracjonalnie. Mieliśmy do czynienia z prostym, ale efektownym show okraszonym okazałą scenografią. Nie moje klimaty, ale widać było, iż całkiem niezłą imprezę rozkręciła wśród fanów. I te różowe konfetti... Ja szybko zapomniałem o tym koncercie, ale na moich butach i spodniach jeszcze długo widniał ten różowy kolor, choć to już właściwie zasługa niewielkiego deszczu i kolejnych koncertów na głównej scenie. Przedtem jednak obowiązkowa wizyta w Tent Stage, gdzie pojawiła się jedna z najciekawszych polskich artystek...








KARI


To moje trzecie spotkanie z Kari. Pierwsze miało miejsce również na Open'erze, w roku 2014, a rok później widziałem jej solowy koncert w Krakowie (notabene dzień przed koncertem Foo Fighters, więc historia nieco zatoczyła koło). Od tego czasu jej muzyczne brzmienie znacznie wyewoluowało, czego rezultatem był wydany niewiele ponad miesiąc wcześniej album I Am Fine. Kari wpuściła do swojego muzycznego świata odrobinę nowoczesnych kolorów i z subtelnego folku jej brzmienie przekształciło się w ambitniejszy pop. Dzięki jednak charakterystycznemu wokalowi i podobnej melodyce, nadal od początku wiemy, z jaką artystką mamy do czynienia. Przyznaję, że początkowo miałem mieszane uczucia, ale tym (premierowym) koncertem zostałem przekonany do tych zmian. Szczególnie po tym, gdy widziałem szczerą radość u Kari z tego występu. Bardzo dobrze czuła się w tej nowej estetyce, rozpierała ją pozytywna energia, na scenie cały czas oddawała się tańcowi i była pewna siebie. Trzy lata temu widać jeszcze było w niej taką sceniczną nieśmiałość. Odniosłem wrażenie, że z całym zespołem włożyli dużo pracy i serca w przygotowanie się do tego występu. Właśnie. Doceńmy tych brytyjskich chłopaków, którzy instrumentalnie świetnie wspomagają Kari. Ich wyspiarskie podejście do tworzenia muzyki było bardzo odczuwalne. Bawiłem się pod sceną naprawdę przyjemnie. Szczególnie fajnie wybrzmiały takie utwory jak singlowe Talk To Me,  pięknie rozbudowany Unanswered i mój faworyt - Birds Of Paradise! Ten ostatni zagrany zresztą dwukrotnie. Odpływałem przy tym utworze. Kari pięknie eksponuje tam swój głos. Nie zabrakło też ucieczek w poprzednie wydawnictwa. W pewnym momencie Kari pozostała sama na scenie, usiadła za pianinem i pięknie odegrała The Winter Is Back z debiutanckiej płyty. Żałuję, że w setliście nie znalazło się miejsce dla Jump Into My Heart And Stay, ale nie można mieć wszystkiego. Było pięknie. A i jeszcze jedno. Kari za każdym razem utwierdza mnie w przekonaniu, iż istnienie przepięknych elfów to nie jest mit!




Zmiany w programie (G-Eazy przesunięty na godzinę 1:00) zmusiły nas do przyspieszonego spacerku pod Main Stage, gdzie już za kilkanaście minut The Kills! Nie było więc szans na zobaczenie koncertu Jimmy Eat World, a z Waszych komentarzy Podróżujący, wnioskuję, że był to świetny koncert. Trudno, taka specyfika festiwali. Po drodze jeszcze zgarnęliśmy Justynę i Olę (pozdrowienia dziewczyny!), i dołączyliśmy pod sceną do jednej z największych fanek Alison Mosshart w Polsce. Mowa tu oczywiście o mojej siostrze! Pogoda nie dopisuje, pada, płaszcz przeciwdeszczowy na chwilę się przydaje. Pogoda nieco zlitowała się na sam występ i całe szczęście, bo chyba umarłbym bawiąc się tam opatulony w ten płaszcz. Przed nami jeden z najlepszych koncertów tego Open'era...


The Kills


Od niemal samego początku śledziłem sceniczny powrót Jamie'ego i Alison. Rok temu już miałem bilety na ich koncert w ramach OFF Festival. Niestety, odwołali koncert. Na szczęście pojawili się w tym roku. Byłem pewien, że muzycznie będzie bardzo dobrze. Stawiałem sobie tylko pytanie: jaki będzie odbiór pod sceną? Szczerze mówiąc, nie nastawiałem się na zabawę. A tu proszę! Przeżyłem niemały szok! Pogo wręcz nie odstawało od tego co się działo dzień wcześniej na Royal Blood! Ludzie pod sceną byli niesamowicie nakręceni i nastawieni na rock'n'rollową zabawę. Wspaniała i gorąca atmosfera. I widok tej szczerej radości u fanów, coś pięknego. Niezależnie od tego czy ze sceny wybrzmiewały przeboje czy utwory mniej znane, to energia wśród tłumu ani na chwilę nie gasła. Nawet w nieco wolniejszych momentach, publiczność swoim zachowaniem zachwycała, a mówię tu o niezwykłym i masowym crowdsurfingu, który, o ile dobrze pamiętam, miał miejsce przy Echo Home. Ochrona nie mogła narzekać na brak pracy. Dałem się ponieść tej atmosferze i totalnie zatracałem się z tłumem w tym koncercie. Nie umknęło to oczywiście uwadze Jamiemu i Alison. Po ich reakcjach widać było autentyczną radość. Alison cudownie wyglądała i z charyzmą szalała na scenie. Jamie również w świetnej formie. Widać było, że dodaliśmy im dodatkowej energii. Czuć było w powietrzu tę niezwykłą chemię między sceną a publicznością. Odnosiłem wrażenie, że właśnie grają jeden z najlepszych koncertów w swoim życiu. Setlista? Świetna. Nie zabrakło mocnych akcentów w postaci choćby Kissy Kissy, Baby Says, Tape Song, nie wspominając już o finałowym No Wow. Kapitalnie wypadły też utwory z nowej płyty "Ash & Ice". Heart of a Dog, potężne Doing It To Death, chwytliwe Whirling Eye czy choćby bardzo energiczne Siberian Night. Wspaniale! Koncert, który miał być przyjemną, ale lekką wprawką przed Foo Fighters, zmusił mnie do szalonego wysiłku i pozostawił po sobie niesamowicie mocne wspomnienia! Aż musiałem zrezygnować z miejsca pod sceną na Foo Fighters i koniecznie uzupełnić wewnętrzne płyny. A co powie nam największa fanka o tym koncercie?

Nie przepadam za określeniem "fanka". Ale to nieistotne. bo trochę się tak poczułam, gdy z dobrą godzinę przed koncertem stałam już na swoim miejscu. W pierwszej strefie, rzecz jasna. A tak od początku to... Byłam tak podekscytowana, iż nie wiem, czy byłabym w stanie odpowiednio przeżyć jakikolwiek inny koncert przed The Kills. Może lekko koloryzuje z takim stwierdzeniem, gdyż tak naprawdę planowałam pójść na występ Francisca Tuana, ale z powodu zmian godzinowych w line-upie - zrezygnowałam. Szkoda, ale nie była to duża strata, gdyż wcześniej miałam okazję Franciszka posłuchać. Polecam Wam jego płytę. Franciszek jest "kochanym człowiekiem", który tworzy muzykę z całego serca. Ale przechodząc do sedna. Koncert The Kills był wspaniały. Ja byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Uwielbiam kobiety na scenie, a Alison to jedna z moich inspiracji. Nic dziwnego, iż było we mnie tyle emocji, tym bardziej, że to było moje pierwsze spotkanie z The Kills (z OFF-em nie wyszło...). Od kilku lat katowałam wszystkie koncerty The Kills oraz The Dead Weather na YouTube. Wiedziałam, że będę ten koncert dobrze wspominać, ale... Szczerze? Nie spodziewałam się, że ludzie obok mnie będą się tak dobrze bawić! Ta niezliczona liczba fanów w energicznym pogo... Jamie i Alison byli chyba tak samo zaskoczeni, co było widać po ich uśmiechach. Dzięki ludzie, że dodaliście temu występowi tyle energii! A muzycznie? Myślę, że duet jest w naprawdę dobrej formie (w swoim brzmieniu nic nie stracili, biorąc pod uwagę problemy Jamiego, a głos Alison, mimo moich obaw, nadal potrafi być drapieżny). Osobiście odczułam powrót "scenicznej chemii" między tą dwójką, zwłaszcza, gdy pomyśle o początkach tego duetu. I tylko mam nadzieję, że nie będę musiała długo czekać na kolejny ich koncert. 

Mam taką samą nadzieję!









Foo Fighters


Po Open'erze na naszej grupie padło bardzo trafne pytanie: "Tak więc, który koncert Open'era był najlepszy i dlaczego Foo Fighters?" Nie ma u mnie cienia wątpliwości. Foo Fighters zagrali najbardziej porywający koncert tej edycji! Rock'n'rollowe, dwugodzinne szaleństwo! To moje drugie spotkanie z Dave'em i spółką, i w końcu to było Foo Fighters takie jakie chciałem od zawsze zobaczyć na żywo. Koncert z Krakowa mogę śmiało wyrzucić z pamięci. Nie dlatego, że zagrali tam źle. Po prostu różne okoliczności (nagłośnienie, organizacja, Dave na tronie) przyczyniły się do tego, iż czułem po wyjściu z hali ogromny niedosyt.  Przewidywałem wówczas, iż powrócą na trasę za 2 lata, by nadrobić odwołane festiwale i przeczuwałem, że mogą zahaczyć też ponownie o nasz kraj. I stało się. Foo Fighters na Open'erze to spełnienie marzeń. Czułem, iż ten mój niedosyt zostanie tutaj z nawiązką zaspokojony. I tak właśnie było! Od samego początku złapałem niesamowity wiatr w żagle, bawiłem się do utraty tchu (gdyby nie woda rozdawana przez ochronę, byłoby ciężko...), banan na twarzy - po porostu czad! Odbiór koncertu był niesamowity, a przecież nie bawiłem się w pierwszej strefie. Z siostrą obraliśmy sobie za miejscówkę drugi rząd przy barierkach oddzielających te strefy. Miejsce sprawdzone przeze mnie przy takich większych koncertach jak Blur czy The Black Keys. I znów trafiłem kapitalnie. Z jednej strony odpowiednia przestrzeń do wygibasów, a z drugiej wokół fantastyczni fani (gość za mną przez dwie godziny śpiewał niemal każdy tekst w całości na całe gardło), którzy bawili się równie dobrze co my! Czułem tu ogromną radość. W dużej jednak mierze to oczywiście zasługa tego, co działo się na scenie. A tam cały zespół w świetnej formie! Szczególnie fenomenalnie było widzieć sprawnego Grohla, który tyska energią, biega po całej scenie, a nawet decyduje się na zejście do fanów! I po raz kolejny udowodnił, iż nie ma bardziej sympatyczniejszego gościa od niego. Chyba naprawdę każdy chciałby go mieć za sąsiada bądź dobrego wujka. Uwielbiam też widzieć szalonego Taylora Hawkinsa za bębnami - zwierzę koncertowe! Foo Fighters to jedna wielka koncertowa maszyna, która przez dobre dwie godziny nie bierze jeńców. Już sam początek był tak kapitalny, aż niemal zatrzęsła się ziemia w Gdyni. Seria utworów: All My Life, Times Like This, Learn To Fly, Something From Nothing oraz The Pretender - miazga! Śmiem stwierdzić, że wybuch wulkanu nie emituje takiej dawki energii, jaką my otrzymaliśmy na samym początku. Ja szczególnie zapamiętam świetnie rozbudowane The Pretender. Ależ ten utwór miał tego dnia moc! Zdarłem sobie gardło wykrzykując z całym tłumem: So, who are you? Yeah, who are you! Woow! Przyszedł w końcu czas na chwilę oddechu. Dave, w typowy dla siebie sposób, przedstawia kolejno kolejnych członków zespołu, a Ci zaś odwdzięczają się pięknymi solówkami bądź fragmentami klasyków, jak choćby Eruption, School's Out, Another One Bites The Dust (śpiewa nie kto inny jak Hawkins - fan Queenu). Na koniec zostaje przedstawiony Hawkins, który najpierw bawi się z publicznością jak Freddie Mercury, a następnie przejmuje wiodący wokal w Cold Day in the Sun. Tempo zabawy zostaje podkręcone poprzez Congregation, Walk, These Days, a punktem kulminacyjnym tego fragmentu był jeden z tych niesamowitych hymnów - My Hero! Pięknie odśpiewany przez publiczność. Łapiemy oddech przy pięknym Skin and Bones. Uwielbiam ten utwór, a szczególnie wstawkę Rami Jaffee na akordeonie. Nadchodzi moment na który z Edytą szczególnie liczyliśmy. Dave zaprasza na scenę Alison Mosshart! Przy okazji ujawniając, iż na backstage Alison powiedziała o nas: "These people are fucking crazy"! I nie było w tym żadnej kokieterii. Tego dnia naprawdę pod sceną rządziło rockowe szaleństwo. Razem z Mosshart Foo wykonali La Dee Da - nowy utwór z nadchodzącej płyty. Na tle całego koncertu wypadł on tylko bardzo dobrze, ale widok Alison i Dave'a śpiewających do jednego mikrofonu - bezcenny. Dalej ostre, hard rockowe White Limo i mój kolejny faworyt tego występu - Arlandia! Jakże uwielbiam skakać przy tym kawałku i krzyczeć "Arlandia"! Cios za ciosem - Monkey Wrench! W bardzo rozbudowanej formie. To właśnie przy tym kawałku Dave zbiegł do publiczności i przez chwilę grał na podwyższeniu między strefami. W pewnym momencie zwolnili tempo na tyle, by publiczność mogła oczarować latarkami z telefonów. W samej końcówce oczywiście przyłożyli do pieca niemiłosiernie. Odpoczynek przyszedł ze spokojniejszą wersją Wheels, gdzie Dave strasznie się rozgadał i obiecał kolejną wizytę w Polsce. Tu po raz kolejny fani popisali się pięknym śpiewem. Czas już na finałowe trzy utwory. Najpierw Run, czyli drugi nowy utwór, który został kilkanaście dni wcześniej wypuszczony jako singiel. Trzeba przyznać, że na żywo brzmi potężnie i podejrzewam, że na długo zagości w ich setlistach. Czas na koncertowe pewniaki. Best Of You  po raz kolejny zmusiło nas do zdzierania gardeł, a przebojowy i taneczny Everlong w sposób idealny zakończył ten fantastyczny koncert. Liczyłem, że dobiją do 2,5 godziny grania, ale chyba przeniesienie G-Eazy na późniejszą porę temu przeszkodziło. Zabrakło mi tylko jednego momentu. Dave'a za perkusją, a Tylora na wokalu. Może następnym razem? Można nieco by ponarzekać, że setlista w gruncie rzeczy niewiele się u nich zmienia od dłuższego czasu. Ja spojrzałbym na to z innej strony. Foo Fighters mógłbym porównać do starej maszyny z grą, która za każdym razem wyśmienicie bawi, mimo iż zawsze gramy w to samo. Nigdy się nie starzeje! I oby ta maszyna nigdy się nie zacięła! Po raz kolejny mogę powiedzieć: Dave is My Hero!







To nie był jednak koniec miłych doświadczeń. Czas na Tent Stage, gdzie swój koncert już rozpoczął...

 

Trentemøller


Duński artysta, który wyrósł na czołową postać europejskiej elektroniki. Tutaj krótko o tym występie. Bardzo spodobał mi się mariaż elektronicznych brzmień z wykorzystaniem żywych instrumentów. To swoiste połączenie rocka i elektroniki. Idealne miejsce i czas na tego typu występ, zwłaszcza po kapitalnych koncertach The Kills i Foo Fighters. Ten koncert wprowadził mnie w nieco narkotyczny sen. Było bardzo klimatycznie - mrocznie, a zarazem romantycznie. Najlepiej wspominam momenty, gdy na scenie pojawiała się wokalistka, której głos przypominał mi nieco Beth z Savages. Świetnie to brzmiało! Można było śmiało zamknąć oczy i odpływać z tymi dźwiękami. Idealne zwieńczenie tego dnia!


Z ekipą jeszcze udaliśmy się na after party w strefie Casa Musica. Ich imprezowy budynek robił wrażenie, ale niekoniecznie czułem się tam dobrze. Raczej nie moje klimaty, nie tylko pod względem doboru muzyki. Można też ponarzekać na to, że bity stamtąd skutecznie docierały pod Main Stage, co mogło niektórym osobom przeszkadzać w odbiorze koncertów. Niemniej, byłem, zobaczyłem, oceniłem. I to byłoby na tyle.

Dwa fenomenalne dni za nami. Czy kolejne koncerty choć trochę dorównały pozytywnym emocjom, które powyżej opisywałem? Tego dowiecie się z drugiej części relacji, którą już dla Was przygotowuję! Stay Tuned!

[EDIT]: Druga część relacji już dostępna:



PS Poniżej na zdjęciu nasza wspaniała ekipa z pola namiotowego! Od lewej: Patryk z Koncertowy Patryk, Patryk z ctrl patt, tak to ja, Maciej oraz Edyta! Podziękowania dla Jan Rusek (Gazeta Wyborcza) za wspaniałą fotę! Pamiątka jakich mało!




 
PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.