PM relacjonują: Me And That Man [Lizard King, 21.09.17, Toruń]

/
0 Comments




Lato 2017 pożegnaliśmy w Toruniu mocnym, rockowym akcentem. To właśnie tu, w klubie Lizard King, swoją trasę po Polsce rozpoczął niezwykły projekt Adama "Nergala" Darskiego oraz Johna Portera - Me And That Man. Ich wspólna płyta "Songs of Love And Death" okazała się sporym sukcesem, doceniona również poza granicami naszego kraju. Wybrane kawałki pojawiły się nawet w audycji samego Iggy'ego Popa w BBC Radio. Grupa również zagrała kilka koncertów za granicą, a ponadto zostali zaproszeni na niemiecki Rock am Ring! Nie wypadało pominąć tego wydarzenia. Było warto! Ale po kolei...

Wieczór otworzył Sasha Boole. Ukraiński singer-songwriter, podopieczny agencji koncertowej Borówka Music. Na scenie prezentuje się z gitarą akustyczną i zestawem kilku harmonijek ustnych. Mieliśmy do czynienia z prostą, ale bardzo przyjemną muzą, garściami czerpiącą z amerykańskiego folku. Bardzo ciepły, miły, półgodzinny koncert.




Bardziej wyczekiwałem jednak warszawskiego tria Fertile Hump! To była ich druga wizyta w Toruniu w tym roku. W marcu zagrali w niewielkim pubie Cyrkowa, gdzie również zjawiłem się i ja. Tamten występ jednak głównie zapamiętam z szeregu "katastrof". Pękały struny, pałeczki, pasek od gitary, wysiadał prąd w całym pomieszczeniu - cud, że wszyscy przeżyli tamten koncert. Tym razem jednak już w pełni profesjonalnie i bez żadnych przeszkód mogliśmy podziwiać ich w akcji. A jest to zespół warty każdej uwagi! Tomek Szkiel (możecie go kojarzyć jako lidera The Stubs), jego partnerka Magda Kramer oraz perkusista Maciek Misiewicz (przypominający wyglądem Davida Guettę) grają niesamowicie żywiołowego, przybrudzonego, surowego blues-rocka, który powinien zachwycić wszystkich fanów tego gatunku. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem jest Magda i jej niezwykły wokal. W dodatku świetnie prezentuje się z piękną gitarą na ramieniu. Tomek dodaje szalonym zachowaniem całości posmaku prawdziwego rock'n'rolla. Maciek wali w bębny z taką pasją i intensywnością, aż pałeczki tego nie wytrzymują. Nie grają nowatorsko, ale ich kompozycje są na tyle szczere i na tyle świetnie skomponowane, że trudno nie zostać porwanym do tańca, czy rytmicznego klaskania. Koncert zagrany z polotem i zaangażowaniem, któremu kłaniam się w pas. Jeśli jeszcze ich nie znacie, nadrabiajcie szybko! Nie mamy wielu takich zespołów w Polsce!







Tuż po 20:00 na scenie pojawiło się dwóch oczekiwanych przez wszystkich gentlemanów ubranych  w stylowe, czarne kapelusze. Zostaliśmy przez Nergala zaproszeni do ich "Czarnego Kościoła", czyli muzycznego świata opartego na mrocznym, cave'owskim klimacie, nie stroniącym jednak od rockowej żywiołowości. Utwór "My Church is Black" wyśmienicie otworzył ten koncert. A dalej było już tylko lepiej. Nergal i Porter obok siebie na scenie. Ogień i Woda. Energia i Stoicyzm. Tak, to zupełnie dwa inne, koncertowe charaktery. Udało im się jednak nawiązać między sobą niesamowity pomost i nić muzycznego porozumienia. To widać było na scenie. Nergal przyjął rolę prawdziwego wodzireja. Ekspresyjnie zachęcał wszystkich, nawet tych na wyższej kondygnacji do wspólnego udziału w tej koncertowej mszy. Potrafił podejść bliżej do publiczności, ciągle zadowolony i bardzo skory do rozmów między utworami. Porter porażał swoim doświadczeniem. Dosłownie. Będąc w drugim rzędzie, niemal na przeciwko jego osoby, widziałem spojrzenie człowieka niezwykle mądrego. Rzekłbym - prawdziwy Budda na scenie. Nie oznacza to, iż zachowywał kamienną twarz przez cały koncert. Również po nim widać było radość z tego występu. Jego spokój szczególnie podziwiałem w momencie, gdy solowo na akustycznej gitarze wykonywał balladę. Niestety, gdzieś za mną jakieś dziewczyny postanowiły kompletnie nie uszanować tej chwili i strasznie przeszkadzały głośną, piskliwą rozmową. Co się dzieje z naszą koncertową kulturą?! Ja pewnie na scenie nie wytrzymałbym nerwowo. Porter spokojnie dograł kawałek do końca. Na szczęście to był jedyny moment, który mógł tego wieczora zirytować. W zasadniczej części wybrzmiały oczywiście utwory z ich wspólnej płyty. Koncertowo sprawdzają się wybornie. Jest dużo okazji do poklaskania i wpierania zespołu wokalem ("Shaman Blues"). Nie ma mowy o jakiekolwiek nudzie. Raz panowie nieco przyspieszają tempo, raz nieco zwalniają. Energia rozłożona idealnie proporcjonalnie. Co szczególnie zapamiętałem? Każdy utwór niemal zasługuje na wyróżnienie, ale wykonanie "Ain't Much Loving", który na żywo, dzięki reakcji publiczności, zyskał jeszcze piękniejszego oblicza, było doświadczeniem wprost niezwykłym. Wspomnijmy o bardzo fajnym akustycznym setcie w drugiej części koncertu ("Cross My Heart And Hope To Die"!). I zaskakujące bisy, które rozruszały już publiczność na całego. Najpierw cover "Psycho Killer" wykonany w nienaganny sposób. A na zakończenie sięgnęli po piosenkę z dyskografii Portera. Wybór padł na cholernie przebojowy utwór "Refill". Jeszcze długo po wyjściu z lokalu nuciłem sobie chwytliwy refren. Muszę jeszcze wspomnieć i pochwalić sekcję rytmiczną, szczególnie imponował basista Matteo Bassoli. Genialny koncert, który udowodnił, że stary, klasyczny gitarowy rock and roll nigdy się nie zestarzeje i zawsze tak samo doskonale bawi.









PS Koncert miał wysoką frekwencję. Można było spotkać osoby z różnych zakątków Polski! Pozdrawiam w tym miejscu poznane pod sceną osoby z Poznania i Gdańska!

PS 2 Dzięki sprawnej organizacji, to nie był ostatni muzyczny akcent tego dnia w Toruniu, w którym miałem przyjemność uczestniczyć. Ale o kolejnej przygodzie porozmawiamy w osobnym wpisie! :)

I pamiętajcie...

Podróżujmy Muzycznie Razem!

PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.