PM odkrywają: The Magic Gang!

/
0 Comments
The Magic Gang, muzyczne odkrycie 2018 roku




The Magic Gang i ich debiutancki album to jak na ten moment dla mnie największe muzyczne zaskoczenie w tym roku! Zupełnie nie wyczekiwałem ich debiutanckiego wydawnictwa. Kilka razy stykałem się z nazwą The Magic Gang, ale z nieznanych mi przyczyn - zawsze omijałem magiczny przycisk "play". Trafili jednak z premierą w idealną datę (16.03), bowiem tego dnia poza bardzo dobrymi albumami z Polski (Daniel Spaleniak, Król) nie potrafiłem wyszukać nic godnego uwagi w zagranicznych nowościach. Byłem jednak dociekliwy i w końcu moją uwagę zwróciły pozytywne oceny jakie zaczął zbierać album "The Magic Gang". Raz kozie śmierć - odpalam. I przepadłem na cały weekend. Totalnie nie potrafiłem się uwolnić od tego albumu! Na moim profilu last.fm niemal wszystkie statystyki zostały zdominowane przez ten zespół! Ostatni raz miałem tak mniej więcej pół roku temu  z "Broken Machine" Nothing But Thieves. Nieczęsto mi się takie sytuacje przytrafiają. Czy zadziała tu prawdziwa magia? I kto się za nią kryje?

Za powstaniem tego kwartetu z Brighton nie stoi żadna fascynująca historia. Ot czterech przyjaciół - Jack, Kristian, Paeris, Angus - postanowiło postawić na wspólną, muzyczną karierę. Nie brakowało im przy tym talentu, chemii oraz wspólnej wizji. Droga do wydania albumu była jednak długa, ale wydaje się, że była to ścieżka obrana bardzo świadomie. Od wydania pierwszego oficjalnego singla "No Fun" minęły trzy lata. Przez ten czas wypuścili trzy EP-ki, mieli serię udanych tras koncertowych oraz pojawiali się na festiwalach. Własne brzmienie polerowali i testowali głównie właśnie podczas występów na żywo, które dawały im odpowiedzi na pytanie, czy idą w dobrym kierunku. Koncerty z czasem zaczęły się wyprzedawać, reakcje były pozytywne, popularność wzrastała, co utwierdzało ich w przekonaniu, że obrany kierunek i styl jest słuszny. Zobaczcie choćby to amatorskie nagranie z ubiegłego roku:


  


Styl Magic Gang balansuje między inspiracjami z zmierzłych epok muzycznych (choćby z okresu The Beatles), a świeżym indie-rockiem. Chwytliwe proste riffy, bardzo poukładane wyrównane brzmienie i do tego kapitalne harmonie wokalne, które chyba są ich najmocniejszą stroną. Kompozycje noszą w sobie ładunek potężnie pozytywnych wibracji. Taki był cel chłopaków i śmiem stwierdzić, że został on osiągnięty. Generalnie produkują proste, wręcz popowe kawałki z tekstami o miłości, przyjaźni, ale skrojone w takie szaty, które pozwalają im na ekspansję w nieco alternatywne tereny.

Debiutancki album był nagrywany w wiejskiej, odosobnionej okolicy Oxfordshire. Przepis był prosty. Skompilowali materiał poprzez wybór starszych kawałków, które stały się popularne oraz świetnie sprawdzały się na żywo, z całkowicie nowymi utworami, które miały stanowić zaskoczenie dla fanów. W produkcji albumu pomagał Jolyon Thomas - producent muzyczny, który macał palce przy krążkach Royal Blood, Slaves, Daughter, M83, U2. To musiało się udać. I odbiór faktycznie wydaje się być bardzo pozytywny. Może krążek przez ekspertów nie został przyjęty z takim ogromnym entuzjazmem, który sprawiły, iż mielibyśmy do czynienia z debiutem roku, ale oceny i komentarze sugerują, iż to świetny materiał, który może stać się kamieniem milowym w karierze tych chłopaków.

Zastanawiałem się czy nie zrecenzować tej płyty, ale generalnie moje odczucia i emocje przy niemal wszystkich utworach są identyczne. Postanowiłem więc sobie darować wyliczanie wszystkich synonimów słowa "świetny". Kupuję ten album w całości! Trudno mi nawet wyróżnić najlepsze kompozycje. W czołówce na pewno plasują się "How Can I Compete", "All This Way", "All That I Want Is You" oraz "Jasmine". Są może tylko dwa momenty, które odróżniają się na tle wszystkich kompozycji poprzez wykorzystanie fortepianowych wstawek. To utwory "Take Care" oraz "I'll Show You". Szczególnie ten pierwszy mam wrażenie, że troszeczkę niepotrzebnie hamuje tempo płyty w połowie odsłuchu, ale to jedyne negatywne odczucie jakie doznałem podczas odkrywania tego dzieła. Generalnie przy każdym kolejnym odsłuchu bawię się wyśmienicie i mimowolnie wokół mnie tworzy się aura dobrego samopoczucia. Jak się pięknie spacerowało z taką muzą w tle!

Podczas odkrywania The Magic Gang naszły mnie jeszcze dwie luźne myśli. Słuchając albumu oraz spoglądając na wizerunek chłopaków, miałem obraz w głowie, że to zespół założony wyłącznie dla zabawy przez czterech geeków wziętych prosto z jakiegoś Netflixowego serialu. Może nawet sam fakt, iż byłem krótko po zakończeniu trzeciego sezonu serialu "Love" w jakiś sposób wpłynął na mój odbiór tego albumu (uwaga, niewiele znaczący spoiler: główny bohater Gus spotykał się z paczką kolegów, z którymi wspólnie tworzyli luźne, zabawne kompozycje do filmów, które nie posiadały własnych motywów, a w ostatnim sezonie popisują się bardzo udanym, przyjemnym, premierowym koncertem). Drugie skojarzenie, które nasuwa mi się z The Magic Gang to sukces naszego rodzimego zespołu The Fruitcakes. Sukces oparty również na wokalnych harmoniach i czerpaniu głęboką garścią z dokonań minionych epok. O ile jednak mam wrażenie, że The Fruitcakes wskoczyli w wehikuł czasu, o tyle The Magic Gang tylko wyłowili z przeszłości świetne inspiracje i przefiltrowali je przez współczesne odcienie muzyki. Sentymentalnych dźwięki są ostatnio w modzie.


Some day soon you'll be
Just where you need to

Powyższymi słowami rozpoczyna się utwór "Caroline". Mam wrażenie, że chłopaki nieświadomie odwołują się tym samym do własnego doświadczenia. Po kilku latach cierpliwego rozwijania swoich muzycznych pomysłów dotarli do tego momentu o którym marzyli i w którym przeznaczone im było się znaleźć. Mają w dorobku olśniewający, przyjemny, ciepły album, który ma w sobie wszystko, by zdobyć muzyczne serca na całym świecie. Moje serducho zostało złowione w ich magiczną sieć, którą zarzucili w muzyczny ocean. Pytanie, czy Wy również dacie się złapać?












Sylwester Zarębski
PM
27.03.2018


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.