KINGS OF LEON – "WHEN YOU SEE YOURSELF"
Zanim w kilku słowach podsumuję wrażenia z nowej płyty Kings Of Leon,
to najpierw muszę się do czegoś przyznać. Otóż dopiero w zeszłym roku tak na
poważnie zdecydowałem się sięgnąć po ich debiutancki krążek "Youth and Young
Manhood" (2003) i doznałem lekkiego szoku. Pasjonujące, wypełnione
młodzieńczą energią, surowe, garażowe granie w stylu odwołującym się do lat
60., a przeżywającym drugą młodość na początku XXI wieku – trudno w
ostatnich latach było szukać w ich twórczości takiej porywczości. Nie dziwię
się, że w tamtym czasie w Wielkiej Brytanii okrzyknięto ich fascynującymi
debiutantami. Ale w Stanach o dziwo radzili sobie dużo gorzej. Z każdym
kolejnym wydawnictwem ta sytuacja się zmieniała, bo też ich gitarowa
twórczość ulegała pokusie mainstreamowości i zapełniania stadionów na całym
świecie. Przełomowym momentem okazała się era albumu "Only By Night" (2008)
z ich największymi przebojami: "Sex On Fire" i "Use Somebody". Trudno mi
przywołać dokładne wspomnienia, ale wydaje mi się, że zacząłem ich
intensywniej słuchać przy okazji premiery następnego krążka "Come Around
Sundown" (2010). Przy tym jednak ta intensywność polegała bardziej na
zapętlaniu ich radiowych przebojów, niż przeżywaniu całych płyt. A potem był
Open'er 2013 i bardzo mieszane uczucia związane z ich wyczekiwanym
koncertem. Caleb, Matthew, Jared i Nathan Followillowie wydawali się na
scenie zmęczeni dźwiganiem roli headlinerów, nie nawiązali większego
kontaktu z publicznością, ale zrobili swoje. Fani swoją euforią nieśli ten
występ, a ja z radością zdzierałem gardło śpiewając "Sex On Fire".
Przyjechali do nas wtedy tuż przed wydaniem płyty "Mechanic Bull", która w
moim serduchu nie przetrwała próby czasu. Trzy lata później powrócili w
naprawdę fajnej formie z krążkiem "Walls", co do którego wciąż żywię bardzo
ciepłe uczucie. Lekkie, przebojowe, zaskakujące kompozycje na tyle podbiły
moje serducho, by złożyć obietnicę, że "po tej premierze jestem skłonny im
dać jeszcze jedną szansę na żywo, o ile taka okazja się nadarzy". Nadarzyła
się w 2017 roku na Orange Warsaw Festival. I znów wracałem do domu z
mieszanymi uczuciami. Followillowe faktycznie zdawali się być w
nadspodziewanie świetnej formie, ale zawiodła postawa publiczności, w której
na próżno było szukać odpowiedniego żaru. No i przyszło nam czekać pięć
długich lat na ich kolejne dzieło, którym... znów przywracają przekonanie,
że jednak ten muzyczny świat byłby bez nich nieco uboższy.
Na "When You See Yourself" Followillowie podążają niemal zupełnie nową dla siebie ścieżką. Dojrzeli i pozbyli się zadęcia na punkcie poszukiwania komercyjnej przebojowości. Efektem jest bardzo przestrzenna, spokojna, wręcz niemal w stu procentach balladowa (energią na tle pozostałych kawałków wyróżnia się jedyne świetne "Echoing"), refleksyjna i najspójniejsza ich płyta w dorobku.
Nie wspominałem na samym początku o ich debiucie przypadkowo. Na pewnym poziomie wydaje mi się, że panowie w roku 2021 odnaleźli radość z grania, którą usłyszałem na ich pierwszym krążku. Oczywiście teraz nie uświadczymy tego młodzieńczego porywu, który przeistoczył się w męskie, ustatkowane emocje, a galopujące gitary zaczęły ustępować miejsca klawiszom malującym rozległe pejzaże, ale jest tu radość z grania i autentyczność, jakiej dawno się u nich nie czuło (nawet na chwalonym przeze mnie "Walls", który fundamentalnie był jednak plastikową wydmuszką – udaną, ale jednak). Ta muzyczna, emocjonalna szczerość nadaje odpowiedni ton prawie godzinnemu materiałowi. Dzięki temu nowemu podejściu Caleb zyskał rewelacyjną przestrzeń do eksponowania swojego fantastycznego wokalu. Można mu śmiało zaufać, gdy w wywiadach mówi o najbardziej osobistych tekstach, jakie napisał. Ale mam tu raczej do czynienia z okruszkami jego prywatnych doświadczeń, które ostatecznie układają w uniwersalne przekazy. Zresztą taki duch ponadczasowości bardzo unosi się nad tym niespiesznym krążkiem. Przywołajmy choćby refren utworu "Claire & Eddie": Ooh fire's gonna rage if people don't change / Ooh a story so old, still so original. Ta płyta wydaje się być niemal jednym długim, płynnym, zharmonizowanym utworem, ale jest tu kilka wybijających się momentów. Single zwiastujące ten krążek zostały wybrane starannie i celnie, ale dla mnie osobiście najlepszym momentem tego krążka jest jego środek w postaci utworów "Golden Restless Age" i "Time in Disguise" – prawdziwe płuca tego materiału!
Trudno mi jeszcze na tym etapie wyrokować, czy ta płyta pozostanie ze mną na dłuższą chwilę, ale bez cienia wątpliwości uznają ją za bardzo wytrawne i satysfakcjonujące dzieło, które z każdym kolejnym odsłuchem zyskuje. Zastanawiam się tylko, jak ten materiał wypadnie na żywo? To co? Do trzech razy sztuka?
A co do oceny "When You See Yourself", to ode mnie na dzień dzisiejszy takie… a niech będzie nawet:
Na "When You See Yourself" Followillowie podążają niemal zupełnie nową dla siebie ścieżką. Dojrzeli i pozbyli się zadęcia na punkcie poszukiwania komercyjnej przebojowości. Efektem jest bardzo przestrzenna, spokojna, wręcz niemal w stu procentach balladowa (energią na tle pozostałych kawałków wyróżnia się jedyne świetne "Echoing"), refleksyjna i najspójniejsza ich płyta w dorobku.
Nie wspominałem na samym początku o ich debiucie przypadkowo. Na pewnym poziomie wydaje mi się, że panowie w roku 2021 odnaleźli radość z grania, którą usłyszałem na ich pierwszym krążku. Oczywiście teraz nie uświadczymy tego młodzieńczego porywu, który przeistoczył się w męskie, ustatkowane emocje, a galopujące gitary zaczęły ustępować miejsca klawiszom malującym rozległe pejzaże, ale jest tu radość z grania i autentyczność, jakiej dawno się u nich nie czuło (nawet na chwalonym przeze mnie "Walls", który fundamentalnie był jednak plastikową wydmuszką – udaną, ale jednak). Ta muzyczna, emocjonalna szczerość nadaje odpowiedni ton prawie godzinnemu materiałowi. Dzięki temu nowemu podejściu Caleb zyskał rewelacyjną przestrzeń do eksponowania swojego fantastycznego wokalu. Można mu śmiało zaufać, gdy w wywiadach mówi o najbardziej osobistych tekstach, jakie napisał. Ale mam tu raczej do czynienia z okruszkami jego prywatnych doświadczeń, które ostatecznie układają w uniwersalne przekazy. Zresztą taki duch ponadczasowości bardzo unosi się nad tym niespiesznym krążkiem. Przywołajmy choćby refren utworu "Claire & Eddie": Ooh fire's gonna rage if people don't change / Ooh a story so old, still so original. Ta płyta wydaje się być niemal jednym długim, płynnym, zharmonizowanym utworem, ale jest tu kilka wybijających się momentów. Single zwiastujące ten krążek zostały wybrane starannie i celnie, ale dla mnie osobiście najlepszym momentem tego krążka jest jego środek w postaci utworów "Golden Restless Age" i "Time in Disguise" – prawdziwe płuca tego materiału!
Trudno mi jeszcze na tym etapie wyrokować, czy ta płyta pozostanie ze mną na dłuższą chwilę, ale bez cienia wątpliwości uznają ją za bardzo wytrawne i satysfakcjonujące dzieło, które z każdym kolejnym odsłuchem zyskuje. Zastanawiam się tylko, jak ten materiał wypadnie na żywo? To co? Do trzech razy sztuka?
A co do oceny "When You See Yourself", to ode mnie na dzień dzisiejszy takie… a niech będzie nawet:
7/10!
Sylwester Zarębski
PM
07.03.2021