ALBUMY
LONDON GRAMMAR – "CALIFORNIAN SOIL"
"Californian Soil" to dla London Grammar może nie rewolucyjny, ale bardzo znaczący krok naprzód w artystycznym dojrzewaniu, który dalej zapewnia im miano jednego z najważniejszych zespołów współczesnej alternatywy i prawdopodnie wyniesie na największe sceny festiwalowe, gdy tylko zapomnimy o pandemii.
Bądźcie oczywiście świadomi, że na moją ocenę tego krążka wpływa ogromne uczucie, jakim darzę ten zespół, a wokal Hannah, która nieustannie olśniewa swoją anielską barwą, emanując przy tym teraz nową, odrodzoną, wyzwoloną energią, za każdym razem przyspiesza bicie mego serducha i przyprawia mnie o ciarki na całym ciele. Jest jak narkotyk, bez którego moja dusza nie istnieje. I być może ta miłość trochę zaślepia mi pewne mankamenty ich twórczości (sugerują to dość rozbieżne recenzje i opinie), ale każdy z nas ma przecież taki zespół, któremu jesteśmy w stanie wybaczyć więcej. Mnie pozostaje na tę chwilę wybaczyć London Grammar ponowne zasadzenie w mej duszy nasion, z których kiełkuje piękno o terapeutycznych właściwościach. No i zdominowania wszelkich moich statystyk, bo "Californian Soil" to album, do którego na pewno będę powracał w kolejnych miesiącach!
WALUŚKRAKSKAKRYZYS – "ATAK"
KRÓL – "DZIĘKUJĘ"
Po raz kolejny błądzenie po muzycznej planecie Króla okazało się dla mnie ogromnie satysfakcjonujące! To prawdziwa uczta dla uszu, umysłu, ciała i serducha!
MANCHESTER ORCHESTRA – "THE MILLION MASKS OF GOD"
Twórczość tej grupy poznałem w 2017 roku, gdy wydawali przełomowy w swojej karierze piąty krążek "A Black Mile To The Surface". Ich wcześniejsze pozycje były przyjmowane pozytywnie, ale dopiero przy tym krążku udało im się wskoczyć na zupełnie inny poziom dostarczania muzycznych emocji i znaleźć odpowiednią drogę. Ileż tam było wielowymiarowych gitarowych tekstur muzycznych, przemiennych pejzaży z kojącymi promieniami słonecznymi i rozdzierającymi piorunami. Nastrojowo i energicznie. Monumentalnie i delikatnie. Wspaniale. A finałowa kompozycja "The Silence" po dziś dzień wywołuje u mnie ciarki i jest jedną z tych, które pragnę kiedyś doświadczyć na żywo.
Poświęcam sporo uwagi ich poprzedniej płycie nie bez powodu, ponieważ "The Million Masks Of God" jest godną kontynuacją tamtych emocji na poziomie muzycznym i lirycznym. Manchester Orchestra trzymają się niemal identycznej trajektorii. Proponują gitarową, folkową kruchość, którą od czasu do czasu burzą piętrzącymi się emocjami. Jest to elegancka oferta bogata w kinowe doznania. Epicki dramat eksplorujący tematy narodzin, śmierci tego, co kryje się za zasłoną ziemskiego życia (napisany zresztą po śmierci ojca gitarzysty Roberta McDowella z powodu raka). Złożony, z wielowarstwowych, progresywnych aranżacji, z którymi świetnie rezonuje niesamowity, harmonijny, ciepły, przejmujący wokal Andy'ego. Cały materiał jest bardzo przemyślanie skonstruowany, tak by w pewnym sensie oddać przypływ i odpływ życia. Od impulsywnych, energicznych doznań do wyciszonych, introspektywnych chwil.
Manchester Orchestra dysponują mocnymi argumentami i zachwycają dojrzałym rzemiosłem – trudno obojętnie przejść obok ich umiejętności plecenia emocjonalnych nici. Weźmy dla przykładu utwór "Dinosaur", który w pierwszych chwilach zapowiada się na delikatnie stąpająca po ziemi balladę, by z czasem przerodzić się w potężne trzęsienie. Po prostu: WOW! Teatralność tej oraz pozostałych kompozycji potrafi obezwładnić i przenieść w strefę rozkoszy.
Manchester Orchestra po szesnastu latach działalności jawi się teraz jako w pełni ukształtowany zespół, który po mistrzowsku łączy symfoniczny indie-rock, folk oraz poetycką lirykę i przekształca te składniki w ambitne, wzniosłe, olśniewające muzyczne dzieła.
Obawiam się tylko, że ten album będzie trochę niedoceniony, ale mam nadzieję, że Wy dacie mu szansę!
ROYAL BLOOD – "TYPHOONS"
Pod poszerzoną stylistyką, która wibruje pozytywnymi, tanecznymi emocjami, ukryta jest nieco mroczniejsza warstwa tekstowa, której geneza tkwi w problemach z nałogiem alkoholowym, z którym Mike zmagał się w ostatnich lat (obecnie od dwóch lat szczęśliwe zażegnanych), ale po prawdzie, to nie dla tekstów odpalam krążki Royal Blood. Głównie oceniam je w kontekście koncertowego potencjału, a tym "Typhoons" tryska wręcz grzesznymi strumieniami, które na występach na żywo przerodzą się w prawdziwe, porywające fale zasilane dodatkowo wylewanym potem (kto był na ostatnim koncercie w Warszawie, ten wie) spragnionych, pogujących fanów, obecnie uwięzionych w objęciach nieszczęsnego wirusa. Gdy tylko zdejmiemy pandemiczne kajdany, koncerty Royal Blood z nowym repertuarem będą tym, czego każdy z nas będzie chciał doświadczyć!
BIRDY – "YOUNG HEART"
Na album "Young Heart", następcę "Beautiful Lies", czekaliśmy aż pięć lat! W zeszłym roku to oczekiwanie Birdy osłodziła skromną, ale zawierającą przecudowne kompozycje, EP-ką "Piano Skatches" i przywróciła mi nadzieję w jej twórczość, bowiem krążek "Beautiful Lies" pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Tamtejsza próba "upopowienia" jej muzycznej postaci mnie nie przekonywała. Oczywiście miałem obawy, że EP-ka była wyjątkiem i na kolejnym longplayu Birdy będzie kontynuowała mainstreamową ścieżkę, ale na nasze szczęście na dobre powróciła do fortepianowego-wokalnego stylu, w którym ją poznaliśmy i pokochaliśmy. "Young Heart" to 16 pięknych opowieści o miłości, pożegnaniach i samotności wyśpiewanych przy akompaniamencie pianina z mniej lub bardziej poszerzonym tłem muzycznym o dodatkowe smyczki, akustyczne gitary, delikatną perkusję. Właśnie w takim skromnym wydaniu Birdy lśni najjaśniejszym blaskiem, czego przykładem z tego krążka jest przepiękna, surowa ballada "Nobody Knows Me Like You Do".
Birdy na czwartym albumie przepracowuje swój pierwszy zawód miłosny. Doświadczenie, które zawsze mocno wstrząsa człowiekiem, ale też czyni go silniejszym. Birdy dojrzała jako artystka i kobieta. Nowe doświadczenia przekształciła w zachwycające, wspaniałe kompozycje. Na pierwszy plan wysuwa się elokwentna narracja, która prowadzi nas wyboistą ścieżką za złamanym sercem. Podróż ta została urozmaicona eleganckimi kompozycjami, które zatrzymują nas przy sobie na dłuższą chwilę. A do tego jeszcze ten emanujący siłą i niezwykle przepiękny wokal Birdy! Wszystko składa się na konsekwentną, cudną muzyczną opowieść.
16 utworów to jednak trochę ciut za dużo i w drugiej połowie ten krążek traci impet, ale koniec końców warto przy jednym posiedzeniu (najlepiej z towarzystwem kocyka i herbatki) przesłuchać całość, choćby dla finału w postaci pięknie rozbudowanego instrumentalnie "New Moon" i poruszającej kompozycji "Young Heart". Takiej dawki romantycznego muzycznego ciepła chyba nie oferował jeszcze w tym roku żaden album (okej, jeszcze "Ciche Dni" Kaśki Sochackiej). "Young Heart" to idealna propozycja na tegoroczną, wyjątkowo chłodną majówkę i na jesienne wieczory, które przed nami.
Czarujące dzieło!
KALEO – "SURFACE SOUNDS"
PLASTIC – "SPACE"
Moje najsilniejsze wspomnienie z tą formacją wiąże się z ich świetnym występem na Open'erze 2014, na którym promowali album "Livin In The iWorld" (2013) i przywieźli świeżutki, bujający singiel "I Want U". Oceniałem w relacji z tamtego roku, że to była radosna zabawa na światowym poziomie. W kolejnych latach jednak o tej grupie było zdumiewająco cicho i prawie o nich zapomniałem. Z mgły zapomnienia wyłonił się w 2019 roku singiel "U Gonna Love It", który zwiastował nadejście nowego albumu, na który przyszło nam czekać kolejne dwa lata. Ale w końcu się udało! Plastic powracają w hucznym i roztańczonym stylu! Znów wypełniają naszą przestrzeń kosmicznymi, nieco retrospektywnymi, elektronicznymi produkcjami, które stają w blokach startowych i gdy tylko koronawirus wywiesi białą flagę, od razu przejmą kontrolę nad parkietami polskich klubów muzycznych! Albumowi "Space" nie można odmówić niesienia pozytywnych emocji i sporej dawki przyjemności. Okej, może ten materiał nie porywa w każdej swojej minucie, bo zdarzyły się tu chwile, które przepłynęły przeze mnie bez wzbudzenia większych emocji, ale myślę, że na żywo całość nabierze też innej jakości. Natomiast jest tu kilka muzycznych haczyków, które natychmiastowo wyciągają z fotela i zapraszają do tańca w domowych warunkach. Na czele tej stawki przede wszystkim znakomita kompozycja "Dream Dancing (I Hear The Music")!
JULIA STONE – "SIXTY SUMMERS"
DEBIUTY
GIRL IN RED – "IF I COULD MAKE IT GO QUIET"
Połączenie popowej chwytliwości, niebanalnych przekazów i otwartości lirycznej stanowi kręgosłup i siłę tego krążka, którego szczyt emocjonalny jest umiejscowiony w środkowym w niemalże pop-punkowym utworze "You Stupid Bitch", którego siła rażenia na koncertach powinna zaprzeczyć prawom grawitacji. To wzruszające, słodko-gorzkie wyznanie do osoby, która nigdy nie zobaczy w tobie więcej niż przyjaciela, pomimo że jesteś w stanie za nią wskoczyć w ogień. Mocno utożsamiam się z tym kawałkiem, bo sam przeżyłem podobną historię i w pewien sposób zadziałał na mnie oczyszczająco.
Nie brakuje jednak na tym krążku również nieco bardziej, melancholijnych momentów, zwłaszcza w drugiej części krążka, z której warto wyróżnić przygnębiającą kompozycję "Rue", do której stworzenia Ulven czerpała inspirację z postaci, o tym samym imieniu co tytuł, z serialu "Euforia". Delikatnie pulsujący bit połączony z ponurym fortepianem w utworze "Apartment 402" również grzeszy mglistą atmosferą. A nieco wcześniej kinowymi doznaniami otacza nas utwór "Midnight Love", traktujący o toksycznym związku. Ale to właściwie jedyne momenty, w których ten krążek nieco spowalnia.
Intymność tajemniczego utworu numer dziewięć kończy się właściwie na intrygującej nazwie złożonej z kropki ("."), mocną elektroniką uderza utwór "Body And Mind", delikatny fortepian w "Hornylovesickmes" dość szybko przykryty zostaje przestrzennymi perkusjonaliami, a niemal finałowe "I'll Call You Mine" sprawia, że chciałoby się wskoczyć na parkiet i ma szansę zostać kolejnym promującym singlem. Użyłem sformułowania "niemal finałowe", ponieważ cały krążek zostaje zwieńczony niewerbalną kompozycją z akompaniamentem fortepianu i smyczkowym tłem w roli głównej, która zdaje się być taką chwilą wytchnienia po wszystkich lirycznych spowiedziach dziewczyny w czerwieni. Swoją drogą trwają one bardzo krótko. 33 minuty mijają błyskawicznie i pozostawiają z lekkim niedosytem, choć z drugiej strony tę zwartą formę można również uznać za atut, gdyż nie ma tu zbędnych wypełniaczy.
Oczywiście te wszystkie tematy związane z miłością i zdrowiem psychicznym, które porusza w swoich tekstach Girl In Red, nie są obecnie czymś odkrywczym, ale w sposób, w jakie je podejmuje, nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z kolejnym istotnym głosem młodego pokolenia generacji "Z". Nie powinno więc nikogo dziwić, że po premierze tego krążka ta cudownie utalentowana Norweżka zbiera pochwały ze strony koleżanek z branży, na czele z samą Taylor Swift! Mając takie wsparcie, Girl In Red może pomalutku myśleć o nowych marzeniach, bo te, które sobie wcześniej wyśniła, zaczynają się właśnie spełniać.
PEŁNA RECENZJA
W TYM MIEJSCU!
DRY CLEANING – "NEW LONG LEG"
Odsłuch tego krążka mógłbym porównać do wcielenia się w rolę dyskretnego obserwatora, który przerywa spacer po miejskim parku, wygodnie usadawia się na ławeczce i przypatruje się wszelkim detalom otaczającej przyrody oraz zachowaniom innych spacerowiczów, co skłania go do snucia metafizycznych przemyśleń.
"New Long Leg" nie porwał mnie z krzesła, nie zawalczy prawdopodobnie u mnie o miano debiutu roku, ale skutecznie mnie na chwilę zahipnotyzował i pozostawił właściwie trudne do zapomnienia wrażenia.
ROZEN – "ROZEN"
Poszczególne emocjonalne tony zostały odpowiednio zagnieżdżone we wspaniałej instrumentalnej warstwie tego albumu. Oj, jak tu jest obficie, bujnie i melodyjnie! Od stonowanych, oszczędnych, balladowych temp, po kompozycje zachwycające swoją zadziornością, żwawą energią i popową przebojowością ("Lepszy Ląd"). A gdy do gitary elektrycznej, skrzypiec, wiolonczeli i perkusji dołączają dodatkowe instrumenty dęte, robi się wręcz marzycielsko! Szczególnie wyróżniam tu drugą, fleetfoxową połowę wzruszającego utworu "Tylko cisza" – to jeden z moich (wielu) ulubionych momentów tego krążka. Do tych komplementów dodajmy jeszcze koniecznie wokal Andrzeja, który skutecznie ogrzewa serducho swoją ciepłą barwą.
Rozen wytwarzają wokół siebie tę folkową magię i duchowość, która sprawia, że chce się z nimi spędzić kilka klimatycznych wieczorów i w przyszłości wspólnie pośpiewać na koncercie! Takiej muzyki na naszym rodzimym podwórku nigdy nie za dużo! Piękny debiut, który mam nadzieję, za chwilę zacznie wypełniać przestrzeń wielu domostw i klubów muzycznych! Ta grupa na to zasługuje!
THE SNUTS – "W.L."
"W.L." rozpoczyna się balladowym, emocjonalnym kawałkiem "Top Deck", przy którym ma się wrażenie, że ożywa melancholijna okładka, na której członkowie zespołu spacerują po pustej ulicy miasta, które za chwilę okryje się ciemnością. Wiadomo, że takie przechadzki mogą przeradzać się w imprezy życia. I trochę właśnie ten album jest odzwierciedleniem takich sytuacji. Łączy refleksyjnie snujące się melodie z tymi podbitymi adrenaliną zabawy. I to jest też pewien problem tego albumu. Nie do końca wiadomo jakim zespołem chce być ostatecznie The Snuts. Przykład z środka albumu. Utwór "Sombody Loves You" jest średnim produktem zbytnio zbliżającym się do popowej estetyki, ale za chwilę chłopaki skutecznie atakują wzniosłą gitarową solówą i stadionowymi ambicjami w kapitalnym "Glasgow", po czasem zarzucą czymś na miarę przyjemnej oasisowej ballady "No Place I'd Rather Go". A mamy jeszcze na tym krążku choćby próby uderzenia w ostre punkowe klimaty ("Don't Forget It (Punk)"), czy uwodzenie fanów Arctic Monkeys za pomocą "All Your Friends". Inspiracji i pól gitarowych, które chłopcy odhaczają na tym albumie jest mnóstwo i całość wydaje się trochę niepotrzebnie rozdęta, ale... Ratują ten album swoim szczerym, energicznym podejściem i wyczuwalną radością grania, która wypływa prosto z środka ich serc wypełnionych niezaprzeczalną miłością do gitar. Ostatnio tak mocne poczucie obcowania z takim bezpretensjonalnym i żarliwym podejściem do indie-rocka miałem przy stykaniu się z twórczością Kiwi Jr., których albumy cenię w tym momencie nieco wyżej, ale to The Snuts mają większą szansę na mainstreamowy sukces i największe sceny muzycznych festiwali.
LOW ISLAND – "IF YOU COULD HAVE IT ALL AGAIN"
EP-KI
QUEEN'S PLEASURE – "PANIC FROM DUBLIN"
Ta EP-ka przynosi również niedosyt, bo chciałoby się więcej, ale mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości otrzymamy już pełnoprawny, długogrający debiut.
DAMIEN RICE, JFDR, SANDRAYATI FAY – "SONG FOR BERTA"
SKULLCRUSHER – "STORM IN SUMMER"
SINGLE
ILLUMINATI HOTTIES – "MMMOOOAAAAAYAYA"
Sarah Tudzin, liderka illuminati hotties, łącząc punkową zadziorność w zwrotkach ze słodko bezsensownym pop-punkowym refrenem, rozszyfrowała w mojej głowie algorytm odpowiedzialny za zapętlanie! Fascynujący singiel! Best New Track od Pitchforka zasłużone!
No i jeszcze ten teledysk, będący oczywistym nawiązaniem do obrazu D'Angelo – Untitled (How Does It Feel)!
LITTLE SIMZ – "INTROVERT"
BILLIE EILISH – "YOUR POWER"
KINGS OF CONVENIENCE – "ROCKY TRAIL"
THE CHEMICAL BROTHERS – "THE DARKNESS THAT YOU FEAR"
LUCY DACUS – "HOT & HEAVY"
NATALIA SZROEDER, RALPH KAMINSKI – "PRZYPŁYWY"
CHET FAKER – "WHATEVER TOMMOROW"
EDEN RAIN – "OUT IN THE COLD"
HANIA RANI – "SOLEIL PÂLE"
THE BLACK KEYS – "CRAWLING KINGSNAKE"
MICK JAGER, DAVE GROHL – "EAZY SLEAZY"
JAMES VINCENT MCMORROW – "WAITING"
ALICE MERTON – "VERTIGO"
OF MONSTERS AND MEN – "DESTROYER"
ATLVANTA – "ANTHRAX"
DARIA ZAWIAŁOW, DAWID PODSIADŁO – "ZA KRÓTKI SEN"
TWENTY ONE PILOTS – "SHY AWAY"
HOLLY HUMBERSTONE – "HAUNTED HOUSE"
GARBAGE – "NO GODS NO MASTERS"
MOBY – "NATURAL BLUES" (REPRISE VERSION)
OLIVIA RODRIGO – "DEJA VU"
Przy okazji premiery tego singla otrzymaliśmy również zapowiedź debiutanckiej płyty Olivii. "SOUR" ukaże się już 21 maja!
ST. VINCENT – "THE MELTING OF THE SUN"
WOLF ALICE – "SMILE"
CHVRCHES – "HE SAID SHE SAID"
ARS LATRANS ORCHESTRA, ODET, RUNFORREST – "NIE MÓW MI"
WYDARZENIA MIESIĄCA
WYRÓŻNIENIA + PLAYLISTA MIESIĄCA
Sylwester Zarębski
PM
04.05.2021