MUZYCZNE PODSUMOWANIE ROKU 2021 by Podróże Muzyczne!

/
0 Comments

MUZYCZNE PODSUMOWANIE ROKU 2021 by Podróże Muzyczne!


Muzyczne Podsumowanie Roku 2021!

 

Wstęp, czyli refleksje Ojca Podróżnika



Rok 2021 przeszedł do historii!

Dla nas – fanów koncertów – to był zdecydowanie łaskawszy rok od poprzedniego, ale wciąż daleki od naszych pragnień. Nie ma co jednak za dużo narzekać! Cieszę, że od połowy roku udało się – pod oczywistymi restrykcjami, ale zawsze – odblokować koncertowe wydarzenia, w tym te, których w zeszłym roku zabrakło najbardziej – myślę rzecz jasna o festiwalach! Przybierały one różne formy, ale najważniejsze, że tych możliwości ponownego posmakowania festiwalowych przygód było co niemiara! Sprawozdanie z moich podróży muzycznych wraz z odnośnikami do relacji zamieszczam w kolejnej części tego podsumowania.

Koncertowe nadzieje na ten rok są ogromne, ale na pełnowymiarowy powrót branży chyba jeszcze trochę poczekamy. Mam nadzieję, że doświadczenia wyniesione z ostatnich dwóch lat pozwolą organizatorom i artystom na odważne, odpowiedzialne decyzje i przyjdzie nam spotykać się na jeszcze większej ilości festiwali i koncertów, ale przygotujmy się na to, że mutujący wirus może nas jeszcze wszystkich pognębić i zmusić do pokornych działań. Ale nie traćmy nadziei!

Czas odpowiedzieć na pytanie, jaki to był rok dla mnie, jako blogera? No cóż… Nie da się ukryć, że moja skromniutka działalność w blogosferze jest coraz słabiej zauważalna. Trudniej jest dotrzeć do nowych odbiorców, zmieniają się oczekiwania, formy spędzania czasu w sieci, zasięgi są ucinane, kupowanie reklam mija się z celem itd. Może nie biegnę z duchem czasu (na Tik Toku mnie nie znajdziecie, w temacie podcastów jeszcze raczkuję), może odrobinę brakuje mi szaleństwa, może to kwestia charyzmy, a już na pewno brakuje czasu na realizację wielu pomysłów.  W którym kierunku zmierzam, tego sam nie wiem… 

Tym bardziej doceniam wszystkie sygnały i sytuacje, które podnoszą mnie na duchu i przywracają wiarę, że moja pro bono działalność szerzenia dobrej muzy i koncertowej kultury ma sens! Niezwykle cenne są wszystkie miłe wiadomości, które dostaję od Was Podróżujący, a jeszcze milej było się z Wami spotykać, rozmawiać, przybijać piątki i bawić się pod scenami na koncertach i festiwalach! Nieustannie z naszej niewielkiej, ale wspaniałej muzycznej rodziny jestem dumny!

Dziękuję wytwórniom płytowym, menadżerom, a zwłaszcza Artystom za podsyłane do mnie prezenty, wszystkie wiadomości (nie jestem w stanie na wszystkie odpowiadać, ale każdej się przyglądam!), spotkania na koncertach, polubienia i szerowanie moich treści (Artur Rojek polecający moją relację koncertową – kosmos!)! Wasze wsparcie i wszelkie przyjaźnie to ogromna, nieoceniona siła napędowa do dalszych działań!

A skoro o działaniach mowa… Pragnę szczególnie podziękować redaktorowi Wojciechowi Miśkiewiczowi za pomysł i realizację moich gościnnych występów na antenie Radia UWM FM! Niesamowita przygoda!

W ogóle to był bardzo udany rok jeśli chodzi o działania na blogu. Po raz pierwszy od 2016 roku odwróciłem spadkowy trend ilości publikowanych treści, powróciłem do tworzenia nieco dłuższych w formie recenzji, a konsekwencją odżycia branży muzycznej jest także większa ilość relacji koncertowych. Choć z bólem serca muszę się przyznać, że nie udało mi się przenieść na bloga wszystkich moich koncertowych wrażeń. Wybaczcie, choć pamiętajcie, że każdą podróż zaznaczam i relacjonuję także na Instagramie. Zaniedbałem niestety też dział PM odkrywają, ale mam nadzieję za moment do niego solidnie powrócić! Zawsze mogło być lepiej, ale generalnie jestem zadowolony z większości tekstów, które popełniłem w tym roku. 

A jeśli chodzi o to, jaki to był rok pod względem stricte muzycznym? Fakt, że spędziłem więcej czasu na słuchaniu muzyki niż w poprzednich latach, mówi już całkiem sporo. Przełożyło się to na rekordową liczbę wyróżnień muzycznych wydawnictw! Zawsze zachowywałem powściągliwość i umiar, ale tym razem odpiąłem wrotki, szczególnie w sekcjach zagranicznych! I nie byłbym sobą, gdybym nie wprowadził małego zamieszania do przygotowanych rankingów, ale to za chwilę sami odkryjecie. Oczywiście pamiętajcie, że nie są to zestawy najlepszych, ale moich ulubionych i najważniejszych płyt tego roku! Skrajnie subiektywne! Mam nadzieję, że znajdziecie tu dla siebie dużo pięknych dźwięków, przy niektórych pozycjach przybijecie ze mną piątkę, niektóre być może będą dla Was odkryciami, a jeśli z czymś się nie zgodzicie – nikt tego nie zakazuje i zapraszam do dyskusji! Wierzę, że będzie to jednak przede wszystkim interesująca i inspirująca podróż przez ten muzyczny 2021 rok! Zapraszam!

➖➖➖➖➖

  

KONCERTY 2021



Tak jak wspominałem, rok 2021 pod względem możliwości koncertowych podróży był łaskawszy od swojego poprzednika, ale pierwszą połowę roku właściwie spędziłem w domu. Wyjątkiem był marcowy koncert Organka w Grudziądzu. Niezły, ale z Organkiem spotkałem się ponownie kilka miesięcy później na energiczniejszym występie. Ale po kolei... 
 
W koncertowy tryb wpadłem na dobre od czerwca. Toruńskie występy Kwiatu Jabłoni i Dawida Podsiadły w leśnej odsłonie oraz chełmińskie Baranovskiego i Patricka The Pana z przedpremierowym materiałem natchnęły mnie nadzieją na piękne i intensywne lato.
 
      Lipiec rozpoczął się dla mnie podróżą na pierwszy festiwal z prawdziwego zdarzenia od czasu wybuchu pandemii. Jasne, Stay Wild Festival nie imponował rozmachem, ale dwie naprzemiennie grające sceny, fajnie skrojony line-up z polskich wykonawców (Kwiat Jabłoni, Krzysztof Zalewski, Kasia Lins, Kaśka Sochacka, Ofelia, Patrick The Pan, Jan Serce, Martin Lange Daria Zawiałow i inni) słoneczna pogoda, uśmiechnięta publiczność bez masek – to wszystko złożyło się na fantastyczną, festiwalową atmosferę! To była dobra rozgrzewka przed kolejnymi festiwalowymi przygodami...
       
      Nie dane nam było po raz kolejny spotkać się na Lotnisku Kosakowo, ale organizatorzy Open'er Festival w tym roku przygotowali awaryjny plan i zorganizowali pandemiczną wersję festiwalu. W gdyńskim Parku Kolibki na sześć wakacyjnych tygodni zorganizowano wyjątkową przestrzeń kulturalno-koncertową Open'er Park. Nie wyobrażałem sobie nie skorzystać z tej okazji i nie poczuć tej namiastki Open'era na swojej skórze. Ostatecznie skończyło się na dwóch podróżach do Gdyni: na otwierający całą imprezę koncert Brodki oraz pierwszy z trzech wyprzedanych koncertów Dawida Podsiadły! Do tego świetne supporty w postaci formacji Oxford Drama i debiutującego projektu Atlvnta oraz historyczne, taneczne harce podczas Silent Disco! Bawiłem się doskonale!

      Ale najważniejszą festiwalową przygodą lata okazała się moja pierwsza podróż na Fest Festival! Impreza zorganizowana z pełnowymiarowym rozmachem: cztery dni wypchane po brzegi muzycznymi doznaniami, osiem scen, line-up z zagranicznymi gwiazdami festiwalowe miasteczko z polem namiotowym... Tak, to było to! W niezwykle urokliwym Parku Śląskim przeżyłem najbardziej emocjonalny koncert 2021 roku w wykonaniu Kayah i Bregovica! Ponadto bagaż niesamowitych wspomnień wzbogacił się o emocje z koncertów Sohna, Aurory, Kensington, Purple Disco Machine, Jamesa Baya, Hani Rani, Sonbird, Natalii Przybysz, Kungsa, Kereli Dust, Julii Pośnik i wielu, wielu innych! Naprawdę polecam moje obszerne wspomnienia w podcaście!  

      O ostatnie moje festiwalowe doznania zadbał Blues Na Świecie Festival. Z jedenastej edycji tego lokalnego wydarzenia, na którym pojawiam się już od wielu lat, najbardziej zapamiętam żywiołowe, kapitalne koncerty Artura Rojka i Organka oraz klimatyczne noce z jam session. 

      W sierpniu sprawdzałem również na żywo projekt Seeme w Chełmnie, uzyskałem kolejne koncertowe rozgrzeszenie od Kasi Lins w Bydgoszczy oraz śpiewałem przebój tego lata, utwór "Nikt", z uwielbianym przeze mnie zespołem Lor w Poznaniu!

      Wrzesień upłynął mi na podróżach do Torunia na świetny koncert duetu Karaś/Rogucki, intrygujący występ Jakuba Skorupy i wzruszający sceniczny powrót Justyny Chowaniak, czyli Jucho w ramach Festiwal Nada oraz rockową petardę Izzy And The Black Trees w klubie NRD.

      Miesiąc odpoczynku i pod koniec października miałem przyjemność po raz kolejny zbić piątkę i spotkać się z Arturem Rojkiem na koncercie w Grudziądzu!

      W listopadzie wspaniałe klubowe spotkania z Kaśką Sochacką w Toruniu, z Brodką w Poznaniu i wreszcie  na mój koncertowy szlak wróciła Warszawa za sprawą koncertu zjawiskowej Arlo Parks w klubie Niebo! O kolejną dawkę gitarowych doznań zadbał zaś toruński klub NRD, gdzie z przyjemnością obserwowałem poznańskich weteranów z zespołu Muchy oraz pozytywnie zaskoczył mnie energiczny wieczór ze świeżymi, również poznańskimi projektami muzycznymi Oysterboy i Syndrom Paryski! 

      Na początku grudnia godnym zwieńczeniem rock'n'rollowych przygód w klubie NRD okazał się nokautujący występ WaluśKraksaKryzys, a następnego dnia mój sezon koncertowy żegnałem na fantastycznym koncercie Króla w Bydgoszczy!

      ➖➖➖➖➖


      EP-ki / MINIALBUMY 2021

       
       

      10.  ANOTHER SKY – "MUSIC FOR WINTER VOL. I" 

       
       
       
      Another Sky premierą EP-ki "Music For Winter Vol. I" w pierwszy dzień stycznia przepięknie rozpoczęli pisać muzyczny rozdział pt. "2021 rok"!

      Cudowna i przejmująca to opowiastka, w której zjawiskowy wokal Catrin Vincent znów zniewala! A muzycznie? Alternatywno-rockowy miodzik! Dwadzieścia dwie minuty poruszających i falujących emocji! Another Sky fantastycznie rozwijają swój warsztat i muzyczną wizję! Polecam!




      9. HELA – "NA SWÓJ KSZTAŁT

       

       
      Słuchając debiutanckiej EP-ki Heli, wyobraźnią przenoszę się na kwiecistą łąkę, leżę wpatrzony w fascynujące obłoki chmur, bose nóżki delikatnie owiewa letni wiatr, żadnych trosk, żadnych potrzeb... "Na Swój Kształt" jest niezwykle przyjemną podróżą usianą sielskimi, magicznymi, subtelnymi, indie-pop-folkowymi kompozycjami. Rzekłbym, że to momentami nawet taki dancing folk! Hela zapukała w odpowiednie drzwi do mojego serducha, a w jej wrażliwym wokalu i cudnych opowieściach trudno się nie zakochać! Czekam na więcej! 




       

      8. VINCENT – "VINCENT"

       

       
      W styczniu do mojej skrzynki pocztowej wpadła fizyczna kopia debiutanckiej i imiennej EP-ki Vincenta. No i teraz pewnie pomyślicie, że zostałem przekupiony do polecania i umieszczenia tego minialbumu w tym zestawie. Ha, powiem więcej! Zostałem przekupiony już po raz trzeci! Pierwszy taki moment nastąpił przy premierze cudownego singla "Mój Dom" z gościnnym, wokalnym udziałem Jagody z ukochanego zespołu Lor! Drugi – podczas świetnego premierowego koncertu Vincenta, który miałem okazję przeżywać w 2020 roku w Gdańsku! Trzeci zaś mieści się w pięciu kompozycjach, które wypełniają tę imienną EP-kę! To piękna muza! Mądrze napisana i intrygująco opowiedziana (melorecytowany utwór "Please, Save Us"!). Pełna filmowych emocji, subtelności, ciepła! Obietnica pięknej kariery! Proszę posłuchać i uważnie śledzić tego zdolnego artystę! Ja już czekam na więcej!





       

      7. KENNYHOOPLA, TRAVIS BAKER  – "SURVIVORS GUILT: THE MIXTAPE//"

       
       
       
      Młody Kenneth La'ron we współpracy z bardziej doświadczonym i znanym perkusistą Travisem Barkerem stworzył 20-minutowy mixtape "Survivors Guilt: The Mixtape//". To kofeinowa dawka porywającego pop-punku! KennyHoopla śpiewa na pograniczu rapowania w sposób bardzo ekscytujący i przekonujący! To zdecydowanie jeden z najciekawszych rockowych artystów młodego pokolenia! Warto go obserwować!





      6.  KEATON HENSON – "FRAGMENTS EP" 

       

       
      Przepiękny epilog do dogłębnie poruszającego krążka "Monument" z 2020 roku. Keaton Henson ponownie zabiera w podróż przez wspaniałe stany melancholii! A perełką tego wydawnictwa jest duet z Julien Baker! Czyste piękno!




       

      5. GRACIE ABRAMS – "THIS IS WHAT IT FEELS LIKE

       

       
      Jeśli jesteście fanami ostatnich, dojrzalszych dzieł Taylor, spodobał się Wam tegoroczny debiut Olivii Rodrigo, czy po prostu szukacie intymnego, wrażliwego, singer-songwriterskiego pop-folku, to warto sięgnąć po... Hmm, nie wiem właśnie jakiego określenia użyć, bo niby to debiut, ale Gracie Abrams, bo o niej mowa, zdaje się swoje blisko 38-minutowe dzieło traktować jako projekt. Jak zwał tak zwał (przyjmuje ostatecznie wersję, że to minialbum), ale "This Is What It Feels Like" to zbiór konfesjonałowych kompozycji uszytych z bardzo kruchych emocji i ślicznych tekstur dźwięków. Sama Taylor chwaliła kompozycję "Rockland", po której rzekomo nie mogła dojść do siebie przez pięć dni. Co znamienne,  ta piosenka powstała przy współpracy z Aaronem Dessnerem, z której narodziły się również trzy kolejne kompozycje: "Camden", "Augusta" i "Hard To Sleep" i są to zdecydowanie najlepsze perełki z całego materiału córki słynnego reżysera J.J Abramsa. Chyba tylko nie najlepszym pomysłem była premiera tego wydawnictwa w dniu, w którym pojawiła się nowa wersja "Red" Taylor Swift, bo wielu potencjalnych odbiorców mogło dzieło Gracie zignorować. A nawiązując jeszcze do wywołanej wcześniej Olivii Rodrigo, to warto podkreślić, że nie byłoby wielkiego hitu "Driver License", gdyby nie właśnie Abrams i jej  EP-ka "Minor" z 2020 roku. Pozostaje zatem życzyć Gracie, by wyszła spoza cienia tych obu popularniejszych artystek. Wydaje mi się, że na to zasługuje.  




       

      4. KAŚKA SOCHACKA – "MINISTORY"

       

       
       
      Kaśka Sochacka spuentowała ten cudowny dla niej rok muzycznym deserem, który doskonale uzupełnia jej debiutancki krążek "Ciche dni", do którego jeszcze w tym podsumowaniu wrócę. Na "Ministory" nie brakuje nawiązań do tamtego materiału w postaci alternatywnej wersji "Nie było cię" i koncertowego nagrania "Porzucić", ale najbardziej smakują oczywiście nowe kompozycje stworzone na przestrzeni ostatnich miesięcy z Olkiem Świerkotem. I tu znów Kaśka swoimi opowieściami łamie serducho i wypełnia duszę słuchacza melancholią oraz smutkiem. A z drugiej strony nie pozwala popaść w stan depresyjny i muzycznie otacza bardzo ciepłymi dźwiękami i melodiami, które przykrywają złamane serce ciepłym szalem. Po prostu pięknie! Może delikatnie tylko zawiodłem się utworem "Tańcz", który po prostu odniosłem wrażenie, że w wersji studyjnej nie ukazuje w pełni swojego potencjału, a na koncercie w Toruniu był według mnie absolutnie fantastycznie zagrany! Ale to tylko naprawdę taka delikatna ryska na tym minialbumie utkanym z poruszających i prześlicznych emocji!




       

      3. HOLLY HUMBERSTONE – "THE WALLS ARE WAY TOO THIN"

       

       
      Tym materiałem młoda artystka potwierdza swój status obiecującej, wschodzącej gwiazdy. Przez kolekcję sześciu utworów znów przewija się mieszanka mroku i światła, a Holly tnie serce precyzyjnymi, emocjonalnymi opowieściami. Muzycznie to dalsza ewolucja stylu z pogranicza wszelkich electro-popowych inspiracji z nawiązaniami do folkowych klimatów. Produkcja brzmi nieco odważniej niż na poprzednio, dramatyczniej, z porywającym rozmachem, tak jakby pod warstwą opowieści o złamanym sercu i poczuciu zagubienia tlił się płomień nadziei. Słychać to wyraźnie w najbardziej przebojowym singlu w dorobku tej artystki: "Scarlett", w którym Holly z lekkim humorem opowiada o rozstaniu z najlepszą przyjaciółką z prawdziwego zdarzenia, obrazując, że rozpacz słyszalna na pierwszej EP-ce tu zmienia się w smutek i zrozumienie.

      Z całego materiału wyróżnia się również kompozycja "Please Don't Leave Just Yet", która powstała przy współpracy z frontmanem The 1975 i słychać w niej charakterystyczne elementy brzmienia tego popularnego zespołu. Już sam fakt wsparcia od takich kolegów z branży świadczy o tym, że Holly nie jest już anonimową postacią. 

      Osobiście jednak zauroczyłem się finałowym utworem "Friendly Fire", który pięknie rozwija się od początkowych delikatnych uderzeń gitary akustycznej po narastającą minimalistyczną  elektronikę – twórczość i wrażliwość Holly Humberstone w pigułce. 

      "The Walls Are Way Too Thin" to, po ciepło przyjętej EP-ce "Falling Asleep at the Wheel", kolejny udany projekt tej 21-letniej Brytyjki, która zdaje się być skazana na wspaniałą karierę. Czas na długogrający album!




       

      2. NOTHING BUT THIEVES – "MORAL PANIC II"

       

       
      Bardzo mocne wrażenie wywarła na mnie nowa EP-ka od Nothing But Thieves! To KAPITALNE postscriptum do zeszłorocznej płyty "Moral Panic"! Ba, zastanawiam się nawet, czy jakościowo nie lepsze! A już na pewno cięższe, bardziej przygniatające, zmuszające do głębokich refleksji i w swej wymowie mroczniejsze! Ten mrok sączący się z tego niespełna 19-minutowego materiału totalnie pochłonął moją duszę! A przy rewelacyjnym utworze "Ce n'est Rien", atakującym po nirvanowskiej zwrotce bombastycznym, niemalże metalcore'owym refrenem, eksplodował mi mózg! Panowie ponownie nie zawiedli moich oczekiwań! Jest ostro, jest niepokojąco, jest balladowo, jest eksperymentalnie, a Conor Mason wspina się na wokalne wyżyny! Tak należy szarpać gitary w tych czasach!





       

      1. ALFIE TEMPLEMAN – "FOREVER ISN'T LONG ENOUGH"

       

          
      18-letni Alfie Templeman – cudowne dziecko brytyjskiego indie popu – zachwycił kolejnym minialbumem "Forever Isn't Long Enough"! Tę półgodzinną dawkę muzy można byłoby właściwie już określić pełnoprawnym debiutem, ale trzymajmy się określeń stosowanych przez tego arcyzdolnego chłopaka! Alfie na nowym dziele podkręca zdolności do tworzenia zręcznych i chwytliwych melodii, które przywołują wspomnienia trzepoczących namiotów porozbijanych na festiwalowej polanie. Pełno tu żywych kolorów, odświeżających nutek, ukłonów w stronę lat 80, takiego urokliwego indie-disco, dźwięcznych gitar, pulsującego funkowo basu (ten z "Wait, I Lide" nawet bliźniaczy do "Why'd You Only Call Me When You're High?" Arctic Monkeys, tylko nieco żywszy), pozytywnej energii – po prostu muzyczna finezja! Może od tej wizji odbiega nieco ostatni utwór "One More Day" z gościnnym udziałem April, ale jest on tak marzycielsko słodki, że stanowi idealne zwieńczenie tego minialbumu. Och, chciałoby się taką muzę zabrać na jakąś rajską plażę i tańczyć w cieniu palm przy zachodzącym słońcu! Niesamowity artysta rośnie z tego młodzieniaszka! 







      Wyróżnienia:

      • Oska – "Honeymoon Phase"
      • Samia – "Scout" 
        • Charlie Hickey – "Count The Stairs"
        • Ocie Elliott – "Slow Tide" / "A Place"
          • Skullcrusher – "Storm In Summer"
          • Damien Rice, JFDR, Sandrayati Fay – "Song For Berta"
          • Keatsu – "Boil"
          • Beabadoobee – "Our Extended Play"
          • Oly. – "Sentimental.wav"
          • Bloxx – "Pop Culture Radio"
          • Matilda Mann – "Sonder"
          • Natalie Bergman – "Keep Those Teardrops From Falling"
          • Luna – "Caught In The Night" 
          • Feral Atom – "I Dream In Blue" 
          • Oysterboy – "Nostalgia Mnie Wykończy" 
          • Kristiane – "I Miss Myself, Sometimes" 

                  ➖➖➖➖➖

                   
                   

                  Zagraniczne Debiuty 2021


                  15. THE REYTONS – "KIDS OF THE ESTATE"  

                   

                   
                  Wahałem się w tym miejscu między debiutem Inhaler a The Lathums, ale w ostatnich dniach roku trafiłem na longplay brytyjskiego zespołu The Reytons, który rozwiązał mój problem. Słuchając twórczości chłopaków z Doncaster nie uda się tu uciec od porównań z Arctic Monkeys, bo momentami The Reytons brzmią bliźniaczo podobnie, ale są w tym też na tyle naturalni, przepełnieni pasją i miłością do gitar, a głos wokalisty emanuje tak niebywałą, chuligańską pewnością siebie, że słuchałem ich kompozycji z nieukrywaną satysfakcją i bawiłem się świetnie! Jasne, próżno tu szukać gitarowej rewolucji, ale dajcie im szansę!  




                    

                  14. DODIE – "BUILD A PROBLEM"  


                   
                   
                  Dodie Clark na swoim debiucie "Build A Problem" całkiem miło mnie zaskoczyła. Jej koncert w Warszawie z 2019 roku pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami, bo trochę dziwnie się czułem wśród rozentuzjazmowanej młodzieży (wiem jak to dziwnie brzmi, ale tak było), ale w sumie to był udany koncert, na którym Dodie nieźle żonglowała emocjami: w jednej chwili potrafiła wzbudzić w sercu melancholię, w drugiej wywołać energiczne i ogłuszające reakcje publiczności. Na debiutanckim krążku natomiast nie doświadczamy zdynamizowanych, tryskających pozytywnością chwil. Wszelkie popowe ambicje zostały schowane pod głęboką powierzchnię delikatnych, introspektywnych muzycznych opowieści. Obcując z tym materiałem, miałem nieodparte wrażenie, że Dodie szeptem śpiewa mi bezpośrednio do ucha. Troszkę tak, jakbym przysłuchiwał się terapeutycznej spowiedzi, gdyż artystka odważnie i szczerze odsłania przed nami dość swoje wnętrze i rozmyślania na temat feminizmu, seksualności, poczuciu własnej wartości, złamanym sercu, tęsknotach... W połączeniu z oszczędnym, ale doskonale podnoszącym dramaturgię tłem muzycznym (ukulele, gitara akustyczna, delikatne perkusjonalia, zręcznie wplatane smyczki) Dodie stworzyła bardzo spójną płytę, która urzeka swoją kameralnością. I wcale nie jest łatwa w odbiorze, ale satysfakcjonująca. Mam jednak nadzieję, że na kolejnych swoich dziełach Dodie ponownie wpuści do swojej twórczości więcej światła, bo na poprzednich EP-kach udowadniała, że również potrafi pisać bardzo chwytliwe, alt-popowe melodie.
                   



                   

                  13. IDESTROY – "WE ARE GIRLS"  

                   

                   
                  W lutym do moich głośników trafiło żeńskie punk-rockowe trio IDestroy! WOW! Co to było za odkrycie! Bec Jevons (wokal), Nicola Wilton-Baker (bas, chórki) i Jenn Hills (perkusja), przyjaciółki z Bristolu, po ponad pięciu latach od założenia zespołu, wydały swój debiutancki album "We Are Girls". I cóż to za cholernie dobry krążek! Urwało mi niemal głowę! Czemu taki band jeszcze nie zdołał się jeszcze przebić szerzej? Wszakże mamy (niestety) wciąż czasy, w którym morały ruchu Riot Grrl z lat 90-tych połączone z szaleństwem Sex Pistols są wielce potrzebne! I dziewczyny są przykładem takiego klasycznego power trio, które głośno i bez skrupułów wykrzykuje istotne przekazy, chcąc obalić pewne mury skostniałego systemu społeczno-politycznego. I śmiem stwierdzić, że dziewczyny dokonują tego z niezwykle chwytliwą drapieżnością, odpowiednią punkową zadziornością i przebojowym tempem! Ich muza brzmi świeżo i elektryzująco! Jeśli właściciele opustoszałych klubów po powrocie do normalności zaproszą na swoje sceny dziewczyny, to te zdmuchną swoją energią wszelkie pajęczyny będące wspomnieniem lockdownu. Tak, tak, podkręcajcie głośniki na maksa i wyobraźcie jakie pogo można byłoby rozkręcić przy tej muzie! Kapitalny debiut! "We Are Girls" powinna stać się podstawową płytą młodych punków trzeciej dekady XXI wieku! Tylko na Boga, dajmy tej muzie wybrzmieć głośno!
                   
                  PS Z perspektywy czasu muszę przyznać, że w powyższej minirecenzji chyba jednak za bardzo poniosły mnie emocje, niemniej nadal uważam, że twórczość IDestroy jest godna uwagi.




                    

                  12. BABY QUEEN – "THE YEARBOOK"  

                   

                   
                  Warto zwrócić uwagę na debiutancki krążek "The Yearbook" Baby Queen! Pod tym pseudonimem ukryła się Arabella Latham, która jeszcze kilkanaście miesięcy temu za ladą londyńskiego Rough Trade Records zajmowała się sprzedażą winyli i marzyła o swoim własnym krążku. Pandemia pozbawiła ją pracy, ale zarazem to był impuls do stworzenia i zaprezentowania swojego muzycznego świata. A jest to świat wypełniony takimi cukierkowatymi, pop-rockowymi dźwiękami, które nieco przywołują początki XXI wieku, ale poruszane tematy z perspektywy nastolatki są bardzo aktualne, przepełnione sarkazmem ("Jesus died for me to say / ‘You’re not human; you’re gay’"), krytyczną samooceną i falą negatywnych spostrzeżeń wobec mediów społecznościowych. To pamiętnik intensywnego czasu dojrzewania we współczesnym świecie. Młodsze pokolenie będzie się z Baby Queen i jej historiami bardzo utożsamiać. No i to naprawdę treściwy, półgodzinny, porywający festiwal kolorowych i chwytliwych melodii. Baby Queen ma smykałkę do konstruowania świetnych refrenów! Spodziewam się, że za chwilę jej kariera może mocno się rozpędzić!
                   



                   

                  11. CLEOPATRICK – "BUMMER"  

                   

                  Sprawa jest prosta: jeśli lubisz twórczość pokroju Royal Blood, to musisz koniecznie zapoznać się z albumem "BUMMER"! W odróżnieniu od najnowszego dzieła Mike'a i Bena Cleopatrick proponują bardzo intensywne, hałaśliwe, ogłuszające, garażowe brzmienie. Riffy Luke'a Gruntza są bezlitosne, a jego niski wokal pełen pasji bliskiej hip-hopowej narracji. Ian Fraser zaś perfekcyjnie dotrzymuje koledze tempa i za perkusją jawi się jako istny diabeł. Naprawdę wyobrażam sobie sytuację, że to oni wychodzą w roku 2014 roku na niewielką scenę open'erowego namiotu Alter Space i dokonują  identycznych zniszczeń co Royal Blood. To muza, podczas której na żywo, z chłopców pod scenami będą rodzić się prawdziwi wikingowie, a dziewczyny przeobrażą się w amazonki. Tu trzeba być przygotowanym na krew, podbite oczy, połamane nosy i żebra!  Chłopaki z Cleopatrick nie używają półśrodków, no może poza jednym, nastrojowym utworem "2008", ale bez takiej chwili oddechu, mogłoby dojść do tragedii... Jest to jedna z tych płyt, które albo się pokocha, albo nie, ale jej weryfikacja uczuć powinna dokonać się na żywo! 



                   

                  10. CLAUD – "SUPER MONSTER"  

                   

                   
                  Debiutancki krążek "Super Monster" autorstwa Claud Mintz – niebinarnego obiecującego artysty pochodzącego z przedmieść Chicago. Na swoim pierwszym longplayu Claud zachwyca bardzo precyzyjnie utkanym, sypialnianym, dyskretnym, delikatnym popem, w który ubiera opowieści o trudach stanu miłości, tudzież o boleśnie złamanym sercu. I chociaż takie mroczniejsze historie związane z miłością potrafią być przygnębiające, to przez Claud zostały one przedstawione w sposób niezwykle ujmujący. Beztroskie, nostalgiczne, nastrojowe, chwytliwe, odpowiednio wyważone i po prostu piękne melodie budują urzekającą atmosferę, która chwyta za serducho. Swoich intymnych uczuć i opowieści Claud nie ukrywa w wyszukane metafory, tak jak na przykład czyni to Phoebe Bridgers (notabene jej szefowa w wytwórni Saddest Factory, dla której "Super Monster" to pierwszy krążek objęty jej opieką), lecz olśniewa prostotą, rzeczowością, spostrzegawczością i lekkim dowcipem. Podróż z Cloud przez krainy, na które miłość rzuca różnorodne cienie (frustracji, tęsknoty, romantyczności) jest naprawdę niezwykłą przyjemnością! Znakomity debiut! Znakomity!    
                   



                   

                  9. JOY CROOKES – "SKIN" 

                   

                   
                  Przepiękny głos wschodzącej gwiazdy brytyjskiego soulu Joy Crookes z jej debiutanckiego albumu "Skin" pozostał trochę przez świat niezauważony, a przynajmniej zasługuje według mnie na o wiele większą uwagę.

                  Pomimo że w ostatnich latach otrzymała nominację do Brit's Rising Star, zajęła również czwarte miejsce w prestiżowym plebiscycie BBC Sound Of 2021, to wokół niej nie wytworzyła się aura zbędnego hype'u. Artystka z południowego Londynu z bangladesko-irlandzkim pochodzeniem ze spokojem dopieściła swój bardzo przemyślany, bogaty dźwiękowo i szczery debiut. Pojawiające się porównania do Amy Winhouse nie mają w sobie zbytniej przesady. Joy Crookes kunsztownie w swoją twórczość wplata noe-soulowe brzemienia, rytmy R&B, szczyptę modernistycznego jazzu, gitarowe riffy, orkiestrowe partie instrumentalne, a nawet wprawne ucho usłyszy echa trip-hopu. Choć Joy zanurza się w wielu gatunkach, to łącze je w spójną całość lśniącym, uduchowionym, miodnym wokalem i autorskim lirycznym spojrzeniem. Jej niebanalne teksty dotykają trudnych spraw, często inspirowanych jej dojrzewaniem w Londynie. Refleksje na temat zdrowia psychicznego, związków, polityki, społecznych traum, sytuacji kobiet sprawiają, że  dzieło Crookes jest niebywale aktualne, ale dzięki wspaniałej muzycznej wrażliwości tej utalentowanej artystki, "Skin" niesie w sobie wyjątkową ponadczasowość.

                  Joy Crookes objawia się jako nowa bohaterka brytyjskiego soulu, a ten urzekający debiut powinien wynieść ją do wyższej ligi.



                   

                  8. GIRL IN RED – "IF I COULD MAKE IT GO QUIET"

                   

                  Połączenie popowej chwytliwości, niebanalnych przekazów i otwartości lirycznej stanowi kręgosłup i siłę tego krążka, którego szczyt emocjonalny jest umiejscowiony w środkowym, niemalże pop-punkowym utworze "You Stupid Bitch", którego siła rażenia na koncertach powinna zaprzeczyć prawom grawitacji. To wzruszające, słodko-gorzkie wyznanie do osoby, która nigdy nie zobaczy w tobie więcej niż przyjaciela, pomimo że jesteś w stanie za nią wskoczyć w ogień. Mocno utożsamiam się z tym kawałkiem, bo sam przeżyłem podobną historię i w pewien sposób zadziałał na mnie oczyszczająco. 

                  Nie brakuje jednak na tym krążku również nieco bardziej, melancholijnych momentów, zwłaszcza w drugiej części krążka, z której warto wyróżnić przygnębiającą kompozycję "Rue", do której stworzenia Ulven czerpała inspirację z postaci z serialu "Euforia". Delikatnie pulsujący bit połączony z ponurym fortepianem w utworze "Apartment 402" również grzeszy mglistą atmosferą. A nieco wcześniej kinowymi doznaniami otacza nas utwór "Midnight Love", traktujący o toksycznym związku. Ale to właściwie jedyne momenty, w których ten krążek nieco spowalnia. 

                  Intymność tajemniczego utworu numer dziewięć kończy się właściwie na  intrygującej nazwie złożonej z kropki ("."), mocną elektroniką uderza utwór "Body And Mind", delikatny fortepian w "Hornylovesickmes" dość szybko przykryty zostaje przestrzennymi perkusjonaliami, a niemal finałowe "I'll Call You Mine" sprawia, że chciałoby się wskoczyć na parkiet. Użyłem sformułowania "niemal finałowe", ponieważ cały krążek zostaje zwieńczony niewerbalną kompozycją z akompaniamentem fortepianu i smyczkowym tłem w roli głównej, która zdaje się być taką chwilą wytchnienia po wszystkich lirycznych spowiedziach dziewczyny w czerwieni. Swoją drogą trwają one bardzo krótko. 33 minuty mijają błyskawicznie i pozostawiają z lekkim niedosytem, choć z drugiej strony tę zwartą formę można również uznać za atut, gdyż nie ma tu zbędnych wypełniaczy.

                  Oczywiście te wszystkie tematy związane z miłością i zdrowiem psychicznym, które porusza w swoich tekstach Girl In Red, nie są obecnie czymś odkrywczym, ale w sposób, w jakie je podejmuje, nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z kolejnym istotnym głosem młodego pokolenia generacji "Z". Nie powinno więc nikogo dziwić, że po premierze tego krążka ta cudownie utalentowana Norweżka zbiera pochwały ze strony koleżanek z branży, na czele z samą Taylor Swift! Mając takie wsparcie, Girl In Red może pomalutku myśleć o nowych marzeniach, bo te, które sobie wcześniej wyśniła, zaczynają się właśnie spełniać. 

                  PEŁNA RECENZJA W TYM MIEJSCU!





                   

                  7. DES ROCS – "A REAL GOOD PERSON IN A REAL BAD PLACE"

                   

                   
                  Des Rocs (Danny Rocco) – samozwańczy zbawiciel muzyki rockowej – był jednym z moich największych odkryć 2020 roku. EP-ka "This is Our Life" ze znakomitym tytułowym singlem podbiła moje rockową połówkę serca, a dla samego artysty była udanym zwieńczeniem zaplanowanej trylogii minialbumów, które od 2018 roku zapewniły mu milionowe odsłuchy, grono oddanych fanów, liczne występy i supporty przed takimi gigantami jak The Rolling Stones czy choćby Muse. To właśnie dzikie, energiczne występy zdają się być największym atutem tego nowojorczyka i jakimś sposobem udaje mu się tę cząstkę scenicznego szaleństwa przenosić na swoje krążki. Nie inaczej jest w przypadku jego wyczekiwanego, pełnoprawnego debiutu "A Real Good Person in a Real Bad Place". Ten półgodzinny, samodzielnie nagrany w domowym studiu materiał jest kwintesencją stylu Des Rocsa. Totalnie nieprzewidywalny, łamiący reguły, wyzwalający, uzależniający i niesamowicie przebojowy. Des Rocs czerpie garściami z tradycyjnego rock'n'rolla, punku, grunge'u, glamu, a nawet muzyki elektronicznej, by wciągnąć muzykę gitarową w realia i oczekiwania odbiorców XXI wieku. Na każdym kroku ten album zaskakuje, poraża, a nawet sprawia, że można się szeroko uśmiechnąć ("break break break" po mocarnym "Why Why" – złoto!). Ten krążek jest kulminacją energicznego rozwoju Des Rocsa, który powinien za chwilę wypełniać areny koncertowe po brzegi na całym świecie, ale czy jest rewolucyjny dla samego gatunku? Tu mam wątpliwości. Dodatkowo Danny raczej dotychczasowych fanów niczym nowym nie zaskoczył. Po prostu postawił z przytupem ostatnią kropkę pierwszego rozdziału swojej rockowej przygody. Ale na pewno nie jest to jego ostatnie słowo! Obserwować tego chłopaka po prostu trzeba!  




                   

                  6. THE SNUTS – "W.L."

                   

                   
                  Jack Cochrane, Callum Wilson, Joe McGillveray, Jordan Mackay spełnili swoje muzyczne marzenie, które towarzyszyło im od wspólnych czasów szkolnych – wydali debiutancki album "W.L." przepełniony gitarowymi melodiami, które zdobywają uznanie coraz większej ilości fanów indie-rocka na całym świecie! Ten debiut oczywiście nie pojawia się ot tak znikąd, ale dotychczasowe echa sukcesów chłopaków raczej nie przekraczały wyspiarskich granic. Pewnym wyłomem był utwór "That's All It Is", który zasilił soundtrack gry FIFA 21, ale ostatecznie nie trafił na debiutancki krążek, nawet w wersji deluxe. Od tego momentu również ja zacząłem się nimi interesować, ale postanowiłem się tym za bardzo nie chwalić i poczekać na zapowiedziany longplay. No i trzeba przyznać, ze dawno nie mieliśmy tak bardzo fajnego, obiecującego debiutu z Glasgow – jednej ze stolic indie-rockowego grania, gdzie rodziły się choćby pierwsze płyty Franz Ferdinand, The Fratellis, The View. The Snuts mają szansę wpisać się w piękną muzyczną historię stolicy Szkocji. Chociaż z pewnymi zastrzeżeniami. 

                  "W.L." rozpoczyna się balladowym, emocjonalnym kawałkiem "Top Deck", przy którym ma się wrażenie, że ożywa melancholijna okładka, na której członkowie zespołu spacerują po pustej ulicy miasta, które za chwilę okryje się ciemnością. Wiadomo, że takie przechadzki mogą przeradzać się w imprezy życia. I trochę właśnie ten album jest odzwierciedleniem takich sytuacji. Łączy refleksyjnie snujące się melodie z tymi podbitymi adrenaliną zabawy. I to jest też pewien problem tego albumu. Nie do końca wiadomo jakim zespołem chce być ostatecznie The Snuts. Przykład z środka albumu. Utwór "Sombody Loves You" jest średnim produktem zbytnio zbliżającym się do popowej estetyki, ale za chwilę chłopaki skutecznie atakują wzniosłą gitarową solówą i stadionowymi ambicjami w kapitalnym "Glasgow", po czasem zarzucą czymś na miarę przyjemnej oasisowej ballady "No Place I'd Rather Go". A mamy jeszcze na tym krążku choćby próby uderzenia w ostre punkowe klimaty ("Don't Forget It (Punk)"), czy uwodzenie fanów Arctic Monkeys za pomocą "All Your Friends". Inspiracji i pól gitarowych, które chłopcy odhaczają na tym albumie jest mnóstwo i całość wydaje się trochę niepotrzebnie rozdęta, ale... Ratują ten album swoim szczerym, energicznym podejściem i wyczuwalną radością grania, która wypływa prosto z środka ich serc wypełnionych niezaprzeczalną miłością do gitar. Ostatnio tak mocne poczucie obcowania z takim bezpretensjonalnym i żarliwym podejściem do indie-rocka miałem przy stykaniu się z twórczością Kiwi Jr., których albumy cenię w tym momencie nieco wyżej, ale to The Snuts mają większą szansę na mainstreamowy sukces i największe sceny muzycznych festiwali. 




                   

                  5. QUEEN'S PLEASURE – "WORDS TO LIVE BY, SUITS TO DIE IN"

                   

                   
                  W kwietniu polecałem Wam świetną EP-kę "Panic From Dublim" amsterdamskiego, post-punkowego zespołu Queen's Pleasure. Pisałem wtedy, że "ta EP-ka przynosi również niedosyt, bo chciałoby się więcej, ale mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości otrzymamy już pełnoprawny, długogrający debiut". Ta przyszłość nadeszła wcześniej niż się spodziewałem! We wrześniu ukazał się ich debiutancki krążek "Words To Live By, Suits To Die In"! Choć... No trochę to naciągany debiut, bo na ten album składają się również te kompozycje, które słyszeliśmy już na EP-ce, ale... One są tak fantastyczne, że zasługują na bycie częścią długogrającego debiutu. Ale co najważniejsze – nowe utwory nie odbiegają poziomem od poprzednich (choć nie wszystkie mają taką siłę rażenia) i świetnie się uzupełniają. Właściwie mógłbym powtórzyć wszystkie komplementy, jakimi wcześniej obrzucałem ich twórczość. Ich kompozycje są wypełnione i napędzane szczerym, drapieżnym, gniewnym i bezkompromisowym pragnieniem miłości; nerwowymi, garażowo-psychodelicznymi uderzeniami gitar; fantastycznym, charyzmatycznym wokalem frontmana Jurre'a Otto i eksplodującym melodiami. Brzmią pasjonująco i porywająco! Medialne porównania ich twórczości do takich zespołów jak Fontaines D.C., The Who, czy Blur wydają się nie być przesadzone. Queens Pleasure mają w sobie potencjał, by zachwycać na całym świecie, tak jak obecnie czynią to Idles, Fontaines D.C, Shame, The Murder Capital, Viagra Boys. Debiut-petarda! Fani rocka nie powinni pozostawać wobec ich twórczości obojętni! Ja jestem zachwycony i usatysfakcjonowany! 




                   

                  4. DRY CLEANING – "NEW LONG LEG"

                   

                   
                  Przypomnę, że ten zespół opiera się na dość dziwacznej (wręcz komicznej) sprzeczności. Otóż frontmanką tego w swoich fundamentach hałaśliwego bandu jest statyczna, by nie rzec flegmatyczna wokalistka Florence Shaw, która właściwie nie śpiewa (zresztą nie posiada żadnego wykształcenia muzycznego), a przedstawia swoje wiersze słowem mówionym. Na żywo wygląda to tak, że jej koledzy Nick Buxton (perkusja), Tom Dowse (gitara), Lewis Maynard (bas) grają z punkowo-garażowym zadziorem, nie zapominając o uzależniającej melodyjności, na ich twarzach pojawia się pot, instrumenty są poddawane testom wytrzymałości, a Florence… stoi niewzruszona i spokojnym głosem melorecytuje własne surrealistyczne wizje. Jej sceniczna obojętność i charyzma przypomina mi trochę naszą Kasię Nosowską. Ten całkiem oryginalny koncept Dry Cleaning przekładają w sprawny sposób na trwałe nośniki. Okej, jeśli ktoś tu oczekuje buzujących kompozycji i porywających refrenów, to nie ten adres, ale jeśli poszukujecie w muzyce, czy już konkretniej w post-punku, czegoś nietuzinkowego, do tego podlanego intrygującymi, sardonicznymi tekstami – otwierajcie swoje drzwi szeroko na twórczość tego zespołu! Właśnie – teksty! To jest centralna część tego krążka i jego mocna strona. Przerysowane opowieści kontrapunktują egzystencjalne rozważania poprzez wciskanie do ambitnych treści fraz przepełnionych życiowymi banałami i dowcipnymi spostrzeżeniami. Nie wszystko może jest w pełni zrozumiałe dla uszu spoza Wielkiej Brytanii, ale jakoś to nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności odkrywania sedna tego materiału. Cieszy fakt, że w końcu ta współczesna post-punkowa fala doczekała się kobiecego, nietuzinkowego wokalu i odmiennego spojrzenia na świat.

                  Odsłuch tego krążka mógłbym porównać do wcielenia się w rolę dyskretnego obserwatora, który przerywa spacer po miejskim parku, wygodnie usadawia się na ławeczce i przypatruje się wszelkim detalom otaczającej przyrody oraz zachowaniom innych spacerowiczów, co skłania go do snucia metafizycznych przemyśleń.

                  "New Long Leg" nie porwał mnie z krzesła, ale skutecznie mnie na chwilę zahipnotyzował i pozostawił właściwie trudne do zapomnienia wrażenia.
                   
                  PEŁNA RECENZJA W TYM MIEJSCU!




                   

                  3. OLIVIA RODRIGO – "SOUR" 

                   

                   
                  Nie sposób mówić o muzycznym 2021 roku bez poświęcania uwagi młodziutkiej Olivii Rodrigo. 
                   
                  Lista sukcesów i rekordów, które przyniosły jej pierwsze single oraz wydany w maju debiutancki krążek, budzi podziw. Świat oszalał na jej punkcie. Czy oszalałem również ja? Z uwagi na wiek chyba już troszkę nie jestem odpowiednim odbiorcą treści, które proponuje Rodrigo, ale... Z nieukrywanym zainteresowaniem przyjąłem od tej dziewczyny bilet, który ostatecznie zapewnił mi satysfakcjonującą podróż w czasie i powrót do burzliwego, emocjonalnego okresu z czasów licealnych. Mógłbym zgrywać teraz dziadersa i ponarzekać, że miłosne i egzystencjalne rozterki Olivii są przedramatyzowane (bo są), ale któż z nas w wieku osiemnastu lat nie przeżywał błahych sytuacji, które traktował na śmierć i życie. Kto przykładowo nie miał chwil zwątpienia, nie przeżył miłosnego rozczarowania, zawiódł się na przyjacielu i sam popełniał błędy, które z perspektywy czasu wydają się żałosne, a może nawet tragikomiczne? Przyznaję się, że zdarzało mi się niezdrowo ulegać gorączce dojrzewania i może dlatego "czuję" ten album. Olivia umiejętnie przekłada na muzyczne warstwy te nastoletnie emocje i nie dziwię się, że staje się bohaterką wśród młodszego pokolenia. Z elegancją sięga po swoje rozpięte inspiracje muzyczne, ale trudno tu mówić o odtwórczej pracy, nawet jeśli zdarza się jej bezpośrednio sięgać do twórczości Taylor Swift. Ta jest jedną z jej największych idolek i w wielu momentach to słychać, lecz nie w postaci typowo mainstreamowych konstrukcji kompozycyjnych, a bardziej w dążeniu w kierunku singer-songwriterskiego kunsztu z zeszłorocznych płyt o wiele bardziej doświadczonej i utytułowanej koleżanki z branży (znamienne, że Taylor publicznie chwali twórczość Olivii). Olivia lubi również sięgać po alternatywne rozwiązania, które przywołują dokonania Lorde. Ale nie stroni również od niespodzianek. Otwierający "Sour" utwór "Burtal" jest wręcz pokazaniem środkowego palca w stronę tych, którzy skategoryzowali ją przedwcześnie wyłącznie w szufladce muzyki pop. Olivia potrafi drasnąć rockowym pazurem i ukłonić się w stronę pop-punku, przypominającym styl Avril Lavigne, o czym przekonuje dobitnie też na singlowym "Good 4 You". Wrócę jednak do "Brutal", bo tekstowo jest on jasnym, bezpośrednim i niecenzuralnym wykładem myśli, które kotłują się w tej młodej duszyczce. 

                  And I'm so sick of seventeen
                  Where's my fucking teenage dream?
                  If someone tells me one more time
                  "Enjoy your youth", I'm gonna cry

                  Ta szczerość i otwartość liryczna Olivii jest jej chyba największym obecnie atutem. Ale skoro sama przyznaje się, że wzoruje się w tym aspekcie również na Phoebe Bridgers (znakomity wybór!), to nie może być inaczej! Dodatkowa ma całkiem niezłe warunki wokalne i choć może nie jest posiadaczką barwy, która powodowałaby przypływ ciarek, to jej głos jest bardzo przyjemny w odbiorze. Charakter i charyzma to cechy, które w tym momencie dopiero się u niej rozwijają, ale sprawia wrażenie sympatycznej dziewczyny. Weryfikacja jej gwiazdorskiego potencjału przyjdzie z czasem, ale jestem ciekawy jej kolejnych kroków i tego, jak po latach będzie odnosiła się do emocji, które obecnie towarzyszą w jej życiu. Teraz z tym bardzo udanym debiutem, który mnie porwał i właściwie nie znajduję tam słabszych momentów, Olivia Rodrigo ma swoje pięć minut! I jestem dobrych myśli, że w przyszłości będzie nas dalej pozytywnie zaskakiwała.    



                   

                  2. NATALIE BERGMAN – "MERCY" 

                   
                   
                   
                  Debiutancki krążek Natalie Bergman jest kolekcją oczyszczających opowieści mocno zakorzenionych w ewangelicznych wartościach, które pomogły jej przetrwać tragiczną stratę i zrekonstruować swoją duszę. Nie jest to jednak album, który ma na celu słuchaczy nawracać, ale po prostu ukazuje Bergman przepracowującą duchowo ciężkie przeżycie i poszukującą odpowiedzi na trudne pytania. Jest również odą do tęsknoty, nadziei i miłości.

                  When you are scared, reach out your hand, talk to the Lord – śpiewa swoim wzniesionym ku niebu głosem Natalie w otwierającym album utworze "Talk to the Lord", czym jasno otwiera się na inspiracje gospelowe. Jest to przy tym jeden z najjaśniejszych kompozycyjnie punktów tego krążka. Właściwie to samo można powiedzieć o drugim utworze "Shine Your Light on Me", który też jest bezpośrednim wołaniem o pomoc do "słodkiego" Jezusa ulokowanym w pozytywnych dźwiękach. Po harmonijnym wokalnie "I Will Praise You" i dźwięcznie wibrującym "I'm Going Home", następuje jeden z najbardziej poruszających momentów krążka. W melancholijnie płynącym "Home at Last" z coraz większą stanowczością Natalie zadaje pytania o los człowieka po śmierci i błagalnym tonem prosi o odpowiedzi, przy okazji rozrywając nasze serca takimi wersami: What is my sin lord? Where is my joy? I am a motherless child, I have no father, he was my calm place, he was the northern star. Po krótkim, delikatnym "You Make My World Go Around", Natalie dynamizuje emocje w przepięknym utworze o miłości "Paint the Rain" (If You're Gonna Love Somebody, Love Them All The Way), który płynnie przechodzi w bardziej country-bluesowe "The Gallows". "Your Love Is My Shelter" jest głęboką opowieścią o tęsknocie i samotności, uduchowiony "He Will Lift You Up Higher" przepełniony ponadnaturalną nadzieją, a "Sweet Merry" uroczym listem napisanym do swojej macochy. Album wieńczy przepiękny utwór "Last Farewell", w którym Natalie przywołuje niemal słowo w słowo chwile, w których dowiedziała się o śmiertelnym wypadku swoich najbliższych:

                  We Never Made It Onto The Stage
                  At The Radio City Music Hall
                  We Got The News On The Telephone
                  And I Got Down On My Knees
                   
                  Gdy w dalszej części tekstu Natalie przywołuje ból tamtych dni (The pain in my chest was blinding) serce potrafi pęknąć, a gardło jeszcze długo po ostatnich dźwiękach pozostaje ściśnięte. Szczerość tego ostatniego kawałka jest emocjonalnie powalająca!

                  "Mercy" to w swojej formie mistyczny album. Bardzo piękny, choć narodzony z niewyobrażalnego bólu. Pełen smutku, ale też jednocześnie lekki i podnoszący na duchu. Potężny i delikatny. Katartyczny. Możesz nie wierzyć w Boga, ale uwierzysz w wiarę Natalie Bergman. 

                  PEŁNA RECENZJA W TYM MIEJSCU!




                   

                  1. ARLO PARKS – "COLLAPSED IN SUNBEAMS"    

                   

                   
                  Album "Collapsed In Sunbeams" utalentowanej Arlo Parks okazał się wspaniałym debiutem! Arlo zachwyca na nim neosoulowymi, alt-rockowymi, jazzowymi dźwiękami, które charakteryzują się melodyjnością, przestrzennością, genialną powściągliwością i świetnym, dryfującym flow vibem, który idealne wpada w ucho.  Jest to muza, która idealnie sprawdza się przy niemal każdej czynności, niezależnie czy mówimy tu o sprzątaniu, czytaniu książki, czy delektowaniu się winem. No a przy tym dwudziestoletnia Arlo jest artystką, która ma coś do powiedzenia. Z delikatną poetyckością kontempluje tematy związane z dojrzewaniem młodych osób, depresją, samotnością, przyjaźnią, nałogami, trudnymi związkami. Kolejny mądry głos młodego pokolenia. Arlo mogłaby spokojnie podać rękę Phoebe Bridgers, co zresztą właściwie już się stało, bo obie się przyjaźnią i mają za sobą wspólną sesję live dla BBC Radio. Drobna uwaga do tego albumu:  pod koniec nieznacznie magia i wokal Arlo wpadają w powtarzalność, ale nie zmienia to faktu, że mamy nieodzowne poczucie obcowania z osobą o wyjątkowym talencie i wspaniałej wrażliwości! W tym fakcie utwierdził mnie czarujący występ Arlo Parks w Warszawie, który pogłębił moje fantastyczne doznania i wspomnienia związane z "Collapsed In Sunbeams" oraz przypieczętował wybór zagranicznego debiutu roku!  






                  Wyróżnienia

                  • Inhaler – "It Won't Always Be Like This"
                    • Low Island – "If You Could Have It All Again"
                    • The Lathums – "How Beautiful Life Can Be "
                    • Squid – "Bright Green Field"
                    • Maple Glider – "To Enjoy is the Only Thing" 
                      • Celeste – "Not Your Muse"
                      • Airways – "Terrible Town"
                      • Easy Life – "Life's A Beach" 

                                    ➖➖➖➖➖

                                     
                                     

                                    Polskie Debiuty 2021



                                    8. SARAPATA – "EP1"  

                                     

                                     
                                     
                                    Zasadniczo nie słucham w domowym zaciszu klubowej elektroniki, ale dla debiutu "EP1" braci SARAPATA  postanowiłem poczynić wyjątek i... Cholerka, jakie to dobre, jakie malownicze, i ileż w tym wyjątkowej, minimalistycznej wrażliwości! Widzę siebie zanurzającego się w tych dźwiękach na jakimś festiwalu muzycznym w tym roku! A jestem pewny, że posypią się dla nich zaproszenia na takie wydarzenia! Brawo chłopaki!  
                                     



                                     

                                    7. JULIA POŚNIK – "EGOISTKA"


                                     
                                     
                                     
                                    Debiut z końcówki lipca, który przesłuchałem w sierpniu w ramach przygotowań do Fest Festival i... Na tyle muzyczna propozycja Julii przypadła mi do gustu, że bez żalu na jej korzyść odpuściłem sobie koncert Vito Bambino. I bawiłem się doskonale! Jest w twórczości tej dziewczyny jakaś taka bezczelna, młodzieżowa energia. Przy porywającym tytułowym singlu moja dusza odmładza się o co najmniej dziesięć lat! Jest w tym kawałku dużo muzycznego vibe'u z początków pierwszej dekady XXI wieku. Coś idealnego dla fanów Avril Lavigne. Ale cały krążek jest zdecydowanie bardziej różnorodny, przepuszczony przez współczesne trendy, z tekstami, które trafiają do młodego pokolenia. Nie jest pozbawiony wad, ale dla mnie ten debiutancki album Julii Pośnik to takie miłe, chwilowe guilty pleasure. 




                                     

                                    6. SYNDROM PARYSKI – "MAŁE POKOJE W DUŻYM MIEŚCIE"

                                     

                                     
                                    W skrócie: to świetne połączenie indie-rocka z emo wrażliwością i angażującymi tekstami.  Zwróćcie na tę poznańską formację uwagę, bo w świecie gitarowego podziemia mają już wielu oddanych fanów – sprawdzone na ognistym koncercie w Toruniu! Za chwilkę może być o nich naprawdę głośno!  




                                     

                                    5. JAGODA KRET – "O SAMYM BRAKU STABILNOŚCI" 

                                     

                                     
                                    Bardzo, bardzo przyjemnie słuchało mi się debiutanckiego krążka "O samym braku stabilności" Jagody Kret! Wspaniały głos osadzony w pięknej blues-folkowej przestrzeni skutecznie zadziałał na moje zmysły! Lubię ucieczki w takie klimaty! 




                                     

                                    4. THE CASSINO – "CZĘŚCI"

                                     

                                     
                                    The Cassino poznałem dzięki "Start NaGranie" - świetny talent show produkowany niegdyś przez świętej pamięci Radiową Trójkę. W 2019 roku obserwowałem ich koncert w ramach Enea Spring Break i zachwyciłem się ich pasjonującym podejściem do indie-rocka. Ale muzyczna przygoda trójki przyjaciół, Huberta Wiśniewskiego, Michała Badeckiego i Piotra Dawidka, zaczęła się znacznie wcześniej, bo już w roku 2013. Ich droga wiodła od grywania w starym, wojskowym kasynie w Braniewie, po różne próby w programach talent-show, podpisanie kontraktu z Fonobo Label, aż po obecność na Męskim Graniu w 2019 roku. W między czasie chłopaki wypuścili także trzy EP-ki. I wreszcie ukazał się ich pełnoprawny album! No i mamy kolejny bombowy gitarowy debiut na naszym rynku w tym roku! Ten krążek bezpretensjonalnie rozpoczyna się od porywającej "Delty" i przez następne ponad 40 minut nie odnotowałem spadku porywającego, gitarowego stylu. Nieco surowego, ale bardzo charakterystycznego. Kompozycje są skontruowane bardzo zgrabnie, rockowa kombinacja wyspiarskiego indie-rocka, bluesa, funku interesująca, ale największą siłą The Cassiono jest wokal i charyzma Huberta Wiśniewskiego!  Chłopak ma w sobie to coś! Polskie teksty również mają prawo się podobać, słyszę w nich takie delikatne echo Happysad, ale nie jest to zarzut. Jeśli miałbym szukać wad, to odniosłem wrażenie, że ten materiał zasługiwał na lepszy mastering, ale może to kwestia jakości streamingu.




                                     

                                    3.  ROZEN – "ROZEN"

                                     

                                     
                                    Imienny debiutancki krążek grupy, którą tworzą Andrzej Rozen (wokalista, gitarzysta, lider), Karolina Matuszkiewicz (skrzypce), Dominik Frankiewicz (wiolonczela), Kacper Majewski (perkusja), jest zestawem emocjonalnych, szczerych tekstów osadzonych w prostodusznych, bogatych brzmieniowo, indie-folkowych klimatach, przywołujących słuszne skojarzenia z twórczością takich zespołów jak Mumford & Sons, Of Monsters And Men, The Lumineers. Nie ukrywam, że jestem fanem takich klimatów, więc twórczość Rozen już od pierwszych singli szybko trafiła w moje czułe punkty. Mimo wszystko jednak nie spodziewałem się, aż tak przemyślanego, spójnego, świetnie wyprodukowanego, pasjonującego i pięknie opowiedzianego albumu! Okej, może trochę liryka stosowana na tym albumie wydaje mi się za bardzo przewidywalna (potrafiłem w trakcie pierwszego odsłuchu odgadnąć, jak będzie brzmiał następny wers), ale ta prostota ma też niezaprzeczalne uroki. Raz – nucić takie teksty to przyjemność, dwa – łatwo tu o utożsamianie się z fabularnymi opowieściami, które przywołują różnorodne, uniwersalne emocje: tęsknotę, nadzieję, miłość, radość, smutek. Bywa magicznie, bywa nostalgicznie, bywa też, że serducho zaczyna kruszeć, zwłaszcza gdy padają bardzo poruszające słowa w singlowym "Nie wyjadę": Każda chwila tu, przypomina mi, że nie wrócisz już, ty mnie miałeś żegnać. Takich chwil, gdy ściska gardło, jest na tym krążku więcej.

                                    Poszczególne emocjonalne tony zostały odpowiednio zagnieżdżone we wspaniałej instrumentalnej warstwie tego albumu. Oj, jak tu jest obficie, bujnie i melodyjnie! Od stonowanych, oszczędnych, balladowych temp, po kompozycje zachwycające swoją zadziornością, żwawą energią i popową przebojowością ("Lepszy Ląd"). A gdy do gitary elektrycznej, skrzypiec, wiolonczeli i perkusji dołączają dodatkowe instrumenty dęte, robi się wręcz marzycielsko! Szczególnie wyróżniam tu drugą, fleetfoxową połowę wzruszającego utworu "Tylko cisza" – to jeden z moich (wielu) ulubionych momentów tego krążka. Do tych komplementów dodajmy jeszcze koniecznie wokal Andrzeja, który skutecznie ogrzewa serducho swoją ciepłą barwą.

                                    Rozen wytwarzają wokół siebie tę folkową magię i duchowość, która sprawia, że chce się z nimi spędzić kilka klimatycznych wieczorów i w przyszłości wspólnie pośpiewać na koncercie! Takiej muzyki na naszym rodzimym podwórku nigdy nie za dużo! Piękny debiut, który mam nadzieję, za chwilę zacznie wypełniać przestrzeń wielu domostw i klubów muzycznych! Ta grupa na to zasługuje!
                                     
                                    PEŁNA RECENZJA W TYM MIEJSCU!




                                     

                                    2. ATLVNTA – "ATLVNTA"

                                     

                                     
                                    Podobno debiutuje się raz, ale Kasia Golomska i Kamil Durski złamali tę zasadę i prawdopodobnie podjęli najlepszą możliwą decyzję! Oczywiście pewna nostalgia za ich pierwszym projektem Lilly Hates Roses pozostanie we mnie na zawsze, ale czasami przychodzi taki moment w życiu, że po prostu trzeba odwrócić swój świat do góry nogami i wyjść poza strefy komfortu. I tak było w ich przypadku. Pewne ramy folkowe, z którymi dotychczas byli kojarzeni, zaczęły ograniczać ich muzyczną wyobraźnię, więc stworzyli nowy pomysł na siebie. Jako Atlvanta wyjmują inspiracje z wielu szufladek, które dotychczas wydawały się być dla nich zamknięte. Teraz ich samych nie sposób zaszufladkować! Na debiutanckim albumie odnajdziemy gamę różnorodnych, intrygujących stylów: alternatywno-oldskulowy hip-hop, miejski, nowofalowy pop, a nawet moment bliski rave'owym klimatom... Szukanie określeń dla stylu Atlvnty jest trudne, nie da się im przypiąć jednoznacznej łatki, ale w tym też tkwi cały urok i siła tego krążka. Jest on po prostu złożony z doskonałych, bujających melodii! Jeden z wyznaczników świetnych albumów, to ten, gdy okazuje się, że pozostałe piosenki, które nie zostały przed premierą ujawnione, mają w sobie ten sam singlowy potencjał! Takie uczucie mi towarzyszyło przy odsłuchu tego materiału! Tu nie ma słabego momentu! Głos Kasi niezmiennie olśniewa, ale też w końcu wokal Kamila otrzymuje swoje prawdziwe pięć minut. Czuć u nich większość pewność siebie, która nie występuje wyłącznie na płaszczyźnie muzycznej. No i jeszcze jedna sprawa: pod powierzchnią dźwięków kryją się fajne teksty z pięknymi przesłaniami! Ten debiut jest pokazem wielkiego talentu i wszechstronności Kasi i Kamila! Gratuluję! 




                                     

                                    1. WALUŚKRAKSAKRYZYS – "ATAK" [EX AEQUO]

                                     

                                     

                                    Czy państwo to słyszeli?! Czy państwo to widzieli?! Waluś w każdej rundzie uderzał z siłą godną miana mitycznego herosa! I trafiał celnie w serca publiczności! To był pokaz agresywnego, bezkompromisowego, garażowego rocka połączonego z indie-rockowymi inspiracjami i ognistymi riffami! Muza muzą, ale te teksty! Ileż ten Miły Młody Człowiek musiał w życiu przeżyć i ileż w nim odwagi, by tak szczerze i autobiograficznie przed nami się odsłonić. Niesamowite! Chylę teraz czoła przed tym chłopakiem i mam ochotę pobiec go przytulić! Ale spójrzmy jeszcze ostatni raz na ring. Waluś unosi triumfalnie ręce w górę i wciąż z niedowierzaniem spogląda w stronę trybun, a publiczność eksploduje entuzjazmem – oto rodzi się nowy głos młodego pokolenia! Ten wieczór zostanie zapamiętany na długie lata! Co tu się wydarzyło!
                                     
                                    NAJBARDZIEJ SZALONĄ RECENZJĘ W MOIM DOROBKU ZNAJDZIECIE W TYM MIEJSCU!

                                    PS Długo rozmyślałem, w której kategorii umieścić "Atak", ponieważ WaluśKraksaKryzys miał przed jej wydaniem na swoim koncie undergroundową płytę "MiłyMłodyCzłowek", ale to właśnie zeszłoroczne wydawnictwo zostało obwołane tym oficjalnym debiutem. Ostatecznie ten album pojawia się w debiutach, ale tak naprawdę to nie ma większego znaczenia. Niezależnie od kategorii "Atak" jest jedną z moich ulubionych polskich płyt roku 2021, a WaluśKraksaKryzys swoimi szczerymi do bólu tekstami, punkową energią, ognistymi riffami, świeżą alt-rockową oprawą powalił mnie na kolana! Znokautował! Polska scena rockowa czekała na takiego prawdziwego bohatera!
                                     


                                     

                                    1. KAŚKA SOCHACKA – "CICHE DNI" [EX AEQUO]

                                     

                                     
                                    Zanim włożyłem debiutancki longplay Kaśki Sochackiej do odtwarzacza, przeczytałem dołączoną do albumu książeczkę "Love Story", w której Kaśka w reporterskim stylu, bez lukrowania odsłoniła swoją podróż, która doprowadziła ją do tego momentu. Potwornie wyboistą, zakręconą, blokowaną rzucanymi kłodami. Niejeden, przemierzając taki nieprzyjazny, długi dystans (prawdziwa muzyczna przygoda Kaśki rozpoczęła się w 2014 roku), poddałby się, ale na nasze szczęście Kaśka była uparta, nie traciła wiary i wreszcie spełniła swoje marzenie.

                                    Nie chce spoilerować, ale kulisy kariery tej utalentowanej artystki to niemalże gotowy scenariusz na film. Zmieniły moje postrzeganie tej dziewczyny i podejście do jej albumu. Albumu, który już po pierwszym przesłuchu obwołałem debiutem roku. Brakowało w ostatnim czasie takiego głosu i takich niesztampowych, uniwersalnych, cudnych tekstów o miłości w naszej muzycznej przestrzeni! Jestem zakochany po uszy w tych dziesięciu kompozycjach! Każda z nich jest fantastycznie dopracowana na poziomie instrumentalnym. Nie mogło być inaczej, gdyż za nimi stoją takie postacie jak choćby Olek Świerkot, Piotr Madej (Patrick The Pan), Magda Laskowska, a swoje wokale dokładają także Kortez ("Dla mnie to już koniec"), Vito Bambino ("Boję się o Ciebie") i Dawid Podsiadło ("Ciche dni")! Obsada gwiazdorska, ale na szczęście nikt nie przyćmił pierwszoplanowej postaci. Ten album jest w stu procentach wypełniony emocjami sączącymi się z duszy Kaśki Sochackiej. Warto jednak dodać, że tkwiące w niej uczucia pomagała wydobywać na światło dzienne Agata Trafalska, która kilka lat temu wraz z Olkiem Świerkotem stała za sukcesem debiutu Korteza. To współautorka większości tekstów i jej wkład w ten album jest nieoceniony. Kaśka zatem otrzymała niesamowite wsparcie (choć długo na nie czekała), które w połączeniu z jej talentem i wrażliwością muzyczną rozbłysło czystym pięknem narodzin nowej gwiazdy na muzycznym nieboskłonie. Płyta "Ciche dni" stała się dla mojej duszy równie ważną płytą, co zeszłoroczny krążek "Punisher" Phoebe Bridgers. Podobnie jak u amerykańskiej singer-songwirterki, szczery smutek Kaśki smakuje mi słodyczą. Poruszające teksty ubrane w indie-pop-folkowe szaty szarpią moje emocjonalne struny, ale w tych intymnych, delikatnych, melancholijnych rozprawach o miłości wyczuwam ciepłą nutę nadziei. Uczucia miłosne według Kaśki są przesycone bólem, stratą, obawą, niknącą nadzieją, tęsknotą, przywiązaniem, samotnością – bliskimi mi doświadczeniami, z którymi zapewne również wielu innych słuchaczy się utożsami. Ale już plastyczne, rozgrzewające niczym płomień ogniska, tła instrumentalne stanowią opozycyjne, kojące doświadczenia. Liryka i muzyka pozostają ze sobą przez cały krążek w idealnie zrównoważonej symbiozie. To stanowi według mnie główną oś i siłę tego albumu, który w swoim fundamentalnym przekazie jest lustrzanym odbiciem prostej prawdy: miłość rani, ale też umacnia. 
                                     
                                    Gdy Kaśka w moim ulubionym utworze z tego krążka ujmująco śpiewa "Spędź ze mną trochę czasu jeszcze" – moja dusza za każdym razem krzyczy, że pragnie spędzić z nią jeszcze trochę kolejnych, wspólnych chwil. Absolutnie wspaniały krążek, do którego będę z przyjemnością powracał.





                                      

                                    Wyróżnienia

                                    • Kamil Kowalski – "Dom"
                                    • Kolory – "Chcieliśmy tylko coś poczuć"
                                    • Natalia Zastępa – "Nie Żałuję"
                                       
                                      ➖➖➖➖➖


                                      Polskie Albumy 2021


                                       

                                      10. MISIA FURTAK – "WYBORY"

                                       

                                       
                                      Nowa płyta Misi Furtak jest niezwykłym, zarówno pod względem muzycznym jak i lirycznym, komentarzem do otaczającej i duszącej nas ostatnimi czasy rzeczywistości. Dobitnym przykładem tej wyjątkowości jest 33-sekundowa cisza w utworze "Agata", która odnosi się celnie do postawy naszej niewidocznej pierwszej damy... Paradoksalnie o tym singlu zrobiło się niebywale głośno na wielu medialnych frontach. Przykład, że czasem po prostu nie potrzeba krzyku, by być słyszalnym. To niejedyny zresztą poruszany wątek polityczny, bo z ironią Misia ocenia wyjazdy prezydenta Andrzeja Dudy na narty w utworze "Jest z nami" i kieruje również przytyk w stronę ministra edukacji Przemysława Czarnka w piosence "Na to co mówisz zważ". Nie jest to jednak, jak podkreśla sama artystka, album stricte polityczny, a po prostu głęboka i mądra obserwacja zjawisk społecznych z perspektywy dojrzałej, zaniepokojonej kobiety. Koniec końców "Wybory" to czysta poezja podszyta niebanalnymi rozwiązaniami instrumentalnymi i osadzona w olśniewającej, subtelnej atmosferze! Warto posłuchać w skupieniu!  




                                       

                                      9. CZESŁAW ŚPIEWA – "#IDEOLOGIAMOZILA"

                                       

                                       
                                      W ostatnich latach łatwo było zapomnieć jak fantastycznym grajkiem jest Czesław Mozil. Duńsko-polski artysta postanowił nam o tym przypomnieć płytą, którą śmiało można określić jego najlepszą i najbardziej osobistą w dorobku! Naprawdę dla mnie ten materiał to jedno z większych zaskoczeń zeszłego roku! Dzieło, które trudno zaszufladkować i na każdym kroku zaskakuje. Stylistycznie to niezwykle barwny witraż muzyczny. Od charakterystycznych dla Czesława kabaretowo-teatralnych form, przez rockowe zabarwienia, orkiestralne formy po subtelność fortepianu. Ten ostatni zresztą najpiękniej wybrzmiewa w utworze "Z miłości" nagranym przy współpracy z Hanią Rani! Mocny tekst o przemocy domowej w połączeniu z delikatnością Hani porusza najgłębiej skryte emocje. Największe zaskoczenie na liście gości wywołuje zaś obecność, obok wspomnianej Hani, Stanisława Soyki i Michała Sławeckiego, Czadomana w utworze "Autorytet". Gwiazdor sceny disco-polo świetnie odnalazł się w muzycznym świecie Mozila i mocnym wokalem zbudował majestatyczny refren. Warto w tym przypadku wszelkie uprzedzenia odłożyć na bok. Sporo na tym albumie smutku i gorzkich refleksji dotyczących świata i społeczeństwa podanych w niezwykle zgrabnych, melodyjnych kompozycjach. Słuchałem tych muzycznych opowieści z niemałą satysfakcją! Brawo Czesław! 




                                       

                                      8. MARTA BIJAN – "SZTUKA PŁAKANIA"

                                       

                                       
                                      Bardzo ciekawą i interesującą propozycją okazał się drugi album Marty Bijan. "SZTUKA PŁAKANIA" jest,  jak sam tytuł wskazuje, podróżą przez smutne, melancholijne, depresyjne, mroczne stany emocjonalne, w których z przyjemnością utonąłem. Polecam słuchać te poetyckie kompozycje wyłącznie pod osłoną nocy – odczuwalny jest wtedy przypływ mrocznej magii! Przyznaję się, że wcześniej nie zwracałem na jej twórczość uwagi, ale teraz Marta otworzyła zupełnie nowy rozdział kariery, który brzmi niesamowicie intrygująco i ekscytująco! Ta dziewczyna dojrzała, ma pomysł na siebie i zachwyca swoją artystyczną koncepcją. Nie popełnijcie błędu i nie pomijajcie tego krążka, który okazał się dla mnie jednym z największych, pozytywnych zaskoczeń 2021 roku!





                                      7. BRODKA – "BRUT"

                                       

                                       
                                      Nowy album Brodki oceniam... z mieszanymi uczuciami. "Brut" jest krążkiem porządnie wymyślonym i zagranym. Wręcz z taką perfekcyjną precyzją, która jest też zarazem najsłabszym ogniwem. Po prostu brakuje mi czegoś charakterystycznego na tym krążku. Zostawienia własnej duszy. Okej, Brodka skryła ją co prawda w tekstach, ale ilu odbiorców zada sobie ten trud zagłębienia się w opowieści śpiewanie po angielsku? Muzycznie zaś jest brudnie, głośno, ogłuszająco, punkowo, ale momentami też melodyjnie i popowo. Ciekawy mariaż, z niezłym potencjałem koncertowym, ale też z tą uwagą, że jest to odrobiona praca domowa na piątkę przy czerpaniu pełnymi garściami z inspiracji, które w muzyce wydarzyły się już znacznie wcześniej. Skrycie pewnie o tym marzy od kilku lat, ale świata tym krążkiem raczej nie zwojuje. Natomiast na naszym podwórku to wciąż ponadprzeciętna propozycja.
                                       
                                      PS Koncertowe spotkania z Brodką sprawiły, że album "Brut" bardzo zyskał w moich uszach, stąd, pomimo narzekań w mojej powyższej minirecenzji pisanej tuż po premierze, wylądował on bezdyskusyjnie w dziesiątce moich ulubionych płyt polskich wykonawców 2021 roku! 




                                       

                                      6. MUCHY – "SZARORÓŻOWE"

                                       

                                       
                                      Świetne, poetyckie teksty Michała Wiraszki plus solidnie skontruowane podłoże rockowe! Czego wymagać więcej od Much? Nie wiem czy to najlepszy album w dyskografii tego zespołu, ale na pewno bije z niego wyjątkowe natchnienie, absolutna dojrzałość i kompozytorska mądrość! Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej doceniałem kolejne fragmenty tego albumu, a miejsce Much w dziesiątce tego zestawienia najlepszych polskich płyt przypieczętował fantastyczny koncert w Toruniu!  




                                       

                                      5. OXFORD DRAMA – "WHAT'S THE DEAL WITH TIME"

                                       

                                       
                                      Przyznaję się, że uwagę na wrocławską formację Gosi Dryjańskiej i Marcina Mrówki zwróciłem bardzo późno. Zawsze odnosiłem się do Oxford Drama z szacunkiem, ale przez długi czas towarzyszyło mi głupie uprzedzenie, że niekoniecznie ich twórczość wpasuje się w mój muzyczny gwiazdozbiór. Zmiana mojego toku myślenia nastąpiła w 2019 roku w momencie publikacji ich kapitalnego remixu kompozycji "Mięsień" (jeszcze wtedy) duetu Tęskno. A później w tymże samym roku przydarzył się ich koncert na Open'erze, na którym się pojawiłem i czerpałem z niego sporo przyjemności. Obiecałem sobie wtedy uważniej im się przyglądać. Obietnic zwykłem dotrzymywać, więc do moich głośników trafił ich trzeci krążek "What's The Deal With Time". I odkąd wybrzmiał w moich czterech ścianach w pełnej krasie, dotąd wyjść z podziwu i zachwytu nie potrafię! Udało im się stworzyć bezbłędny zbiór alt-popowych kompozycji, które zarażają swoją melodyjnością i chwytliwością. Jak podmuch pierwszego wiosennego wiatru budzą uśmiech na twarzy i podnoszą na duchu! Podoba mi się przestrzenna, rozmarzona produkcja tego materiału, Gosia czaruje swoim lekkim, bujnym wokalem, a piękne ukłony w stronę muzyki gitarowej z lat 80. przywołują nostalgiczne uczucia. Wszystko układa się w pieczołowicie przemyślany muzyczny obraz, zahaczający o nowoczesny artyzm. Oxford Drama jawi się dziś jako idealny polski zespół eksportowy. Jasne, o zagraniczne sukcesy w alternatywnej sferze nam niezwykle trudno, ale już fakt, że świetny singiel "Not My Friend" prezentował na antenie radia KRCW Henry Rollins, budzi podziw i raduje! Ta perfekcyjna muza zasługuje na wędrówkę po świecie! To jest ten moment, w którym żaden fan muzyki alternatywnej w Polsce nie powinien być już obojętny wobec twórczości Oxford Drama!



                                       

                                      4. HANIA RANI, DOBRAWA CZOCHER – "INNER SYMPHONIES"

                                       

                                       
                                      Hania Rani & Dobrawa Czocher na albumie "Inner Symphonies" zabierają w wyjątkową podróż po krajobrazach pełnych dramaturgii, duchowych uniesień i instrumentalnej poezji. A na końcu tej wędrówki czeka Nadzieja w synonimicznym,  cudownym singlu "Spring". Wymagająca nieco chwili większej uwagi, ale bardzo piękna, zachwycająca muzyczna lektura sygnowana nie bez powodu przez słynną wytwórnię Deutsche Grammophon!




                                       

                                      3. KRÓL – "DZIĘKUJĘ"

                                       

                                       
                                      Nowy album Błażeja Króla jest przetygrysi! Ten wielce sympatyczny i utalentowany muzyczny poeta i wariat nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a wręcz ma się wrażenie, że z każdym kolejnym krążkiem podnosi poprzeczkę sobie i słuchaczom. "Dziękuję" przynosi kolejny zbiór (rekordowych osiemnastu!) niesamowitych, charakterystycznych, niedopowiedzianych tekstów, w których tworzenie zaangażowana była również niezastąpiona Iwona Król. To prawdziwa gimnastyka dla umysłu! Łączenie ze sobą kolejnych poetyckich tropów jest bardzo absorbujące i właściwie z każdym kolejnym odsłuchem przynosi zupełnie inne rezultaty. Można i warto ten album na swój sposób odczytywać kilkukrotnie. Nie podejmę się próby interpretacji tych historii, ale wyczuwam w nich pewien podskórny smutek i ciężkość, być może związaną z ostatnimi miesiącami, w których zostaliśmy skazani na mniejszą bądź większą samotność. W opozycji staje warstwa muzyczna, która… O ja cię! Ile tu jest niebanalnej zabawy z dźwiękiem! Ile teksturowych szczególików! Ileż zapożyczeń z oldschoolowych rozwiązań instrumentalnych (ach ten saksofon!)! Ten muzyczny skarbiec różnorodnych dźwięków wypełniony jest w większości melodiami, które z wdziękiem porywają ciało do tańca i będą koncertowymi petardami! Nie sposób się ani chwilę nudzić przy tych odjechanych, kompozycyjnych tworach!

                                      Po raz kolejny błądzenie po muzycznej planecie Króla okazało się dla mnie ogromnie satysfakcjonujące! To prawdziwa uczta dla uszu, umysłu, ciała i serducha!




                                       

                                      2. KWIAT JABŁONI – "MOGŁO BYĆ NIC"

                                       

                                       
                                      Po wspaniałych i imponujących sukcesach związanych z debiutanckim albumem "Niemożliwie" oczekiwania względem kolejnych muzycznych kroków Kasi i Jacka zostały zawieszone wysoko. Byłem jednak spokojny i pewny, że oni przeskoczą je z zapasem dobrej energii. I tak się stało! Wydaje się, że szerokie uznanie publiczności słyszalne niemal w każdym zakątku kraju dodało im nieco artystycznej zuchwałości, którą słychać na "Mogło być nic". Dalej mamy do czynienia z pięknymi, klimatycznymi melodiami, lecz względem poprzedniego krążka słychać o wiele bardziej zróżnicowane instrumentarium, co sprawia, że aranże zaskakują i promieniują bogatszymi doznaniami. Produkcja tego albumu to naprawdę osiągnięcie nowego poziomu, godnego ich obecnej pozycji na naszym rynku. No i teksty: niebanalne, uniwersalne, refleksyjne, rozczulające – w tym aspekcie także czuć progres. Co jednak w tych wszystkich ewolucjach najbardziej istotne: muzyka Kwiatu Jabłoni nie straciła swojego magnetycznego uroku! 

                                      Największe wrażenie wywarła na mnie pierwsza połowa tego albumu. Utwory takie jak (pomijam już znane dwa świetne single, które otwierają cały materiał) "Drogi proste", "Byle jak", "Nie ma mnie", i zwłaszcza emocjonalna "Kometa" są rewelacyjnie skonstruowane po każdym względem! Z drugiej części najbardziej charakterystyczny i stojący w opozycji do całości jest finałowy "Przezroczysty świat", który swoim elektryczno-klubowym charakterem będzie na pewno hitem przyszłych koncertów! Każdy kawałek z tego albumu niesie ze sobą odpowiednią dawkę przyjemności!

                                      "Mogło być nic" to wspaniały album, który przypłynął do nas z nadętymi żaglami wypełnionymi podmuchami pozytywnych zmian!




                                       

                                      1. PATRICK THE PAN – "MIŁO WSZYSTKO"



                                       
                                      "Dziwnie mi / choć słyszę, że to / żaden wstyd / tak na głos móc / powiedzieć, że / że jestem szczęśliwy"

                                      Jestem absolutnie oczarowany tą nową muzyczną odsłoną tego wielce uzdolnionego krakowskiego kompozytora, producenta, autora tekstów, piosenkarza, pianisty i gitarzysty. Można rzec: Piotr Madej – człowiek orkiestra! A jak już zagra, to pozostaje gromko przyklasnąć! Tak było przy poprzednich wydawnictwach, zwłaszcza przy krążku "trzy.zero", z którego biła niezwykła dojrzałość, a melancholijne spojrzenie na życie z perspektywy trzydziestolatka, któremu nie wszystkie marzenia się ziściły – zachwycało szczerością i targało emocjonalnie serduchem. Album "Miło Wszystko" to już dzieło artysty, który, jak wskazuje przytoczony na wstępie fragment singla "Toronto", jest szczęśliwy, bowiem odnalazł ten najważniejszy, brakujący element układanki życiowej: miłość! A co więcej, Dominika Kubeczka – ukochana Piotra, zostawiła widoczny swój ślad na tym albumie, nie tylko w formie artystycznego natchnienia, ale także biorąc czynny udział w jego przygotowaniach, m.in. śpiewając w trzech utworach! Zresztą wspaniałych gości na albumie jest więcej, na czele ze świetnym featuringiem Meek Oh Why'a w utworze "Zmiany, zmiany", po dyskretne chórki we wspomnianym "Toronto", za które odpowiadają Dawid Podsiadło, Misia Furtak, Kamil Kowalski, Dominika i… babcia Lodzia! Cudowna sprawa! Z dołączonego do płyty listu (świetny pomysł) dowiadujemy się także, że tekst do "Renamentów serca" powstał przy współpracy z Darią Zawiałow (kilka miesięcy po premierze ten singiel zadebiutował w wersji z wokalem Darii)! I może pozwólcie, że na tym skończę spoilerować kulisy tego albumu. Albumu, który przepełnił mnie ogromnym pokładem nadziei! Bo prywatnie wciąż czuję się trochę na etapie emocjonalnym z płyty "trzy.zero", ale te nowe muzyczne historie Piotra wpuściły do mojej duszy jasne światło!  Proste i osobiste historie Piotra niezwykle ujmują! No i do tego wszystkie muzyczne konstrukcje są fenomenalne: niebanalny, szlachetny, bujny alt-pop w najlepszej możliwej postaci! Tym krążkiem Patrick The Pan potwierdza, że jest jednym z naszych najlepszych współczesnych muzycznych twórców! Milej być nie mogło!  
                                       



                                       

                                      Wyróżnienia Specjalne:

                                      Postanowiłem z polskiego zbioru wydawnictw wyodrębnić albumy, które można sklasyfikować jako projekty specjalne. Oto one:


                                      4. ARS LATRANS – "SZTUKA MIŁOŚCI"

                                       

                                       
                                      Nie sztuką jest napisać piosenki o miłości, sztuką jest napisać o niej w sposób dobry, interesujący, odmienny, czuły i piękny. Tej niezwykłej orkiestrze muzycznej udało się temu zadaniu sprostać! Wymieńmy wszystkich stojących za tym wyjątkowym projektem, bo to zdolni artyści z krakowskiego podwórka: Aleksandra Dąbrowska (Odet), Grzegorz Wardęga (runforrest), Kuba Tracz (Bass Astral x Igo), Jakub Wojtas (Clock Machine/kidei), Kuba Jaworski (Gypsy and the Acid Queen), Maciej Kwarciński (Hyper Son), Nikodem Dybiński (dybiński), Piotr Wykurz (Clock Machine/kidei) i Aleksander Czerkawski (Jan Serce). Ich różnorodne, muzyczne wrażliwości splotły się w niezwykłe emocje! Idealny podkład do kolacji we dwojga!




                                       

                                      3. MIUOSH, ZESPÓŁ PIEŚNI I TAŃCA ŚLĄSK + GOŚCIE – "PIEŚNI WSPÓŁCZESNE"

                                       

                                       
                                      Ten projekt muzyczny pod kierownictwem Miuosha jest pod każdym względem imponujący i monumentalny! Zderzenie tradycyjnego, ludowego folkloru Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk z nowoczesnym podejściem do tworzenia uniwersalnych pieśni wypadło nadspodziewanie genialnie! To krążek, który słucha się z nieustannymi ciarkami! Te doznania wzmagają swoim udziałem znakomicie wyselekcjonowani artyści, m.in.: Błażej Król, Ralph Kaminski, Julia Pietrucha, Organek, Bela Komoszyńska, Natalia Grosiak, Smolik, Igor Herbut, Kwiat Jabłoni i wielu innych! Łącznie zaangażowanych było ponad 140 artystów! 
                                       
                                      Obowiązkowa muzyczna lektura! 




                                       

                                      2. ORGANEK – "OCALI NAS MIŁOŚĆ"

                                       

                                       
                                      Muzeum Powstania Warszawskiego wiosną powierzyło stworzenie kolejnego muzycznego albumu upamiętniającego warszawski zryw powstańczy Organkowi, a ten w iście ekspresowym tempie i w piorunującym stylu wraz z kolegami z zespołu i gośćmi stworzył muzyczne – może lekko na wyrost, ale nie boję się użyć tego słowa – arcydzieło. Inspiracją do napisania autorskich tekstów stały się fotografie Eugeniusza Lokajskiego (pseudonim Brok), który z iście fotoreporterskim zacięciem dokumentował życie Warszawy w trakcie powstania i niestety sam tragicznie zginął. Organek umiejętnie uniknął budowania atmosfery zbędnego patosu. Ba, podszedł do tego tematu w niezwykły sposób. Zderzył ze sobą energię ciepłych, letnich sierpniowych dni z tragizmem osób, które zamiast tańczyć w promieniach słońca, wyszły na ulice walczyć o wolność. Horror tamtych dni został ukryty pod bardzo zwiewnymi melodiami. Organek na bok odstawił ostre riffy gitarowe i postawił na cieplejsze, analogowe i bardziej stonowane brzmienia. Wspaniale ten album uzupełniają wspomniani goście, którym Organek oddał do wyśpiewania całości trzy kompozycje. Niewinnym głosem ujmuje Klaudia Szafrańska w utworze "Lustereczko" (tworzy jeszcze lepszy wokalny duet z Tomaszem w "Idziemy w miasto"), teatralnym podejściem powala Ralph Kaminski w "Aniołowie upadli", a Magda Umer, która szeptając drżącym głosem żegna syna ("Idź, synku, idź") porusza najgłębsze struny emocjonalne. 
                                       
                                      Słuchałem tego albumu zafascynowany i zarazem wzruszony. To jedno z najbardziej romantycznych dzieł poświęconych Powstaniu Warszawskiemu!






                                      1. RALPH KAMINSKI – "KORA"

                                       

                                       
                                      Kocham, kocham, kocham! Jestem pewny, że gdzieś tam w górze w taki sposób Kora komentuje i przeżywa nowe dzieło Ralpha Kaminskiego, który odważnie na warsztat wziął jej twórczość tworzoną z zespołem Maanam. Interpretacje Ralpha są po prostu przepiękne, finezyjnie zaaranżowane i imponują teatralnym rozmachem (projekt zrodził się zresztą na potrzeby występu w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu)! Dodatkowy plus dla Ralpha za selekcję utworów, które w większości są mniej znane i układają się w ładną, spójną opowieść. Wyborny hołd dla legendarnej artystki, od artysty, który pisze kolejny wspaniały rozdział własnej legendy!
                                       
                                      Warto docenić także wkład pozostałych członków zespołu stworzonego na potrzebę tej płyty: Bartek Wąsik, Michał Pepol, Wawrzyniec Topa, Paweł Izdebski i Wiktoria Bialic znakomicie asystują Ralphowi w jego fantazjach na temat twórczości Kory.







                                      Wyróżnienia:

                                      • Hania Rani – "Music for Film and Theatre"
                                      • Organek – "Na razie stoję, na razie patrzę"
                                      • Fisz Emade Tworzywo – "Ballady i Protesty" 
                                        • Leski – "Supersam"
                                        • Tęskno – "Ginczanka (tęskno gra poezję)"
                                        • Paula & Karol – "Lifestrange"
                                        • Plastic – "Space"
                                        • Niemoc – "Kilka Najlepszych Dni w Życiu"
                                        • Kuba Kawalec – "Ślepota"
                                        • Tomasz Mreńca – "Echo" 
                                        • Bass Astral x Igo – "Satellite"
                                                   
                                                  ➖➖➖➖➖


                                                  Koncertowy Album 2021


                                                  1. DAWID PODSIADŁO – "LEŚNA MUZYKA (LIVE, CZYLI NA ŻYWO)"  

                                                   


                                                  W grudniu otrzymaliśmy niezwykle miłą niespodziankę od Dawida Podsiadły w postaci jego pierwszego albumu koncertowego, który stanowi podsumowanie wyjątkowej trasy Leśna muzyka. Z założenia te akustyczne koncerty Dawida i jego wspaniałego zespołu zasilonego dodatkowo sekcją dętą generowały więcej energii niż niejeden rockowy występ! Kto był na choćby jednym z 57 występów w ramach tej trasy, ten doskonale wie o czym mowa. A kto nie był, ten niech chociaż posłucha! Warto, bo aranżacje wybranych piosenek z trzech dotychczasowych albumów Dawida były niezwykłe, magiczne, przepełnione ciepłem i leśną naturalnością. Te emocje udało się przenieść na doskonale zrealizowanę płytę live. Perełką tego wydawnictwa jest zarejestrowane wykonanie piosenki "Kosmiczne energie" Ralpha Kaminskiego, z jego udziałem, które miało miejsce tylko raz, w Gdyni.




                                                    
                                                  ➖➖➖➖➖


                                                  Zagraniczne Albumy 2021

                                                   

                                                  21. THE PRETTY RECKLESS – "DEATH BY ROCK AND ROLL"

                                                   

                                                   
                                                  Długo, bo ponad 5 lat, przyszło nam czekać na powrót Taylor Momsen i jej muzycznych kolegów. W ciągu tego czasu Taylor musiała zmierzyć się z dwiema tragediami. Przede wszystkim traumatyczne okazało się nagłe odejście jej muzycznego bohatera – Chrisa Cornella, który popełnił samobójstwo w 2017 roku w Detroit, dzień po koncercie na trasie Soundgarden, podczas której The Pretty Reckless otwierali ich koncerty. 11 miesięcy później z bólem serca Taylor przyjęła wiadomość o śmierci wieloletniego producenta jej muzycznych dokonań – Kato Khandwala, który zginął w wypadku motocyklowym. Zespół się wycofał, pogrążył w żałobie, był na krawędzi rozpadu, ale powoli udało im się przepracować te życiowe ciosy. Rezultatem jest płyta "Death By Rock And Roll", która oczywiście w kontekście tych zdarzeń spowita jest mgłą ponurej atmosfery, ale nie ma w niej zbyt wiele miejsca na żałobne subtelności. To w dużej mierze terapeutyczna, ostra przejażdżka rockandrollowym harleyem, podnosząca skutecznie adrenalinę. Po drodze mijamy przystanki z hard-rockowym brzmieniem, epickie, balladowe pejzaże (ten bondowski utwór "25"!), billboardy z kompozycjami podbijanymi akustyczną gitarą, oraz samotne wzgórza cechujące się Americaną. Przez ten krajobraz słyszymy niosące się echo klasyki rocka. Nie brakuje ukłonów w stronę Soundgarden, a już poetycką historią jest fakt, że w piosence "Only Love Can Save Me Now" w geście przyjaźni Taylor Momsen wspierają Matt Cameron i Kim Thayil. Inną legendą rocka, która gości na tym albumie jest Tom Morello, który wyrzeźbił kapitalną solówkę w "And So It Went" (zakończonym zresztą wyróżniającym się skandowaniem dzieciaków). Pierwsza część płyty jest w moim odczuciu bardzo konkretna i mocna, w drugiej kompozycje przybierają charakter bardziej... rozczulający. Gdy w przedostatnim utworze "Rock and Roll Heaven" Taylor (ponownie) zwraca się do Kato Khandwala i przywołuje ozdrowieńczą potęgę muzyki w postaci twórczości The Beatels, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Jima Morrisona, Pink Floyd, człowiek doprawdy przenosi się do rockowego nieba. Tam Ci wielcy, którzy już opuścili ziemski przystanek, przygotowują na scenie miejsce dla Taylor w "great gig in the sky". Na szczęście dla nas, nie wydaje się, by ta dziewczyna miała zamiar tam uciekać. I niech ten stan trwa jak najdłużej, bo ja dalej pragnę być uwodzony jej kapitalnym wokalem i tą iskierką pięknej diablicy, w której żyłach płynie rockowa krew! 

                                                  Oczywiście wciąż warto zadać sobie pytanie, czy The Pretty Reckless to dziś nadal zespół, który co najwyżej potrafi czerpać najlepsze wzorce z legend rocka, czy może to już zespół, który dobija się do tej ligi bandów, które będą inspirować młodsze pokolenia? Pytanie to pozostawiam jeszcze otwarte.




                                                   

                                                  20. THE KILLERS – "PRESSURE MACHINE"

                                                   

                                                   
                                                  Krążek "Imploding The Mirage" z 2020 roku był powrotem do wysokiej formy i przyniósł mi oraz fanom The Killers wielu pozytywnych, porywających momentów. Nie dane było nam i zespołowi je w ostatnich miesiącach przetestować na żywo, więc panowie postanowili zaszyć się w studiu i stworzyć kolejne dzieło. Dzieło, o którym wiedzieliśmy tylko tyle, że powstaje, bo zespół, prócz skromnych teaserów, nie uraczył nas wcześniej żadnym singlem, więc trudno było mieć przed tą premierą jakieś oczekiwania. Z drugiej strony na przestrzeni lat The Killers przyzwyczaili nas do muzycznego, lasvegasowego blichtru i tworzenia festiwalowych hymnów, ale... nie tym razem! "Pressure Machine" może być dla fanów takim samym zaskoczeniem, jakim był album "Tranquility Base Hotel & Casino" dla fanów Arctic Monkeys. Ten drugi na początku sam nie doceniałem, ale dziś zdanie zmieniłem. Może nauczony tym doświadczeniem podszedłem do nowego krążka The Killers z bardziej otwartą głową. Przede wszystkim to bardzo koncepcyjny album, który, gdyby nie obecność kolegów z zespołu, spokojnie mógłby być solowym dziełem Brandona Flowersa, ponieważ kanwą opowieści stały się jego sentymentalne wspomnienia z dzieciństwa i snute refleksje nad szarym życiem w niewielkim, rodzinnym miasteczku Nephi, które naznaczone było brakiem perspektyw, problemami z narkotykami, konserwatywnością w sferze społecznej i religijnej, rozczarowaniami itd. Te historie wspomagane są w kilku momentach archiwalnymi wypowiedziami mieszkańców miasteczka, co może lekko irytować, ale ich umieszczenia to ciekawy reporterski zabieg, który ma sens i buduje odpowiedni klimat. W warstwie lirycznej jest zatem bardzo nostalgicznie (i interesująco!) i tym tropem podąża również tło muzyczne. Ten krążek brzmi blisko klimatów americany, country oraz pobrzmiewają tu echa twórczości Bruce'a Springsteena. Przeważają delikatne gitary, obecna jest harmonijka ustna, dęciaki, smyczki, dobrze zarysowane linie basowe, schowana w tyle perkusja... Jest kilka momentów, gdy wyłania się trochę ten znany rockowy pazur, ale bez drapieżnych przeszarżowań (może na żywo odczucia będą odmienne?). Twórczości The Killers tak bliskiej łagodnych, akustycznych doznań jeszcze nie słyszeliśmy. I ja tę kameralną odmianę generalnie kupiłem. Poza może utworem "Desperate Things", który mnie za każdym razem strasznie nuży i męczy (warto jednak przecierpieć dla następującej po nim bardzo urokliwej, tytułowej kompozycji). Zaś perełką tego krążka jest oczywiście gościnny udział Phoebe Bridgers w utworze "Runway Horses", ale, jak się domyślacie, to zdanie jest naznaczone miłością do tej artystki. 
                                                   
                                                  Warto dać szansę tej stylistycznej zmianie brzmienia The Killers i zagłębić się przede wszystkim w warstwę tekstową, która jest najjaśniejszą (choć jej wydźwięk mroczny) stroną tego dzieła. Dzieła bardzo, bardzo wytrawnego i skłaniającego do głębszych refleksji. Jestem pewny, że ten album będzie z upływem czasu zyskiwał w uszach fanów. 




                                                   

                                                  19. VALERIE JUNE – "THE MOON AND STARS: PRESCRIPTIONS FOR DREAMERS"

                                                   
                                                   

                                                  Valerie June powaliła mnie swoim niezwykłym wokalem w 2017 roku, przy okazji premiery swojego czwartego albumu "The Order Of Time". Pamiętam, że sięgnąłem po jej twórczość kierowany znakomitymi recenzjami z portali zagranicznych, bo tych w Polsce prawie nie było, a jeśli już – to pozostały niezauważone. A szkoda, bo ta wszechstronnie utalentowana artystka zasługuje na większy rozgłos w naszym kraju. Powróciła z nowym albumem "The Moon And Stars: Prescriptions for Dreamers" i znów z wdziękiem chwyciła kawałek mojego serducha. Valerie pochodzi z Tennessee i konsekwentnie trzyma się amerykańskich korzeni muzyki folkowej, gospelowej, bluesowej, soulowej. Miksuje te gatunki w sposób bardzo kunsztowny i olśniewający. I to zdanie śmiało broni swoim najnowszym dziełem. Współpracowała nad nim z bardzo uznanym producentem Jackiem Splashem, który ma za sobą epizody z choćby Kendrickiem Lamarem i Alicią Keys. I jego wpływy można odczuć w kilku momentach, gdy Valerie zaczyna zahaczać o dźwięki afrobeatowe i orkiestralne, a tradycyjne korzenie jej twórczości zapuszczają się w rejony bardziej nowoczesne (automatyczna perkusja). Pod względem produkcji ten krążek jest jubilersko wypolerowany. Z przyjemnością słucha się kolejnych kompozycji, które, zdaje się, pragną opuścić fizyczną formę i uciec w stronę zawieszonego na nieboskłonie księżyca, by tańczyć pośród gwiazd. Już od pierwszego utworu "Stay" zostałem porwany właśnie w taką kosmiczną podróż! Mistyczną, senną, rozmarzoną i pokrzepiającą! I przede wszystkim – barwną! Przykładem świeci centralna część albumu. Valerie ze zdumiewającą zwinnością przechodzi  z ciepłego, wzniosłego i chyba najlepszego na całym krążku utworu "Call Me A Fool" (z gościnnym udziałem Carly Thomas – legendy soulu)  w bardzo oszczędny i melancholijny stan w utworze "Fallin'", by za chwilę zaskoczyć wyróżniającą się, beztroską, przyspieszoną i radosną kompozycją "Smile".

                                                  Wszystkie muzyczne tekstury na tym krążku zostały zbudowane z pajęczą skrupulatnością i przepełnione ponadczasową ambicją. No i do tego TEN wokal! Ostry, przenikliwy, manieryczny głos Valerie jest jedyny w swoim rodzaju! I ona wykorzystuje ten dar w nieziemskim stylu, spajając przy tym wszystkie swoje artystyczne pomysły. Może nie ma we mnie teraz takiego zachwytu z odkrycia czegoś wyjątkowego, jak miało to miejsce cztery lata temu, ale nadal pozostaję pod wrażeniem jej ekspresyjnych umiejętności wokalnych.

                                                  Muzyczne opowieści Valerie na "The Moon And Stars: Prescriptions for Dreamers" krążą wokół wytrwałości, przetrwania i akceptacji – tematów, które bliskie są czarnoskórej społeczności. Valerie z wdzięcznością i uśmiechem spogląda w gwiazdy, które tworzą jej portret, ale nie zapomina o wyboistej drodze, która doprowadziła ją do tego momentu. To artystka świadoma, jakiemu wciąż bolesnemu uciskowi poddawana jest jej społeczność, ale paradoksalnie jej orężem w tej walce staje się muzyka przepełniona kolorami nadziei i radości.

                                                  Album – poprzedzony wartymi wspomnienia, bo znakomitymi kompozycjami "Why The Bright Stars Glow" i "Home Inside" – kończy się w bardzo ambientowy sposób: śpiew ptaków, gongi powietrzne, delikatnie uderzenia w fortepian i dmuchnięcia we flet dopełniają poczucie obcowania z bardzo inspirującym, uduchowionym, medytacyjnym krążkiem, który urzeka swoim blaskiem, niczym tarcza księżyca w czasie pełni! 




                                                   

                                                  18.  BIRDY – "YOUNG HEART"

                                                   

                                                   
                                                  Na nowy album skromnej i przesympatycznej Jasmine van den Bogaerde, czekaliśmy aż pięć lat! W 2020 roku to oczekiwanie Birdy osłodziła skromną, ale zawierającą przecudowne kompozycje, EP-ką "Piano Skatches" i przywróciła mi nadzieję w jej twórczość, bowiem krążek "Beautiful Lies"  pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Tamtejsza próba "upopowienia" jej muzycznej postaci mnie nie przekonywała. Oczywiście miałem obawy, że EP-ka była wyjątkiem i na kolejnym longplayu Birdy będzie kontynuowała mainstreamową ścieżkę, ale na nasze szczęście na dobre powróciła do fortepianowego-wokalnego stylu, w którym ją poznaliśmy i pokochaliśmy. "Young Heart" to 16 pięknych opowieści o miłości, pożegnaniach i samotności wyśpiewanych przy akompaniamencie pianina z mniej lub bardziej poszerzonym tłem muzycznym o dodatkowe smyczki, akustyczne gitary, delikatną perkusję. Właśnie w takim skromnym wydaniu Birdy lśni najjaśniejszym blaskiem, czego przykładem z tego krążka jest przepiękna, surowa ballada "Nobody Knows Me Like You Do". 

                                                  Birdy na czwartym albumie przepracowuje swój pierwszy zawód miłosny. Doświadczenie, które zawsze mocno wstrząsa człowiekiem, ale też czyni go silniejszym. Birdy dojrzała jako artystka i kobieta. Nowe doświadczenia przekształciła w zachwycające, wspaniałe kompozycje. Na pierwszy plan wysuwa się elokwentna narracja, która prowadzi nas wyboistą ścieżką za złamanym sercem. Podróż ta została urozmaicona eleganckimi kompozycjami, które zatrzymują nas przy sobie na dłuższą chwilę. A do tego jeszcze ten emanujący siłą i niezwykle przepiękny wokal Birdy! Wszystko składa się na konsekwentną, cudną muzyczną opowieść. 

                                                  16 utworów to jednak trochę ciut za dużo i w drugiej połowie ten krążek traci impet, ale koniec końców warto przy jednym posiedzeniu (najlepiej z towarzystwem kocyka i herbatki) przesłuchać całość, choćby dla finału w postaci pięknie rozbudowanego instrumentalnie "New Moon" i poruszającej kompozycji "Young Heart". Niewiele albumów oferowało taką dawkę romantycznego ciepła w 2021 roku!

                                                  Czarujące dzieło!





                                                  17. MANCHESTER ORCHESTRA – "THE MILLION MASKS OF GOD"

                                                   

                                                   
                                                  Indie-rockowa formacja Manchester Orchestra z Atlanty wydała w zeszłym roku swój szósty album zatytułowany "The Million Masks Of God".

                                                  Twórczość tej grupy poznałem w 2017 roku, gdy wydawali przełomowy w swojej karierze piąty krążek "A Black Mile To The Surface". Ich wcześniejsze pozycje były przyjmowane pozytywnie, ale dopiero przy tym krążku udało im się wskoczyć na zupełnie inny poziom dostarczania muzycznych emocji i znaleźć odpowiednią drogę. Ileż tam było wielowymiarowych gitarowych tekstur muzycznych, przemiennych pejzaży z kojącymi promieniami słonecznymi i rozdzierającymi piorunami. Nastrojowo i energicznie. Monumentalnie i delikatnie. Wspaniale. A finałowa kompozycja "The Silence" po dziś dzień wywołuje u mnie ciarki i jest jedną z tych, które pragnę kiedyś doświadczyć na żywo. 

                                                  Poświęcam sporo uwagi ich poprzedniej płycie nie bez powodu, ponieważ "The Million Masks Of God" jest godną kontynuacją tamtych emocji na poziomie muzycznym i lirycznym. Manchester Orchestra trzymają się niemal identycznej trajektorii. Proponują gitarową, folkową kruchość, którą od czasu do czasu burzą piętrzącymi się emocjami. Jest to elegancka oferta bogata w kinowe doznania. Epicki dramat eksplorujący tematy narodzin, śmierci tego, co kryje się za zasłoną ziemskiego życia (napisany zresztą po śmierci ojca gitarzysty Roberta McDowella z powodu raka). Złożony, z wielowarstwowych, progresywnych aranżacji, z którymi świetnie rezonuje niesamowity, harmonijny, ciepły, przejmujący wokal Andy'ego. Cały materiał jest bardzo przemyślanie skonstruowany, tak by w pewnym sensie oddać przypływ i odpływ życia. Od impulsywnych, energicznych doznań do wyciszonych, introspektywnych chwil. 

                                                  Manchester Orchestra dysponują mocnymi argumentami i zachwycają dojrzałym rzemiosłem – trudno obojętnie przejść obok ich umiejętności plecenia emocjonalnych nici. Weźmy dla przykładu utwór "Dinosaur", który w pierwszych chwilach zapowiada się na delikatnie stąpająca po ziemi balladę, by z czasem przerodzić się w potężne trzęsienie. Po prostu: WOW! Teatralność tej oraz pozostałych kompozycji potrafi obezwładnić i przenieść w strefę rozkoszy. 

                                                  Manchester Orchestra po szesnastu latach działalności jawi się teraz jako  w pełni ukształtowany zespół, który po mistrzowsku łączy symfoniczny indie-rock, folk oraz poetycką lirykę i przekształca te składniki w ambitne, wzniosłe, olśniewające muzyczne dzieła.

                                                  Obawiam się tylko, że ten album pozostaje trochę niedoceniony, ale mam nadzieję, że Wy dacie mu szansę! 




                                                   

                                                  16. ST. VINCENT – "DADDY'S HOME"

                                                   

                                                   
                                                  Z perspektywy warstwy muzycznej Annie przede wszystkim sięga wspomnieniami do chwil dzieciństwa, gdy słuchała z ojcem jego kolekcji winyli, w której dominowały nowojorskie wydawnictwa z lat 70. W efekcie otrzymujemy słoneczną paletę brzmień złożoną z glamowego funku, lepkiego soulu, mglistego rock'n'rolla, bezlitosnego groove i psychodeliczno-marzycielskich odlotów w stylu Pink Floyd ("Live In The Dream"!). Dekadencko i bezwstydnie w stylu vintage! I do tego z tą charakterystyczną dla St. Vincent zmysłową agresywnością i zdolnością do nowoczesnych zniekształceń dźwiękowych. Współwinnym stworzenia tych miodnych kompozycji był ponownie znany producent Jack Antonoff, który swoją drogą  przy pracach nad tym albumem podarował Annie tradycyjny indyjski instrument zwany sitarem – jest on kluczem do poznania głębi bogatego brzmienia "Daddy's Home". Do produkcji albumu nie można mieć żadnych zarzutów: wszystkie kompozycje są niezwykle wyrafinowane, ale przy tym także bardzo melodyjne. Klasa sama w sobie!

                                                  Być może "Daddy's Home" nie oszołamia tak intensywnie jak "Masseduction", ale ten flirt z muzyką lat 70. ma w sobie niezaprzeczalny retro-urok, który wybrzmiewa w sposób okazały, nowoczesny i finezyjny! Jestem pewny, że David Bowie z góry gromko oklaskuje tę kolejną przemianę Annie Clark! 

                                                  PEŁNA WERSJA RECENZJI W TYM MIEJSCU!




                                                    

                                                  15. SAM FENDER – "SEVENTEEN GOING UNDER"

                                                   

                                                   
                                                  Jeśli albumy numer dwa traktować jako egzaminy z dojrzałości, to Sam Fender zdał na piątkę! Dopieścił wszystkie elementy, które złożyły się na sukces jego debiutu, wyniósł je o poziom wyżej i przy okazji poprowadził w nieco odmienne muzyczne uliczki. Od przebojowego debiutu, który naszpikowany był bardzo wyrazistymi singlami, "Seventeen Going Under" odróżnia się większą spójnością, instrumentalną dramaturgią (te smyczki, saksofon!) i mądrością w konstruowaniu kompozycyjnych form, które nie zatracają najważniejszego – tego pierwiastka rockowej, festiwalowej melodyjności! Temu wszystkiemu towarzyszą niezmiennie niebanalne treści liryczne. Tu też nastąpiła pewna zmiana, bo Sam zdecydowanie częściej zagląda w głąb siebie i dzieli się depresyjnymi refleksjami pozbawionymi pierwiastka nadziei z okresu dorastania. Wesoło nie jest. Wciąż 27-letni Brytyjczyk ma również tę smykałkę do inteligentnych i szczerych obserwacji polityczno-społecznych sytuacji, co dobitnie potwierdza punkowy w swym źródle utwór "Aye". Sam Fender rośnie na jednego z najbardziej charyzmatycznych wokalistów swojego pokolenia. Wielu widzi w nim następcę Bruce'a Springsteena i wcale nie są to przesadne porównania. Rewelacyjny album!  




                                                   

                                                  14. TASH SULTANA – "TERRA FIRMA"

                                                   

                                                   
                                                  W wieku 3 lat dostała gitarę od dziadka, jako nastolatka uzależniła się od narkotyków, po terapii postanowiła zarabiać na życie muzyką, sięgała po wszelkie możliwe instrumenty, grała na ulicach Melbourne, wrzucała swoje loopowe jammingi do sieci, jej autorski utwór "Jungle" stał się viralową sensacją, nagrała w 2017 roku świetną EP-kę "Notion", a rok później jeszcze lepszy debiut "Flow State", jej niesamowite one-women-show stało się pożądane przez organizatorów koncertów na całym świecie, zagrała kilka intensywnych tras koncertowych, po czym zaszyła się w swojej australijskiej posiadłości i przez niemal 200 dni pracowała nad drugą płytą "Terra Firma", w międzyczasie zaręczając się ze swoją dziewczyną. Tash Sultana w wieku 25 lat odnalazła swój skrawek życiowego, stabilnego lądu – swoją terrę firmę oraz stała się artystką o wielce ugruntowanej pozycji. Potwierdziła to na swoim krążku numer dwa. Krążku, który zdaje się być latarnią morską, kierującą na bezpieczny skrawek raju zbłąkane dusze, zmęczone ponurymi czasami społecznej izolacji. Hipnotyczny, a wręcz medytacyjny katalog dźwięków, będących łączeniem stylistyk soulu, funku, R’n’B, folku, rocka, hip-hopu, jazzu (nie da się tego zaszufladkować!), przynosi godzinę wytchnienia i błogości. Łatwo zatopić się w jej cudnych instrumentalnych improwizacjach i psychodelicznych odlotach (przykładem już na samym początku świeci finezyjny, instrumentalny "Musk")! Jest to jednak krążek wyróżniający się od poprzednich dzieł większą błyskotliwością kompozytorską. Tash w większym zakresie wykorzystuje linie basowe, fortepianowe klawisze, sekcję dętą… Brzmi to wszystko bardziej zespołowo, ale jest w dużej mierze wciąż wynikiem oszałamiającej i przemyślanej pracy jednej osoby, choć...

                                                  Tym razem Tash jednak otworzyła się na zewnętrzną współpracę, wynikiem, której są dwa udane duety z Joshem Cashmanem ("Dream My Life Away") i Jeromem Farahem ("Willow Tree") oraz uzyskane wsparcie autora tekstów, muzyka Matta Corby’ego i producenta Danna Humme'a. To sprawia, że bliżej nam do uczucia obcowania z dziełem o charakterze bardziej organicznym, co właściwie dobrze oddaje ludzki ton tej płyty. Bo choć warstwa instrumentalna wydaje się być natchniona australijskim słońcem, to lirycznie bywa trochę mroczniej i intymniej. Tash rozprawia autorefleksyjnie o zdrowiu psychicznym, presji związanej ze sławą, społecznym chaosie informacyjnym, kontempluje temat miłości i związków. W połączeniu z jej ewolucją jako kompozytorki i producentki sprawia, że Tash jawi nam się dziś jako artystka bardziej dojrzała. "Terra Firma" nie jest jednak albumem pozbawionym wad. Być może przydałoby się tu trochę cięć montażowych, by cały materiał był bardziej zwięzły, być może momentami zawodzi miks, być może nie zawsze Tash imponuje swoim wokalem, być może dla kogoś bogactwo instrumentalne będzie absurdalne, lecz w ostatecznym rozrachunku nie sposób tej dziewczynie zarzucić braku imponujących umiejętności, nieograniczonego potencjału i wizjonerskiej perspektywy. Skorzystajcie z tego zaproszenia do jej rajskiego ogrodu muzycznego! To gwarancja bogatych i relaksujących doznań!




                                                   

                                                  13. MDOU MOCTAR – "AFRIQUE VICTIME"

                                                   
                                                   
                                                   
                                                  W 2020 roku moją uwagę zdobyła pochodząca z Afryki, rozpoznawalna w świecie alternatywnej muzyki gitarowa formacja Songhoy Blues, która zachwyciła mnie znakomitym krążkiem "Optimisme". W zeszłym roku zaś moim odkryciem z tamtego rejonu świata okazał się niezwykły artysta Mdou Moctar, który od kilku lat dzielnie walczy i zabiega o atencję całego muzycznego globu. Jego artystyczna droga ma iście filmowy początek. 

                                                  Wychowywał się w nigeryjskiej wiosce Tchintabaraden, gdzie niechęć jego rodziny do muzyki elektrycznej zmusiła go do samodzielnego tworzenia prowizorycznych gitar ze strunami wykonanymi z linek rowerowych. Później swój rodzący się talent uwieczniał na telefonach komórkowych i kartach pamięci i rozprowadzał je po całej Afryce Zachodniej, zanim został odkryty przez Chrisa Kirkleya – założyciela wytwórni Sahel Sounds z amerykańskiego Portland. Seria wydawnictw dla tego labelu pozwoliła mu zyskać rozgłos wykraczający poza tereny afrykańskie, czego przykładem były entuzjastyczne recenzje krytyków na całym świecie, czy choćby sesja dla radia KEXP. W miniony piątek zaś Mdou z zespołem wydał rewelacyjny album "Afrique Victim", który pojawił się na świecie nakładem czołowej amerykańskiej, indie-rockowej wytwórni Matador Records. Czym na tym krążku zaimponował mi ten utalentowany przedstawiciel ludu Tauregów? Przede wszystkim gitarową wirtuozerią – nie bez powodu bywa określany jako saharyjski Jimi Hendrix. Jego popisowe solówki często wzbogacają dynamiczne kompozycje, które fascynują połączeniem afrykańskiego folkloru z wpływami amerykańskiego akustycznego folku i blues-rocka. Dominującym tonem na tym albumie są emocje związane z radością i miłością, ale Mdou porusza też poważniejsze kwestie. I tu koniecznie trzeba wyróżnić najbardziej imponującą, tytułową kompozycję. To wstrząsające przywołanie i potępienie historii brutalnego kolonializmu ulokowane w epickiej, 7,5-minutowej, gitarowej konstrukcji. "Afryka jest ofiarą tak wielu zbrodni / Jeśli będziemy milczeć, to koniec z nami" – śpiewa w tym utworze Mdou. Pomimo pewnego rozgoryczenia i podkreślenia tych niewyobrażalnych krzywd, które doświadczyła przez francuskich kolonistów  ludność jego rodzimego Nigru i których skutki są do dziś odczuwalne, jest też w Mdou dużo nadziei, hartu ducha i umiłowania do swojej społeczności, kraju i kultury. Lektura tego albumu jest bardzo inspirująca i zwraca naszą uwagę na tragiczną historię Afryki, którą, co tu kryć, wielu z nas zna dość pobieżnie z lekcji historii. Ten krążek przywołuje też istotę szczerego rock'n'rollowego buntu i niesie przesłanie potrzeby wolności. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że na saharyjskich pustkowiach muzyka rockowa przeżywa swój renesans i jest nośnikiem społecznych rewolucji, których być może będziemy świadkami.





                                                  12. AMYL AND THE SNIFFERS – "COMFORT TO ME" [EX AEQUO]

                                                   
                                                   
                                                   
                                                  Fani klasycznego punka z lat 70. (i nie tylko) koniecznie muszą odpalić drugi album australijskiej grupy Amyl and The Sniffers! "Comfort To Me" to krążek, który pęka w szwach od ognistych riffów, potężnie dudniących bębnów, złowrogiej linii basowej i charyzmatycznego, wściekłego wokalu Amy Taylor. Ich debiut z 2019 roku był udany, ale więcej mówiło się o ich potencjale koncertowych killerów. Tę siłę rażenia swoją drogą mieliśmy sprawdzić na OFF-ie 2020, ale wiadomo... Mam nadzieję, że Artur Rojek ponowi dla nic zaproszenie, bo... Teraz zasługują na nie jeszcze bardziej! Ten nowy krążek to właściwie dla nich krok w przód na każdym poziomie. Trzynaście silnie wymierzonych ciosów, od których potrafi zakręcić się w głowie. Ich pubowo-punkowa energia napędzana frustracją, gniewem, egzystencjalnymi lękami powala, a galopujące tempo powoduje zadyszkę. Udało im się osiągnąć zadziwiającą, charakterystyczną punkową świeżość i pewnie zmierzają w kierunku tytułu jednego z najważniejszych zespołów XXI wieku tego gatunku. Czas może odkurzyć z szafy skórzane, ćwiekowane kurtki i glany?




                                                   

                                                  12. TURNSTILE – "GLOW ON" [EX AEQUO]

                                                   
                                                   
                                                   
                                                  Rzutem na taśmę zespół Turnstile ze swoim trzecim dziełem "Glow On" wbił się do mojej listy najlepszych zagranicznych albumów 2021! Premiera tego albumu całkowicie ominęła moją muzyczną galaktykę z prostej przyczyny – po gitarowy hardcore prawie w ogóle nie sięgam i tej formacji kompletnie wcześniej nie znałem. Przeglądając jednak pod koniec roku różne portale muzyczne, niemal na każdym kroku natrafiałem na Turnstile w czołówkach wszelkich podsumowań. Przełamałem się i sprawdziłem, o co tyle zamieszania i... Wow! Jeśli zareagowaliście alergicznie na słowo hardcore, to naprawdę porzućcie teraz wszelkie uprzedzenia!

                                                  Twórczość tego amerykańskiego zespołu z Baltimore z jednej strony w swoim fundamencie oczywiście cechuje się charakterystycznymi elementami hardcoru i przywołuje brzmienie Rage Against The Machine, ale z drugiej strony Turnstile w niezwykły i płynny sposób przełamują wszelkie bariery i zaskakują na każdym kroku. A to pojawią się eksperymentalne, etniczne wtrącenia perkusyjne, klawiszowe wstawki, to za uszy złapie nas melodyjny refren, uderzy punkowa zadziorność, która za chwilę skręci w alternatywny rock, a przy niespodziewanym udziale Blood Orange klimat nagle ucieknie w dziwne rejony marzycielskiego r'n'b. Te wszystkie eklektyczne rozwiązania zostały naprawdę genialnie wplecione w hardcorową energię i płomieniste riffy, sprawiając, że jest to album niezwykle przystępny dla fanów wszelkiej maści form szarpania w gitary. Niemal wszyscy podkreślają, że dla hardcore'u to dzieło innowacyjne i wytyczające nowe ścieżki rozwoju tego gatunku – nie sposób się nie zgodzić. Dla fanów to obietnica ognistej zabawy w mosh-pitach! Dla mnie jedno z największych zaskoczeń roku! Gdyby "Glow On" trafił do moich głośników wcześniej, to bardzo możliwe, że zawędrowałby w tym rankingu nieco wyżej. 





                                                   

                                                  11. SUFJAN STEVENS, ANGELO DE AUGUSTINE – "A BEGINNER'S MIND"

                                                   
                                                   
                                                   
                                                  To jest taki krążek Sufjana Stevensa, na jaki czekałem od czasu genialnego "Carrie & Lowell" z 2015 roku! Ale tu od razu należy sprostować, że Sufjan nie jest samodzielnym dyrygentem folkowych emocji, którymi wypełniony jest "A Begginer's Mind". Pałeczką podzielił się z młodszym, uzdolnionym singer-songwriterem Angelo De Augustinem, który solową twórczość wydaje pod skrzydłami Asthmatic Kitty Records – wytwórni należącej do Stevensa. Co do dwa głosy, to nie jeden! W momencie kiedy falsety Angelo spotykają z wokalem Sufjana dzieje się piękno! To jakby podążać w wyśnionej, bajkowej krainie za dwoma spirytualnymi postaciami, które śpiewają w pozaziemskiej harmonii – magiczne uczucie! Obaj panowie stworzyli ten album podczas miesięcznej sesji w Nowym Jorku. Inspiracje czerpali głównie ze wspólnych seansów filmowych i kinomaniacy z pewnością dostrzegą wiele mniej lub bardziej oczywistych nawiązań do takich obrazów jak "Noc Żywych Trupów", "Wszystko o Ewie" (pokłosiem tego filmu jest przecudowna kompozycja "Lady Macbeth In Chains"), "Na Fali", "Ona się doigra", "Niebo nad Berlinem" (bodziec dla pięknego "Reach Out"), "Dziewczyny z drużyny", czy choćby wreszcie "Powrót do krainy Oz", który był oczywistym natchnieniem dla mojego faworyta z całego krążka – "Back To Oz"! Ale nie trzeba być znawcą kina, by czerpać z tego albumu przyjemność. Wystarczy po prostu wystawić swoją duszę na działanie tych intymnych, folkowych aranżacji wypełnionych wykwintnymi, uroczymi melodiami, by wpaść w transcendentalny stan! Dla mnie to jeden z najlepszych projektów Sufjana!





                                                   

                                                  10. CHVRCHES – "SCREEN VIOLENCE"

                                                   

                                                   
                                                  Można było powątpiewać, czy synthpopowy styl szkockiego tria Chvrches na czwartym krążku będzie jeszcze w stanie przykuć naszą uwagę. Liczyłem na poprawne dzieło z kilkoma świetnymi numerami, a otrzymałem album porywający od początku do samego końca! Lauren Mayberry, Martin Doherty i Iain Cook wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności i popełnili najlepszy oraz najbardziej kompletny zestaw utworów w swojej dyskografii. Czym zachwycili? Przede wszystkim podobają mi się mroczniejsze tony, w które wpadła ich twórczość. W relacji z mądrymi tekstami, które zagłębiają skomplikowany aspekt obecności ekranów w naszym życiu, z minuty na minutę skutecznie budowana jest atmosfera strachu, poczucia znalezienia się w pułapce, samotności, rozczarowania... Zawsze podobał mi się agresywny styl wokalny Lauren i w takich klimatach mam wrażenie, że jej głos odnajduje się idealnie. Mrok wypływający z tego albumu nie przygniata swoim ciężarem, bo w tym wszystkim nie zgubiła się bujająca, electro-popowa melodyjność. Te kawałki będę świetnie oddziaływać na żywo! No i trzeba podkreślić jeszcze jedną zauważalną i kluczową zmianę – zwrot w stronę muzyki gitarowej. Oczywiście to synthpopowe syntezatory są kręgosłupem ich kompozycji, ale dochodzące do głosu szarpanie w struny nadało ich twórczości bardziej organicznego pokroju. Znakomitym przykładem spięcia tych dwóch światów jest rewelacyjna piosenka "How Not To Drown", w której gościnnie śpiewa Robert Smith (The Cure)! "Screen Violence" (swoją drogą tak na początku miał się nazywać zespół) to zdecydowanie najbardziej spektakularne dzieło Chvrches!  




                                                   

                                                  9. KIWI JR. – "COOLER RETURNS"

                                                   

                                                   
                                                  Zdejmując słuchawki po odsłuchu drugiego albumu kanadyjskiej indie-rockowej formacji Kiwi Jr., kłębiła mi się jedna myśl: "o jakie to było zajebiste"!

                                                  Szczerze? Trochę nie wierzyłem, że uda im się powtórzyć sukces, wciąż niedocenianego, debiutu "Football Money" z 2020 roku. Bałem się, że nie udźwigną presji związanej z nagrywaniem dla legendarnej wytwórni Sub Pop. Kompletnie niepotrzebnie! Panowie dalej zachwycają indie jangle-popową energią, dodając do debiutanckich inspiracji sporo niuansów. A to pojawi się harmonijka ustna, a to zachwyci wstawka na organach Hammonda, jeszcze więcej tu harmonii wokalno-instrumentalnych, a kapitalne, haczykowate riffy gitarowe w strokesowym stylu co chwila pociągają nasze uchy! Ileż tu jest takiego popowego sprytu i niesamowitej lekkości! Czekałem na jakiś kawałek, na którym się wyłożą, ale... Tu nie ma słabego utworu! Od początku łapie się pozytywne flow, które nie znika do ostatniej sekundy! Pomaga w tym także warstwa liryczna, która, podobnie jak na poprzedniku, wypełniona jest kpiącym, bezkompromisowym, spostrzegawczym humorem wyśpiewanym charakterystycznym wokalem Jeremiego Gaudeta.





                                                   

                                                  8. LITTLE SIMZ – "SOMETIMES I MIGHT BE INTROVERT"

                                                   

                                                   
                                                  Niewątpliwie nowy album Little Simz jest pod wieloma względami imponujący. Wiecie, że moje relacje z hip-hopem są trudne, ale istnieje takie wąskie grono artystów, którzy mi z tego gatunku imponują, a ich muzyczny styl w pełni zadowala moje muzyczne podniebienie. No i Little Simz w tej chwili tej grupie przewodzi! Jakże to piekielnie zdolna i wrażliwa artystka! Jej czwarty krążek "Sometimes I Might Be Introvert" to pokaz artystycznej dojrzałości! Imponujący spektakl dźwięków i niezwykły mariaż gatunków. Kompozycje, w których wykorzystano orkiestrę – zniewalają i powalają!   Teatralne doznania są podbijane dramatycznymi, wzniosłymi przekazami, apelami i refleksjami nad światem stojącym w obliczu wielu kryzysów polityczno-społecznych, w które oczywiście wkradają się również osobiste doświadczenia raperki. To krążek napisany i skomponowany z ogromnym rozmachem i wspaniałą wyobraźnią! Simbi na królową hip-hopu!





                                                   

                                                  7. BIFFY CLYRO – "THE MYTH OF THE HAPPILY EVER AFTER"

                                                   
                                                   

                                                   
                                                  To już trzecie wydawnictwo Biffy Clyro w ciągu niespełna trzech lat! W 2019 roku otrzymaliśmy od nich kreatywny, filmowy soundtrack "Balance, Not Symmetry", w zeszłym roku zaś nagrywany w kilku profesjonalnych studiach tuż przed wybuchem pandemii, olśniewający, regularny album "A Celebration Of Endings". Z wiadomej przyczyny niemożność prezentowania nowego materiału na koncertach zaprowadziła Szkotów do domowego studia w Ayrshire, gdzie postanowili stworzyć muzyczną odpowiedź na swoje ostatnie dzieło. W ciągu tych 18 miesięcy między sesjami nagraniowymi świat zmienił się diametralnie, podobnie jak światopogląd wokalisty i autora tekstów Simona Neila. O ile na poprzednim krążku genialne rockowe melodie ocierały się o popowy blichtr, tak ten najnowszy stanowi antytezę tamtych emocji. Są to oczywiście siostrzane albumy, na co wskazują podobne okładki, ale pisane z dwóch skrajnie różnych perspektyw. 

                                                  "The Myth Of The Happily Ever After" to album zdecydowanie mroczniejszy, uderzający, intensywnie zły, cyniczny, a jego emocjonalne tony lawirują między uniesieniem a gniewem, stwarzając iluzję starcia ciemności i światła, a liryczna warstwa nie stroni od wielu metaforycznych znaczeń i symboli. Pod względem muzycznym Biffy Clyro nie zawodzą. Kompozycje są pełne sekretów, smaczków ukrytych pod kompozycyjnym przepychem, struktury piosenek wywrócone do góry nogami, aranżacje skonstruowane z chirurgiczną precyzją, spiralne riffy przyprawiają o zawroty głowa, wokal Simona poruszający,  sekcja rytmiczna braci bliźniaków Bena i Jamesa Johnston zachwycająca, a poziom kreatywności tej trójki znów wykraczająca poza jakąkolwiek możliwą skalę. Choć przeważają na tej płycie nieprzewidywalne, wzburzone, ponure krajobrazy, to nie zabrakło także momentów bardziej optymistycznych, które uwidaczniają się w strzelistym "Witch's Cup" oraz w "Haru Urara"

                                                  Ten drugi zaintrygował mnie tytułem, który nawiązuje do nazwy japońskiego konia wyścigowego, którego historia jest niebywale pechowa. Od początku kariery klacz przegrywała raz za razem kolejne wyścigi, aż po 80. porażce jej historię podchwyciły media, doceniając niezłomną wolę walki i chrzcząc ją tytułem "świecąca gwiazda przegranych na całym świecie". Ostatecznie przy 113 startach nie odniosła żadnego sukcesu, ale stała się fenomenem na skalę międzynarodową, zapisała się w pamięci kibiców. Biffy Clyro w odróżnieniu od Haru Urara kroczą zdecydowanie ścieżką naznaczoną zwycięstwami, a najnowsze dzieło jest kolejnym triumfem ich nieskończonej wyobraźni muzycznej.  




                                                   

                                                  6. ILLUMINATI HOTTIES – "LET ME DO ONE MORE"

                                                   

                                                   
                                                  Znakomity singiel "MMMOOOAAAAAYAYA" zapętlił się w moich głośnikach na kilka kwietniowych dni. Od tamtego momentu zacząłem uważniej śledzić Illuminati Hotties i losy stojącej za tym projektem charyzmatycznej artystki Sarah Tudzin. W kolejnych miesiącach pojawiały się od niej następne świetne single, już konkretnie zwiastujące nowym album "Let Me Do One More". I znów Sarah podbiła mój muzyczny gust! Zresztą nie tylko mój, bo, biorąc pod uwagę pojawiające się recenzje, krytycy również zdają się być bardzo zachwyceni tym krążkiem. Krążkiem niezwykle intrygującym, zaskakującym, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Sarah swoją twórczość określa jako "tenderpunk". Bardzo trafnie, bo z jednej strony w jej piosenkach nie brakuje czułości (niektóre blisko balladowe kompozycje są wręcz zbudowane na słodko-gorzkich fundamentach przygnębienia i melancholii), a z drugiej w kilku momentach jesteśmy bombardowani iście zuchwałymi, surowymi w swej kanciastej formie, ale niezwykle przebojowymi garażowo-punkowymi "strzałami". To dawka błyskotliwie podkręconej, dynamicznej mieszanki wspomnianego punka, indie rocka i inteligentnego, alternatywnego popu. Kompozycje urzekają, zaskakują połamanymi rytmami, harmoniami, pobudzają ostrymi gitarami – są absolutnie wyjątkowe, złożone z niejednoznacznych emocji i mądrych tekstów.

                                                  Naprawdę trzeba docenić Tudzin, która generalnie w dużej mierze samodzielnie stworzyła ten album: zagrała na większości instrumentów, zajęła się wokalem, wyprodukowała i zaaranżowała całość oraz wydała ten krążek nakładem własnej wytwórni Snack Shack Records. Jej muzycznego instynktu można pozazdrościć, a studyjna bystrość sprawiła, że ten album brzmi tak dobrze, jak na to zasługuje. Czy mogło być jednak inaczej, skoro Sarah jest absolwentką Berklee College of Music z zakresu produkcji muzycznej, inżynierii dźwięku i pisania tekstów, a swoje umiejętności doskonaliła jako asystentka Chrisa Coady'ego (Beach House, Yeah Yeah Yeahs, TV on the Radio) w kultowym Sunset Sound Studio i jeszcze w CV może wpisać współpracę w studiu z Coldplay, Lady Gagą,  Barbarą Streisand, Porches, Weyes Blood, a także pracę nad musicalem "Hamilton"? Mogłaby spokojnie rozwijać się i zarabiać jako producentka muzyki, ale, na całe szczęście dla nas słuchaczy, ciągnie ją niezmiernie do bycia także po tej drugiej stronie, na scenie.

                                                  Jej poprzednie dzieła: debiutancki album "Kiss Yr Frenemies" z 2018 roku oraz mixtape "FREE I.H.: This Is Not the One You've Been Waiting For" z 2020 roku, były pozycjami dobrze ocenianymi, obiecującymi, ale to na tym najnowszym dziele Sarah przeskoczyła do znaku jakości "świetne"! Mamy niewątpliwie do czynienia z eksplozją jej wyjątkowego talentu, czego efektem jest album pełen wspaniałych niespodzianek i idealnie balansujący między rockową zadziornością, energicznymi riffami a nostalgicznymi, intymnymi zadumami, między świadomą żartobliwością a szczerą wrażliwością. Jedno z największych zaskoczeń tego roku. Warto posłuchać! 




                                                   

                                                  5. LUCY DACUS – "HOME VIDEO" [EX AEQUO] 


                                                   
                                                   
                                                  Do mojej muzycznej orbity ta utalentowana amerykańska singer-songwriterka dołączyła w 2018 roku za sprawą wspaniałego muzycznego projektu Boygenius powołanego wspólnie z Phoebe Bridgers i Julien Baker. Te dziewczyny połączyła piękna przyjaźń oraz niezwykłe umiejętności kreaowania przejmujących, szczerych, autobiograficznych i finezyjnych kompozycji. Po sukcesie wspólnie stworzonej EP-ki, która dla fanów delikatnego, kobiecego indie-folk-rocka okazała się prawdziwym skarbem, dziewczyny zabrały się za tworzenie kolejnych solowych krążków. "Punisher" Phoebe i zeszłoroczny "Little Oblivions" Julien (o nim za momencik) to albumy, które dla tych artystek okazały się skokiem na wyższy muzyczny poziom. Na ten singer-songwriterski high-level dołączyła do nich także Lucy Dacus! W odróżnieniu od swoich koleżanek Lucy od początku swojej kariery była bardziej skłonna do odważniejszego eksperymentowania i sięgania po mocniejszcze szarpnięcia gitar. I słychać to również na najnowszym albumie, gdzie nie brakuje wielu chwytliwych melodii, zaskakujących aranżacji, przesterowanych gitar, pulsującego tempa (skoczne "Brando"), a nawet najdelikatniejszej ballady w jej dorobku: kompozycji "Thumbs", w której ze spokojnym głosem przy delikatnym akompaniamencie syntezatora snuje fantazję morderstwa nieudolnego ojca swojego bliskiego przyjaciela, pozazdrościć może jej duet Nick Cave i Warren Ellis. Przeszarżowała tylko w utworze "Partner In Crime", w którym swój wokal zniekształciła przez auto-tune i na tle pozostałego krążka brzmi to szokująco i, niestety, kompletnie zbędnie. Szkoda tego manewru, bo kompozycja sama w sobie świetna. Ale to tylko taka jedna poważna rysa na tym znakomitym krążku. 
                                                   
                                                  Lucy daje się poznać jako świetna gawędziarka, która w specyficznych dla siebie, autobiograficznych historiach pochyla się nostalgicznie nad swoim dzieciństwem w Richmond, bada skomplikowaną relacją między dorastaniem w duchu chrześcijańskiej wiary a odkryciem własnej biseksualności (warto zagłębić się w teksty "VBS", "Christine") oraz przywołuje wspomnienia swoich pierwszych kłopotliwych, miłosnych związków (genialnie rozbudowany finał w postaci ""Triple Dog Dare"!). W odróżnieniu od wielu singer-songwriterów młodego pokolenia Dacus nie kotwiczy swoich historii bezpośrednio w zagubieniu i depresji – po prostu opowiada niczym karczmarny bard i to jej największy atut. "Home Video" to zbiór autentycznych, poetyckich opowieści o wielu życiowych bliznach z młodości, które nigdy całkowicie nie znikną i pozostawiają trwały ślad. Każdy z nas takie nosi w swoim serduchu i dlatego ten album potrafi w wielu miejscach emocjonalnie uderzyć.
                                                   
                                                  PS Na tym krążku oczywiście pojawiają się również gościnnie Phoebe Bridgers i Julien Baker w dwóch przepięknych kawałkach: "Going Going Gone" oraz "Please Stay"!




                                                   

                                                  5. JULIEN BAKER – "LITTLE OBLIVIONS" [EX AEQUO]

                                                   

                                                   
                                                  W swojej twórczości Julien Baker, 25-letnia singer-songwriterka z Tennesse, eksploruje tematy związane z wszelkiego rodzajami bólu. Jest artystką, która potrafi znaleźć drogę do najbardziej ukrytych jam w sercach wrażliwych słuchaczy. Na swoich poprzednich albumach czyniła to w sposób bardzo surowy i dyskretny. Właściwie zakradała się, a jej muzyka była głuchym trzaskiem drewnianej podłogi, po której delikatnie stąpała na palcach. Miękkie, minimalistyczne pejzaże dźwiękowe gitary akustycznej, elektrycznej, okazjonalnym fortepianem uwydatniały jej niesamowity wokal i szczere, łamiące serducho opowieści. Znokautowała mnie emocjonalnie swoim drugim krążkiem "Turn Out the Lights" (2017). Kontynuowała na nim, zapoczątkowane na debiutanckim "Sprained Ankle", obnażanie swoich demonów, ale w samej końcówce sugerowała odnalezienie nadziei i równowagi. Zachwyciła krytyków i fanów, umocniła swoją pozycję utalentowanej singer-songwriterki młodego pokolenia, intensywnie koncertowała, nagrała znakomitą EP-kę "boygenius" z Phoebe Bridgers i Lucy Dacus i… znów znalazła się na zakręcie. W 2019 powróciła do alkoholowego nałogu, musiała przerwać trasę koncertową, wróciła do rodzinnego miasta, dokończyła ostatni semestr na studiach i po raz trzeci postanowiła zagłębić się w swoją duszę. Tym razem postanowiła jednak pójść o krok dalej i otworzyć drzwi na szerokopasmowe instrumentarium. I to była bardzo dobra decyzja! Wprowadzenie do swojego świata perkusji, syntezatorów, trzaskających gitar, linii basowej pozwoliło jej uzyskać cięższe, wręcz rockowe brzmienie i jeszcze bardziej wzmocnić emocje zawarte w tekstach. Sięga niemal korzeni stylistyki pop-punku i emo. Te dramatyczne instrumentalne akcenty połączone z jej niezagłuszonym wokalem i charakterystycznymi, katarktycznymi pseudokrzykami nadają jej twórczości zupełnie nową jakość.

                                                  Przyznam się, że chyba jednak ciut bardziej cenię sobie Julien w oszczędniejszym wydaniu, ale doceniam kunszt, z jakim poskładała w całość tę instrumentalną mozaikę. Dokonała przy tym wręcz czegoś niemożliwego, ponieważ te masywne dźwięki wciąż brzmią jakby były jej osobistym szeptem. Zresztą nie porzuciła ostatecznie swojej charakterystycznej delikatności, której ślady pozostały w oszczędnych i pięknych trzech kompozycjach: "Crying Wolf", "Song in E", "Ziptie". A skoro o subtelnościach mowa, to nie można pominąć urzekających harmonii wokalnych w "Favor", które użyczają oczywiście jej przyjaciółki z boygenius: Phoebe i Lucy.

                                                  Strona muzyczna "Little Oblivions" jest warta pochwał, ale kluczem do piękna tego albumu są przede wszystkim teksty! Julien dalej porusza tematy związane z uzależnieniem, depresją, toksycznymi związkami, bagażem nastoletnich doświadczeń, religijnością (Julien jest chrześcijanką i lesbijką). Zagłębia się w swoją psychikę i wydobywa na powierzchnię problemy, które otaczają jej życie, niczym ten podstępnie czyhający wilk, widniejący na okładce trzeciego albumu. Baker zadaje nieskończoną ilość pytań o sens życia i szuka sposobów na bezbolesne przeskakiwanie kłód nieustannie rzucanych pod nogi przez los. Zdaje jednak sobie sprawę, że nie ma prostych odpowiedzi. Te autodestrukcyjne opowieści są pewnym procesem godzenia się ze współistnieniem bólu i nadziei. W jej tekstach są momenty, które chwytają za gardło. Przykłady? I'll wrap Orion's belt around my neck / And kick the chair out – mroczny obraz składanej przysięgi samobójstwa w "Heatwave". Na długo zostanie ze mną także prowokacyjny refren finałowego "Ziptie": Good God, when're you gonna call it off / Climb down off the cross and change your mind?. Celny jest również wers uwypuklony na okładce albumu: There's no glory in love / Only the gore of our hearts ("Bloodshot"). Tak naprawdę można spędzić godziny na analizie lirycznej poszczególnych utworów. Julien jest niesamowitą tekściarką i wiarygodnym głosem swojego pokolenia! "Little Oblivions" nie rozbłysło tak jak "Punisher" Phoebe Bridgers w 2020 roku, ale wynika to z faktu, że dzieło Baker jest mniej komfortowe, ponure, wręcz kaleczące serce. Ale jest to bez wątpienia dzieło z przebłyskami wybitności. Dewastująca, ale wspaniała i satysfakcjonująca płyta! 
                                                   




                                                   

                                                  4. NICK CAVE, WARREN ELLIS – "CARNAGE"


                                                   
                                                   
                                                  Obu panów przedstawiać nie trzeba! Artystyczne bratnie dusze i wieloletni partnerzy w kryminalnych muzycznych zbrodniach, które nieustannie fascynują nas finezją, czasami krwiożerczością, a czasami powabnością, mądrością, emocjonalnością i katartycznymi doznaniami. Wbrew oczekiwaniom ten krążek nie powstał z udziałem składu Bad Seeds, ale wcale nie odczuwa się ich braku. Jest to przy tym również pierwszy album duetu Nicka i Warrena, który nie rodził się jako ścieżka dźwiękowa, ale oczywiście fragmenty tego materiału (szczególnie "Lavender Fields") brzmią iście filmowo! To oczywiście zasługa Ellisa, który tworzy głębię doznań abstrakcyjną elektroniką, rozwlekłymi smyczkowymi aranżami, skłonnościami do chóralnych dodatków, ciepłych fortepianowych akordów. To muzyczne podążanie za śladami wybitnego albumu "Ghosteen", ale kroki stawiane są z większą energią, przebijającą balon wypełniony żałobą. Tak, po dwóch autobiograficznych krążkach naznaczonych tragiczną śmiercią syna, NIck Cave ciężar swoich wyrafinowanych opowieści zakorzenił w ponurych obrazach bieżących wydarzeń ery covidu. Ze swoim dojrzałym wokalem jawi się jako kaznodzieja, który przywołuje brutalne, mroczne, surrealistyczne fantazje o otaczającej nas apokalipsie. Apokalipsie, która przecież prócz swojej przerażającej istoty, niesie ze sobą kruchą nadzieję, że gdzieś tam na niebie istnieje królestwo (motyw tego królestwa przewija się przez cały album)... Może w nieco przerażający i mroczny sposób, ale Nick Cave na tej płycie niesie ukojenie w obliczu zbiorowej katastrofy, której wszyscy staliśmy się beneficjentami. Szczególnie wyróżniam w tym kontekście balladę "Albuquerque", podczas której można rozpłynąć się pod wpływem bajecznej melodii i zjednoczyć się w wypływającym żalu nad zabranymi/zamrożonymi w bezlitosny sposób planami, podróżami, marzeniami. "We won’t get to anywhere / any time this year darling…". Ten utwór możemy traktować jako hymn naszych czasów.

                                                  Pozostaje stwierdzić, że Nick Cave i Warren Ellis po raz kolejny wznoszą swoje rzemieślnicze umiejętności na mistrzowski poziom! Przepiękna płyta! 




                                                   

                                                  3. SNAIL MAIL – "VALENTINE"


                                                   
                                                   
                                                  Na "Valentine" Lindsey Jordan znalazła złoty środek między gitarowym, euforycznym rockiem z debiutu a dźwiękowym skokiem w nowe tysiąclecie. Już pierwszy, tytułowy utwór, rozpoczynający się ambientowymi syntezatorami, prowadzącymi do wybuchowego, stadionowego refrenu wskazuje, że ten album dla Snail Mail będzie podróżą w nowe muzyczne rejony. I tak też jest w istocie. Na pierwszy plan wysuwa się cieplejsze, pop-rockowe brzmienie oparte na klawiszach, co słychać znakomicie w następnym kawałku "Ben Franklin". Ten niezwykle szczery i konfrontacyjny utwór, bezpośrednio nawiązujący zarazem do terapii Lindsey, jak i  do gniewnej zazdrości wobec kochanka, który zranił swoim odejściem, wylądował najbliżej środka mego serducha, zapętlając się na długo jeszcze przed premierą całego krążka. Przez swój ironiczny wydźwięk (Got money, I don’t care about sex) i mocny, basowy groove jest on niezwykle zaraźliwy.

                                                  Pozostała część materiału nie jest już tak mocna instrumentalnie, ale podobne tropy pop-rockowe są podejmowane jeszcze w takich utworach, jak w cudownie płynącym "Headlock", "Forever (Sailing)" z nastrojowym refrenem (i gościnnym udziałem wokalu Katie Crutchfield), burzliwym "Glory", dramatycznym "Automate" (I could die if I had had the guts) i w rozpaczliwej "Madonnie". W tym ostatnim kawałku nieszczęśliwe miłosne uczucie Lindsey podnosi do poziomu religijnego (I consecrate my life to kneeling at your altar / My second sin of seven being wanting more) i przeszywających serce wyznań: I've come to hate my body / 'Cause now it's not yours, now it's not mine.
                                                   
                                                  Zaskakująco jednak też sporo miejsca znalazło się na tym krążku dla subtelnych, folkowo-akustycznych aranżacji. Wspaniale wybrzmiewa "Light House" okraszone skubnięciami gitary akustycznej i malowniczymi pociągnięciami smyczków. Jeszcze delikatniej zaaranżowana została kompozycja "c. et. al", w której Jordan pochyla się nad pasożytniczym widmem sławy (Even with a job that keeps me moving / Most days I just wanna lie down). Najpiękniej jednak taką pastoralną dramaturgię podbija finałowy utwór "Mia", w którym tęskno snująca się gitara elektryczna zderza się ze skromnymi uderzaniami w klawisze i imponującą orkiestralną formą. To kojąca i zarazem rozdzierają serce romantyczna ballada, w której pada chyba najbardziej emocjonalny wers na całej płycie: Mia, don't cry. I love you forever / But I gotta grow up now.
                                                   
                                                  Co by jednak dobrego nie mówić o stronie instrumentalnej i lirycznej, to wszystko blednie przy wywierającym największe wrażenie, odmienionym wokalu Lindsey Jordan. Chrapliwy, nasączony bólem, udręką, charakteryzujący się szeptanym krzykiem i dziwną formą wyczerpania. Ta zadziwiająca metamorfoza sprawia, że kolejne melodramatyczne opowieści o dekonstrukcyjnej sile nieodwzajemnionej miłości są wyjątkowo emocjonalne, przekonujące i angażujące. Wokal dźwiga ciężar cierpień z ostatnich lat i sprawia, że tej dziewczynie nie sposób nie zaufać!
                                                   




                                                   

                                                  2. LONDON GRAMMAR – "CALIFORNIAN SOIL"

                                                   

                                                   
                                                  Wokalistka Hannah Reid, gitarzysta Dan Rothman i perkusista/klawiszowiec Dominic Dot Major kazali nam czekać cztery lata (w tym aspekcie są regularni) na swoje trzecie wydawnictwo "Californian Soil", które okazało się dla ich projektu London Grammar pod wieloma względami przełomowe.

                                                  Hannah wyjawiła, że przez ostatnie lata z trudem zmagała się z mizoginią i mikroagresjami seksistowskimi – zjawiskami, które wciąż niestety panują w branży muzycznej. Na szczęście odnalazła w sobie pokłady siły i postanowiła wydobyć wszelkie nękające ją demony na powierzchnię.

                                                  Postawa Hannah ma odzwierciedlenie w tekstach, które napisała na ten album. W pierwszych słowach kluczowej i tytułowej kompozycji deklaruje: I left my soul / On Californian soil – nie mija się z prawdą, zostawiła widoczny ślad swojej potarganej duszy na tym krążku. Oczywiście oprócz feministycznych aspektów, nierównego traktowania kobiet i mężczyzn, Hannah porusza także inne tematy związane z m.in.: toksycznymi związkami, rozstaniami, namiętną miłością, niespełnionymi marzeniami. W tej śmiałej liryce niezmiennie odnajdziemy największe stężenie charakterystycznych dla London Grammar melancholijnych emocji i egzystencjalnych rozterek, natomiast ewolucji doczekała się warstwa muzyczna. Krążek jest w większości przepełniony bujnymi, żywymi, strzelistymi aranżacjami, które są wynikiem połączenia śmielszego electro-popu z nutą trip-hopowych inspiracji (zwłaszcza tytułowy, świetny singiel to niski ukłon w stronę "Teardrop" Massive Attack). Nie zabrakło w tej kombinacji także symfonicznych tekstur, ze szczególnym wskazaniem na orkiestralne, epickie "Intro" otwierające ten krążek, które jeden z Podróżujących (pozdrawiam Patryk!) określił mianem "naddźwięku" i w pełni się z nim zgadzam.

                                                  Fundamentalnie mamy wciąż do czynienia z rzewnym, ciepłym, relaksującym dream-popem, ale momentami te świeże dla London Grammar, pulsujące, elektroniczne melodie zaskakują, oszałamiają i wyzywająco zapraszają do tańca.

                                                  Mroczniejszą elektroniką i niepokojącą atmosferą imponuje "Lord It's A Feeling", w którym pada chyba najmocniejsza fraza na całym albumie, która nie wymaga zbędnych interpretacji: I saw the way you laughed behind her back / When you fucked somebody else. Ten kawałek zrobił na mnie największe wrażenie podczas pierwszego odsłuchu i za każdym razem mocno oplata moje serce cierniem, kłując i zniewalając. 

                                                  Fani poprzednich wydawnictw nie powinni się obawiać, ponieważ wciąż nie brakuje tu wielu (szczególnie w drugiej połowie krążka) subtelnych i stonowanych chwil. Wyśpiewane niemal a cappella (kolejny popis Hannah!), poruszające, klasztorne i potężnie emocjonalne "All My Love", wskrzeszony z czasów debiutu, oprawiony delikatnymi uderzeniami pianina i rosnącym napięciem smyczkowego aranżu "Talking", uświęcający kobiecość (There's a whisper that our God is a she) i nostalgicznie tęskniący  za beztroskimi nocami spędzonymi z przyjaciółmi do świtu "I Need The Night" i w końcu wieńcząca całość, rozmarzona "America". Ten ostatni kawałek, który Hannah napisała w najtrudniejszych chwilach życia, przedstawia Amerykę jako piękny kraj, pod którego powierzchnią bulgoczą dramaty, co stanowi metaforę tego, czego sama doświadczyła w przemyśle muzycznym, goniąc za marzeniami. Piękna pieśń o świetle i cieniu, o tym jak piękno może skrywać pod sobą coś strasznego. Idealne i wymowne zwieńczenie całego krążka.  

                                                  Hannah, Dan i Dot, trochę podążając ścieżką przypominającą karierę The XX, wpuścili do swojej przestrzeni więcej światła i nabrali pewności siebie, wynikiem czego jest ich najbardziej wyróżniający się i ambitny album w dorobku: różnorodny, zdynamizowany i głęboko osobisty. Przy wszystkich swoich przebojowych walorach, skłaniający do refleksji nad ważnymi przekazami. Jak określiła największa fanka London Grammar w Polsce i nasza Podróżująca (pozdrawiam Justyna!): "Jest inaczej, ale wciąż magicznie i przepięknie".

                                                  "Californian Soil" to dla London Grammar może nie rewolucyjny, ale bardzo znaczący krok naprzód w artystycznym dojrzewaniu, który dalej zapewnia im miano jednego z najważniejszych zespołów współczesnej alternatywy i prawdopodobnie wyniesie na największe sceny festiwalowe, gdy tylko zapomnimy o pandemii.

                                                  Bądźcie oczywiście świadomi, że na moją ocenę tego krążka wpływa ogromne uczucie, jakim darzę ten zespół, a wokal Hannah, która nieustannie olśniewa swoją anielską barwą, emanując przy tym teraz nową, odrodzoną, wyzwoloną energią, za każdym razem przyspiesza bicie mego serducha i przyprawia mnie o ciarki na całym ciele. Jest jak narkotyk, bez którego moja dusza nie istnieje. I być może ta miłość trochę zaślepia mi pewne mankamenty ich twórczości (sugerują to dość rozbieżne recenzje i opinie), ale każdy z nas ma przecież taki zespół, któremu jesteśmy w stanie wybaczyć więcej. Mnie pozostaje na tę chwilę wybaczyć London Grammar ponowne zasadzenie w mej duszy nasion, z których kiełkuje piękno o terapeutycznych właściwościach. No i zdominowania wszelkich moich statystyk, bo "Californian Soil" to album, do którego powracałem najczęściej w ostatnich miesiącach, ale wyróżnienie za najlepszy album roku wędruje jednak do...! 
                                                   


                                                   

                                                   

                                                  Płyta Roku 2021

                                                   

                                                  1. WOLF ALICE – "BLUE WEEKEND"

                                                   


                                                  Po wielokrotnym zatracaniu się we wspaniałej płycie "Blue Weekend" nie opuszcza mnie myśl, że w ostatnich latach trochę za bardzo z boku przyglądałem się rozwojowi Wolf Alice. Byłem bardzo nierozsądny, nie pojawiając się wcześniej na koncertach tego brytyjskiego bandu w Polsce... Teraz będę gnał jak szalony na pierwszy ogłoszony, nawet jeśli miałby być zorganizowany w najodleglejszym zakątku krajowej mapy (póki co trasa Europejska w 2022 roku bez przystanka u nas, ale mam nadzieję, że to się zmieni!)! Ale też będąc szczerym, mój stosunek do ich poprzednich wydawnictw daleki był od euforii. Nie zabrakło oczywiście na ich wcześniejszych dziełach chwil satysfakcjonujących, szczególnie poprzednia płyta miała ich dużo, ale nigdy w całości mnie nie porwały. Trochę więc traktowałem ich jako fajny zespół do zobaczenia kiedyś na festiwalu, a podróż na osobny koncert tylko w przypadku wygodnej okazji.

                                                  Biję się w geście pokory w serce, ponieważ nie wierzyłem, że uda im się wznieść na muzyczne szczyty...  A tu proszę! Wykonali zdumiewający skok w muzyczną nadprzestrzeń! O ile wcześniej nieśmiało pukali do drzwi ekstraklasy rocka, to teraz je wyważyli z hukiem!

                                                  Od pierwszej do ostatniej nuty czułem odpowiednią adrenalinę! Ten krążek niezaprzeczalnie urzeka intensywną emocjonalnością i oszałamiającymi kierunkami muzycznymi. Wolf Alice zgrabnie i z mistrzowskim natchnieniem prześlizgują się między folkiem, garażowym rockiem, punkiem, alt-rockiem i shoegaze'em. Niby nie powinno to się kleić w jedną całość, a jednak jakimś cudem udało im się wygenerować bardzo spójne emocje i balansującą energię! Właściwie dzięki tej różnorodności trafili w każdy czuły punkt mojego muzycznego serca.
                                                   To album przejmujący i melodyjny, hałaśliwy i ostry jak brzytwa, a także wypełniony paletą pozostałych emocji, mieszczących się między tymi skrajnymi impresjami. Genialnie nieprzewidywalny! Strzeliste refreny zapierają dech w piersiach, a konfesyjna liryka zaprasza do refleksji. Do tego pod względem produkcyjnym jest to płyta wypolerowana z jubilerską precyzją. A frontmanka Ellie Rowsell potrafi swoim cudownym wokalem i tworzonymi wielogłosami roztopić i skraść serducho. Ach, mógłbym tak dalej płynąć w tych zachwytach nad każdym elementem "Blue Weekend"!
                                                   
                                                  Absolutnie każda sekunda tego materiału składa się na album kompletny i porywający! Jeden z tych, które powinny się pogrubioną czcionką w historii brytyjskiej (i nie tylko) muzyki gitarowej!






                                                  Wyróżnienia (kolejność nieco przypadkowa): 


                                                  • Balthazar – "Sand" 
                                                    • JMSN – "Heals Me" 
                                                    • Damon Albarn – "The Nearer the Fountain, More Pure the Stream Flows"
                                                    • Silk Sonic – "An Evening With Silk Sonic"
                                                    • Parcels – "Day/Night" 
                                                        • The Vaccines – "Back In Love City"
                                                        • Lord Huron – "Long Lost" 
                                                        • Tom Rosenthal – "Denis Was A Bird"
                                                        • The Black Keys – "Crawling Kingsnake"
                                                        • Clairo – "Sling"
                                                        • Big Red Machine – "How Long Do You Think It's Gonna Last?"
                                                        • Kills Birds – "Married" 
                                                          • Middle Kids – "Today We're The Greatest"
                                                            • Kings Of Convenience – "Peace Or Love" 
                                                            • Modest Mouse – "The Golden Casket"
                                                            • Jordan Rakei – "What We Call Life" 
                                                            • James Blake – "Friend That Break Your Heart" 
                                                              • Lorde – "Solar Power" 
                                                              • Bleachers – "Take The Sadness Out of Saturday Night"
                                                              • Black Honey – "Written & Directed"
                                                                • Foo Fighters – "Medicine At Midnight"
                                                                • Kaleo – "Surface Sounds" 
                                                                  • Angus & Julia Stone – "Life Is Strange" 
                                                                  • Jungle – "Loving In Stereo"
                                                                    • Oh Wonder – "22 Break"
                                                                    • Billie Eilish – "Happier Than Ever" 
                                                                      • Lana Del Rey – "Chemtrails Over The Country Club" / "Blue Banisters"
                                                                      • The War On Drugs – "I Don't Live Here Anymore" 
                                                                      • Elbow – "Flying Dream 1" 
                                                                        • Japanese Breakfast – "Jubilee"
                                                                        • Jade Bird – "Different Kinds of Lights"
                                                                        • Durand Jones & The Indications – "Private Space" 
                                                                        • Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – "The Future"
                                                                        • Noah Gundersen – "A Pillar Of Salt"
                                                                        • Nick Cave & The Bad Seeds – "B-sides & Rarities (Part II)"
                                                                        • The Staves – "Good Woman"
                                                                        • Jose González – "Local Valley" 
                                                                        • Garbage – "No Gods No Masters"
                                                                        • Smith & Burrows – "Only Smith & Burrows Is Good Enough" 
                                                                        • The Paper Kits – "Roses" 
                                                                          • Roosevelt – "Polydans"
                                                                          • Julia Stone – "Sixty Summers"
                                                                              • Island – "Yesterday Park"
                                                                              • Imagine Dragons – "Mercury - Act 1"
                                                                              • Twenty One Pilots – "Scaled And Icy" 
                                                                              • Leon Bridgers – "Gold-Diggers Sound"
                                                                              • Chet Faker – "Hotel Surrender" 
                                                                              • The Gardener & The Tree – "Intervention"
                                                                              • Marina – "Ancient Dreams In A Modern Land"
                                                                              • Tom Odell – "Monsters" 
                                                                                • Moby – "Reprise" 
                                                                                                      ➖➖➖➖➖



                                                                                                      SPOTIFY + LAST.FM



                                                                                                      Przedstawiam Wam jeszcze kilka wybranych plansz z podsumowania od Spotify Wrapped (warto pamiętać, że ich statystyki są liczone od stycznia do końca października):














                                                                                                      Dla uzupełnienia pełniejszy obraz dwunastu miesięcy w postaci kolażu blisko 49 najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów według mojego last.fm:




                                                                                                        ➖➖➖➖➖


                                                                                                      Wasze wybory + Zakończenie + Playlisty 2021



                                                                                                      Tradycyjnie na naszej grupie FB "Podróżujmy Muzycznie Razem!" zaprosiłem Was do luźnego typowania swoich faworytów w czterech kategoriach: Najlepsze Koncerty, Muzyczne Odkrycia, Polskie Albumy, Zagraniczne Albumy.

                                                                                                      Z roku na rok komentarzy ubywa, ale jak zawsze Wasze wybory były bardzo różnorodne i inspirujące! 
                                                                                                       
                                                                                                      Jeśli chodzi o koncerty, to wymienialiście m.in. Woodkida (tu mocno żałuję, że mnie nie było na jego koncercie), Kayah & Bregovica, Sanah, Brodkę, czy też inne wspomnienia z Fest Festival, Open'er Park, Męskiego Grania, Stay Wild Festival.
                                                                                                       
                                                                                                      Najlepsze zagraniczne albumy? Tu przewijały się m.in. zeszłoroczne płyty The Vaccines, Royal Blood, London Grammr, Jungle, Biffy Clyro, Sama Fendera, Little Simz, Mariny, Kings Of Leon i jeszcze paru innych artystów!
                                                                                                       
                                                                                                      Według Was godne uwagi polskie albumy w 2021 wydali: WaluśKraksaKryzys, Kaśka Sochacka, Król, Kwiat Jabłoni, OIO, Muchy, Patrick The Pan, Sanah, Sokół, Mata, Ars Latrans Orchestra i Dawid Podsiadło z koncertowym albumem.
                                                                                                       
                                                                                                      Odkrycia muzyczne? Typowa sytuacja: co głos to inne odkrycie! Zapraszam zatem na naszą grupę Podróżujmy Muzycznie Razem!, by przejrzeć wszystkie typy i może jeszcze dodać coś od siebie!


                                                                                                      Czego życzę sobie i Wam na ten rozpoczynający się rok 2022? By nie zabrakło zdrowia i wytrwałości w realizacji planów życiowych, by artyści raczyli nas premierowymi, pięknymi dźwięki, by jak największa ilość zaplanowanych koncertów się odbyła, by nie zabrakło okazji do wspólnych spotkań i zabaw pod scenami, bym dostarczał Wam regularnie nowych treści, by nie zabrakło funduszy na wszystkie muzyczne podróże i by… By był to po prostu niezapomniany i szczęśliwy Nowy Rok! Taki, o jakim marzycie!   
                                                                                                       
                                                                                                      PS A czy Wy wiecie, że kwietniu wkroczę w trzecią dekadę życia, a w grudniu będziemy świętować 10. rocznicę powstania bloga? Tak, tak, jedna trzecia życia spędzona na dzieleniu się z Wami muzycznymi emocjami! Kto by pomyślał! Może, może jakieś wyjątkowe niespodzianki? Kto wie, kto wie… 


                                                                                                      Na zakończenie, wzorem poprzedniego roku, dwie playlisty! W pierwszej kolejności playlista 200 moich najczęściej odsłuchiwanych utworów roku 2021 na podstawie statystyk Last.fm, z przyjęciem zasady, że z danego albumu maksymalnie wyróżniam 5 utworów.





                                                                                                      Do tego dokładam jeszcze autorską playlistę z odkryciami muzycznymi 2021! Znajdziecie na niej artystów, którzy wydali w tym roku debiutanckie krążki; tych, którzy to zadanie mają jeszcze przed sobą oraz artystów z większym drobkiem, których ja osobiście wcześniej nie znałem! 






                                                                                                      I nie zapominajcie...


                                                                                                      Podróżujmy Muzycznie Razem! 
                                                                                                      ♫ ♫ ♫



                                                                                                      Sylwester Zarębski
                                                                                                      06.01.2022
                                                                                                      PM


                                                                                                      Polecane

                                                                                                      Brak komentarzy:

                                                                                                      Obsługiwane przez usługę Blogger.