Irlandczycy z Fontaines D.C. zapalczywym debiutem "Dogrel" i chłodnym,
surrealistyczno-melancholijnym albumem numer dwa "A Hero's Death" wbili się
do grona moich ulubionych współczesnych gitarowych bandów i są moimi
prywatnymi liderami zespołów, które, na fali wzrostu popularności
postpunkowych emocji, wypłynęły w ostatnich latach na szerokie muzyczne
wody. Z niecierpliwością wyczekiwałem premiery trzeciego albumu tej
formacji, która z każdym kolejnym rokiem coraz głośniej puka do gitarowej
ekstraklasy. I znowu nie zawiedli oczekiwań!
Poprzednie albumy
zespołu Fontaines D.C. uosabiałem z postacią młodego mężczyzny, który
początkowo ("Dogrel") przemierzał dublińskie ulice zbuntowanym krokiem i
myślami zasnutymi wizjami wielkich planów. Rok później ("A Hero's Death"),
pomimo że marzenia zaczęły się spełniać, popadł w stan lęku, niepewności i
przytłoczony nową rzeczywistością popada w głębokie refleksje przy kuflu
zimnego piwa w zadymionym irlandzkim pubie. Teraz, dwa lata później, tenże
sam mężczyzna dojrzał do sukcesu i z podniesionym czołem szuka nowych
możliwości, przemierzając szerokie ulice północnego Londynu. Od czasu
do czasu w ciemnych zaułkach napotyka jednak przechadzającego się
olbrzymiego jelenia, jak żywo przypominającego wyginięty gatunek łosia
irlandzkiego (do niego pośrednio odnosi się tytuł "Skinty Fia"). Anomalia?
Rzeczywistość? Terapeuta orzekłby, że to bardziej senna projekcja
nieustannie powracających refleksji nad rodzimą Irlandią z perspektywy życia
w państwie, które żywiło niegdyś (i w jakieś mierze na pewno wciąż żywi)
wrogie do twojego narodu uczucia.
Fontaines D.C. na "Skinty Fia"
lawirują między irlandzką tożsamością a trampoliną sukcesu zaoferowaną przez
brytyjską scenę muzyczną. I co tu kryć: to relacja jest burzliwa. W swoich
niezmiennie poetyckich tekstach podejmują niewygodne tematy, dotykają
politycznych zagadnień, podsycają społeczne niepokoje i wplatają w te
przekazy rozważania nad toksycznością i kruchością miłości. Są niewątpliwymi
mistrzami kreowania mrocznego uniwersum gitarowego, w którym dramaturgia
idealnie łączy się z melodyjnością. To boleśnie piękny album, w którego
ponurej atmosferze można zanurzyć się głęboko ze świadomością, że chłopcy z
Fontaines D.C. zawsze w porę wyciągną rękę i nie pozwolą utonąć w smutku.
Przesiąknięte melancholią kompozycje, bolesne riffy, lamentujący śpiew
Griana Chattena mają w sobie niewypowiedziane piękno i po prostu chwytają za
serducho. Znów nie mogę wyjść z podziwu nad instrumentalną formą
dublińskiego zespołu. Jasne, nie silą się na żaden futuryzm rockowy, a ich
postpunkowy kręgosłup wydaje się być nietykalny, ale jednak w zdumiewający
sposób potrafią sięgać po gitarowe mikstury z przeróżnych półek i te
inspiracje przekuwają we własne, szczere, niepodrabialne muzyczne
wypowiedzi. Niby po raz trzeci otrzymujemy ten sam fundament, ale mury znów
wznoszone są w imponujący sposób w syntezie z różnymi stylami. Pod tym
względem to zresztą najowocniejszy album w ich dorobku. Rozpiętość i
różnorodność gitarowych form jest ogromną zaletą tego materiału. A przy tym
wszystkie kompozycje idealnie się ze sobą łączą i jest to jeden z tych
krążków, w które trzeba wsiąknąć od początku do końca bez pomijania ani
sekundy. Już otwierający to dzieło utwór "In ár gCroíthe go deo" otacza
mroczną, duszną aurą i zaskakuje swoim uduchowionym, sakralnym wydźwiękiem.
A jeśli jeszcze dodamy do tego, że inspiracją dla tej kompozycji była
historia rodziny zmarłej dwa lata temu Margaret Keane, której Kościół
anglikański odmówił wyrycia na nagrobku właśnie słów "In ár gCroíthe go deo"
("na zawsze w naszych sercach") w obawie przed politycznym skandalem i
wywołaniem skojarzeń z IRA, to od razu rysuje się szlak kontekstów, który
będziemy wspólnie z zespołem przemierzać.
Nie mam cienia wątpliwości, że Fontaines D.C. to współczesny rockowy top! Śledzenie ich procesu wspinania się na ten gitarowy szczyt sprawia mi ogromną przyjemność. Ich debiut z perspektywy wydarzenia dla rockowego świata porównywałem do "Whatever People Say I Am That's What I'm Not" Arctic Monkeys i odnoszę wrażenie, że tak jak panowie z Sheffield, tak Grian Chatten, Carlos O'Connell, Conor Curley, Conor Deegan III i Tom Coll rozważnie popychają swoją twórczość w kierunku szeroko pojmowanego artystycznego rocka. Jeśli ta współczesna fala postpunka miałaby się doczekać zespołu uzyskującego status festiwalowego headlinera, to dla mnie Fontaines D.C. na to w pełni zasługują! Znam oczywiście realia oraz trendy branży i w ostatnich zdaniach popadam w przesadyzm, ale… No zobaczymy za kilka lat, do którego punktu uda im się dotrzeć. Póki co, każdy kolejny album będzie obietnicą wyjątkowych doznań i mam nadzieję, że pisana przez nich rockowa epopeja utrzyma ten doskonały poziom!
PS Naprawdę żałuję, że nie będę obecny na ich koncercie 13 czerwca w warszawskiej Proximie, ale dzień wcześniej mam nadzieję zachwycać się ich twórczością podczas berlińskiego festiwalu Tempelhof Sounds!