Na samym wstępie muszę się przyznać, że na początku roku poważnie rozważałem
rezygnację z tego kolejnego koncertu Nothing But Thieves w naszym kraju. Nie
przychodziło mi to łatwo, ale ilość koncertowych i festiwalowych planów na ten
rok zaczynała przekraczać moje urlopowe możliwości. Co sprawiło, że jednak
ponownie zmieniłem decyzję? Supporty. I to od nich rozpocznę relację z tego
rockowego wieczoru w hali EXPO XXI.
Ciężar zapewnienia pierwszej rozgrzewki przypadł formacji Kid Kapichi z
Hastings. Powiedzieć, że panowie wywiązali się z tego zadania wzorowo to za
mało. To był jeden z najbardziej brawurowych supportów, jakie widziałem w
swoim życiu. Wyobraźcie sobie tylko, że na scenę wchodzi kapela, która odgrywa
trzecioplanową rolę i już pierwszymi szarpnięciami w gitary i uderzeniami w
bębny sprawia, że zgromadzona publiczność jak jeden mąż w rytm im
przyklaskuje (świetny kawałek "Sardines"!). Szaleństwo! Muszę się teraz zdobyć na kolejne wyznanie, bo w
zeszłym roku Kid Kapichi z utworem "Working Man's Town" (oczywiście wybrzmiał
podczas tego półgodzinnego setu) trafili na moją playlistę z odkryciami
muzycznymi, ale – uderzam się mocno pierś – nie obserwowałem ich poczynań z
odpowiednią uwagą. A w tym czasie wydali debiutancki album "This Time Next
Year", który... myślę, że mógłby namieszać w moim muzycznym podsumowaniu 2021
roku. Cóż, chłopaki na żywo dobitnie pokazali mi, jak duży błąd popełniłem. To
była petarda i gitarowe łobuzerstwo najlepszej próby! Coś w rodzaju połączenia
energii Queens Of The Stone Age i Idles. Brutalnie rockowo, zadziornie
punkowo. Swoją zuchwałą pewnością siebie na scenie kupili publiczność. Energia,
jaką emanowali na scenie, znalazła swoje ujście w reakcjach publiczności, która
dopingowała ich wszelkimi możliwymi środkami, włączają w nie oderwanie stóp od
podłoża. Tempo było piorunujące, z krótką przerwą na balladowy protest song
"Party at Number 10", uderzający w elity polityczne Wielkiej Brytanii. Kid
Kapichi tym świetnym występem zbudowali wokół siebie sporą bazę fanów w
Polsce!
Czy to samo mogę powiedzieć o drugiej supportującej formacji, czyli Black
Honey?
Zacznijmy od tego, że na występ Black Honey czekałem od roku 2016! Szmat
czasu! Ale tak, to właśnie w tamtym roku odkrywałem ich twórczość na blogu, a
przez następne lata sukcesywnie polecałem. No i po tylu latach wreszcie udało
się zobaczyć charyzmatyczną Izzy B Phillips z kolegami na żywo! Może nie
ostatni raz w tym roku, bo jest szansa na powtórkę w Berlinie, ale skupmy się
na tym warszawskim koncercie. I pewnie mogę być trochę mało obiektywny w
ocenie tego występu, ale bawiłem się znakomicie! Połączenie brudnych
gitarowych riffów z taneczną rytmiką zadziałało na moje ciało pobudzająco!
Myślę, że wcale nie byłem w tym stanie odosobniony. Usłyszeliśmy trzy kawałki
z ich świetnej, zeszłorocznej płyty "Written & Directed": otwierający
występ marszowym rytmem "I Like the Way You Die" oraz kończące występ
wybuchowe i głośne "Disinfect" (koncertowy killer) oraz galopujące "Run For Cover". Pomiędzy tymi
kawałkami Black Honey zaserwowali powrót do zgrabnych kompozycji z początków
ich działalności i późniejszego imiennego debiutu. Fantastycznie było usłyszeć
przełomowe w ich dyskografii kompozycje "All My Pride", "Corrine" i "Spinning
Wheel" (zabrakło tylko "Madonny"). Nieco zaskoczony byłem obecnością utworu
"Somebody Better", a jeszcze bardziej niepublikowaną wcześniej kompozycją "4".
Uważam, że tym występem wystawili sobie świetną wizytówkę i nie będziemy długo
czekać na ich powrót do Polski. Czy wypadli lepiej od Kid Kapichi? Siląc się
na obiektywizm to raczej nie, ale warto zauważyć, że oba zespoły mierzyły się
z fatalną akustyką EXPO XXI. Powiedzmy to sobie wprost: ten obiekt kompletnie
nie nadaje się do organizacji koncertów! Myślę, że najbardziej tymi warunkami
poszkodowany został wokal Izzy B, który momentami nie wybrzmiewał tak wyraźnie,
jak na zasługiwał. A ponadto przez cały koncert techniczni walczyli z jej
mikroportem. Generalnie jednak trzeba przyznać, że supporty były trafione w
dziesiątkę i zapewniły świetną rozgrzewkę przed daniem głównym!
Nothing But Thieves!
Kto mnie od dłuższego czasu obserwuje, ten wie, że od momentu premiery albumu
"Broken Machine" Nothing But Thieves wskoczyli do obszernego worka z moimi ulubionymi zespołami/artystami. Totalnie przepadłem w tamtym albumie, a koncerty na
żywo... To były petardy! Szczególnie te dwa ostatnie w 2018 roku: w Parku Sowińskiego w ramach Rock In Summer oraz osobny w Poznaniu! Cóż tam się działy
za niezapomniane szaleństwa w pogo! Kto by wtedy pomyślał, że będziemy czekać
aż prawie cztery lata na następną wizytę (mieli wystąpić w zeszłym roku na
Fest Festival, ale nie wypaliło. Prawdopodobnie zagrają w tym roku, ale
poczekajmy na potwierdzenie)... Panowie przez ten czas nie próżnowali i
zachwycili trzecim albumem "Moral Panic" oraz późniejszą EP-ką, która była
takim swoistym post scriptum do tamtego longplaya (ostatecznie oba wydawnictwa
zostały połączone w spójną całość), a niedawno także pojawił się singiel
"Life's Coming in Slow" skomponowany na potrzeby gry Gran Turismo 7. A zatem
to dla nas była pierwsza szansa usłyszeć te wszystkie nowości na żywo! No...
Może nie wszystkie, ale ponad połowa repertuaru się z nich składała. Już na
samym początku atmosfera podniosła się o kilka dobrych stopni za sprawą
mrocznego, apokaliptycznego "Futureproof". Mocny cios! Następne "Real Love
Song" przy poprzedniku wybrzmiało wręcz słodziutko, ale jakże równie
przebojowo i skocznie. Na podkręcenie tempa chłopaki zaserwowali nam "I Was
Just a Kid"! Och, to był idealny moment na rozkręcenie pogo, ale... Jakoś tego
wieczora przez bardzo długi czas (za długi!) brakowało tej iskry wśród
publiczności. Dopiero w końcówce uaktywniliśmy się w zbiorowym tańcu, ale o
tym za chwilę. Wracając do przebiegu koncertu, "Trip Switch" i "Soda" były
odpowiednie na złapanie oddechu i wspólne chóralne śpiewy (pod tym względem
nie zawiedliśmy, a Conor z przyjemnością posiłkował się naszymi wokalami).
Przy "Life's Coming in Slow" można było poczuć adrenalinę siedzenia za
kierownicą bolidu F1, a w trakcie "Sorry" często łapałem się za serducho.
Następnie fajna niespodzianka w postaci wspólnego jammingu, który płynnie
przeistoczył się w tnącą ostro jak żylety kompozycję "Forever And Ever More".
Na chwilę w zupełnie inny, intrygujący klimat, podbudowany syntezatorami,
przeniósł nas utwór "Miracle, Baby". Dla starszych fanów zagrano zaś, jak zawsze,
poruszający "Graveyard Whistling".
No i wreszcie rockowy impuls w postaci "Unperson", przy którym pojawiło się
wyczekiwane przeze mnie pogo! Tempo zabawy delikatnie spadło przy utworze
"Phobia", a chwilę prawdziwych wzruszeń i ciarek zapewniła akustyczna wersja
"Particles". Niesamowicie emocjonalne wykonanie! I po tym chwilowym wyciszeniu
bardzo przemyślanie umieszczono "Your Blood" ze świetną, rozwijającą się
konstrukcją wypełnioną odpowiednią dramaturgią: od delikatnych uderzeń Conora
w akustyczną gitarę po iście elektryzującą końcówkę zagraną przez cały
zespół!
Przy "Is Everybody Going Crazy?" bez wahania można było oddać się kolejnemu
tanecznemu szaleństwu, ale to był zaledwie wstęp do prawdziwego rockowego
huraganu... "Amsterdam"! O panie! Cóż tam się działo! Rozpętaliśmy cudowne
pogo, totalnie straciłem nad sobą kontrolę, a w oczach pojawiły się diabliki!
Uwielbiam ten stan, uwielbiam ten utwór! Było gorrrąco!
Na bis otrzymaliśmy "I'm Not Made By Design", przy którym dźwięki szarpały moim ciałem
i na finał przepiękna gitarowa ballada "Impossible" (z cudnym wykorzystaniem naszych
chóralnych wokali), po której na wielu twarzach można było zaobserwować
szczere wzruszenie.
Nie ukrywam, że ten mój szósty koncert Nothing But Thieves pozostawił
niedosyt. Liczyłem na nieco więcej szaleństwa ze strony publiczności i trudno
powiedzieć, w czym dokładnie tkwił problem. Może to efekt postpandemiczny?
Może jednak nieco zbyt zróżnicowane tempo setlisty? Zabrakło mi zresztą w
repertuarze takich killerów, jak "Live Like Animals", czy choćby "Ce n'est
Rien". Nagłośnienie? Wypadło nieco lepiej niż na supportach, choć wciąż ta
fatalna akustyka hali sprawiała, że moc generowana ze sceny nieco się
rozpraszała i nie uderzała w pierś tak mocno, jak powinna. Oświetlenie? Po przednim koncercie w Poznaniu pojawiały się narzekania na ten element, ale tym razem działo się w tym elemencie bardzo dużo i bardzo ładnie.
Nie był to zatem
najlepszy koncert Nothing But Thieves z tych, które dane mi było przeżyć, ale
generalnie fajnie było właśnie takim rockowym wieczorem zapoczątkować na dobre
ten sezon koncertowych podróży i sprawdzić swoją kondycję!
PS Pozdrowienia dla wszystkich Podróżujących, których spotkałem podczas tego
koncertu! Piona! I do zobaczenia na kolejnych wydarzeniach! Będzie się działo w tym roku!
PS 2 Uwaga techniczna do organizacji w hali EXPO XXI: po koncercie zastosowano
dziwny system jednej kolejki do jedynej szatni na terenie hali. Trzeba było
się liczyć z kilkunastominutowym oczekiwaniem na odbiór kurtek.
Sylwester Zarębski
PM
13.04.2022