Przyznaję się od razu, że przez długi czas ignorowałem rosnący w naszym kraju
fenomen nad twórczością belgijskiego zespołu Balthazar. Co prawda swego czasu
bardzo polecałem solową twórczość basisty Simona Casiera, kryjącego się pod
artystycznym pseudonimem Zimmerman. Ba, nawet miałem tę przyjemność sprawdzić
jego próbkę scenicznych umiejętności przed koncert De Staat w 2016 roku i
zamienić z nim parę słów. Ta ścieżka nie powiodła mnie jednak w objęcia muzyki
Balthazar, choć zdawałem sobie sprawę z ich istnienia i rosnącej popularności.
No po prostu tak czasami mam, że pewne zjawiska w muzyce, filmach, książkach,
grach niewytłumaczenie odpycham od siebie. I pewnie żyłbym dziś w tym grzechu,
gdyby nie skuteczne, domowe promowanie muzycznych dokonań Balthazaru przez
moją siostrę na przestrzeni ostatnich 3-4 lat. Chcąc nie chcąc, spędziłem z
nimi kilka niezwykle przyjemnych letnich wieczorów, szczególnie zachwycając
się płytą "Fever". Mimo to nie zdecydowałem się w 2019 roku na ich koncert w
Palladium i... Wiem, że jest czego żałować. Gdybym tylko wtedy wiedział, że za
chwilę wybuchnie pandemia... A tak do siostry w Warszawie dołączyłem dzień
później na koncert Jade Bird i z lekkim ukłuciem zazdrości słuchałem jej
wrażeń z występu Belgów. Dwa lata później, podczas wspomnianej pandemii,
panowie z Balthazar uraczyli nas nową płytą "Sand". Pierwszą przeze mnie
wyczekiwaną. Nie zawiodłem się! Choć byłem daleki od pojawiających się w
naszej polskiej przestrzeni głosach o jednej z najlepszych płyt roku. Tak czy
owak, gdy tylko został ich ogłoszony kolejny klubowy koncert w Polsce, byłem
zdecydowany, by tym razem nie odpuścić tej okazji. Oczywiście przez covidowe
zawirowania czekaliśmy na ten występ nieco dłużej, niż zakładano, ale
ostatecznie piątego maja pojawiłem się pod sceną Palladium z ekipą
Podróżujących (pozdrawiam!)! Bo oczywiście wśród Was też nie brakuje fanów
twórczości zespołu Balthazar i ja to również dostrzegałem!
Ten żar sympatii do formacji Balthazar zatem tlił się w moich serduchu od
dawna i mogę od razu zaspoilerować, że po tym koncercie, moje uczucie do
muzyki chłopaków przybrało na sile! Wszystkie pochwały, adresowane w kierunku
ich scenicznego profesjonalizmu, okazały się prawdziwe!
Oczy robił mi się maślane, a uszy wypełniały się miodem w reakcji na
poczynania – może nie przystoi mi tak pisać, ale zaznaczyć ten fakt muszę –
tych przystojnych dżentelmenów. Simon Casier na basie i Michiel Balcaen za
perkusją znakomicie trzymali w ryzach sekcję rytmiczną, Maarten Devoldere i
Jinte Deprez stworzyli świetnie uzupełniający się i rzadko widywany duet
liderujących wokalistów, a Tijs Delbeke okazał się kozackim
multiinstrumentalistą! Szczególnie ekspresyjną grą na skrzypcach i puzonie
Tijs podnosił muzyczne doznania do ponadziemskiego poziomu! Pięcioosobowy
skład generował wspólną ścianę przyjemnych dźwięków z uwodzicielską gracją i
zachwycającą płynnością. I do tego ta szczypta rewelacyjnych improwizacji,
które tak fenomenalnie budowały taneczne napięcie! Studyjne wersje utworów z
przekroju całej twórczości nabrały na żywo dla mnie zupełnie nowego wymiaru.
Przeważały oczywiście kompozycje z ostatniej płyty "Sand" (usłyszeliśmy osiem
fragmentów), ale nie zabrakło oczywiście też, skromnej, ale mocnej,
reprezentacji z poprzednich albumów. No może liczyłem tylko na nieco na więcej
kawałków z "Fever", ale wystarczyła rozszerzona wersja tytułowego utworu
połączona z ekscytującym "Entertainment", by rozpalić szaloną gorączkę w mym
ciele! Subtelny "Grapefriut" podmieniłbym zaś może na "Changes", ale z drugiej
strony idealnie komponował się z nieco bardziej dojrzałą i stonowaną
płaszczyzną "Sand", która nadała ton całemu koncertowi. Chociaż nie wiem, czy
w ogóle słowo stonowanie powinno tu paść, bo właściwie od początku do końca
publiczność zatracała się w hipnotyzującym, bujającym tańcu. Ten koncert
smakował jak degustacja wina, aż w szczytowych momentach (tak, tak,
szczególnie przy "Blood Like Wine") chciało się unieść kieliszek w górę,
zedrzeć gardło z chłopakami (wspólne chórki publiki i chłopaków przyprawiały o
ciarki) i na końcu krzyknąć "cheers guys"! To był naprawdę relaksujący,
zmysłowy i pasjonujący występ! Trafiły do mnie głosy, że nie było to ich
najlepsze show w Polsce, ale no cóż... Nie potrafię się do tego odnieść.
Osobiście bawiłem się świetnie i z każdym kolejnym numerem coraz bardziej
wkręcałem się w muzyczną aurę kreowaną przez Balthazar, a finałowe "Losers"
przez dłuższą chwilę wybrzmiewało mi w głowie po koncercie. Pochwalić jeszcze
muszę osobę odpowiedzialną za grę świateł, która idealnie komponowała się z
każdym scenicznym dźwiękiem! Sztos! Teraz już w pełni rozumiem i podzielam
miłość mojej siostry do twórczości Balthazar!
No i nie mogę jeszcze nie wspomnieć o supporcie w postaci Sylvie Kreusch!
Jakże idealny wybór! Raz, że ta belgijska artystka partnerowała Maartenowi
Devoldere w jego solowym projekcie Warhouse (zresztą tego wieczoru Maarten
zadedykował jej zmysłową kompozycję "You Won't Come Around"), dwa – jej
twórczość ma w sobie jakiś balthazarowski posmak. Szczerze? Nie zagłębiałem
się szczególnie przed wyjazdem w jej muzyczny świat (wiem, wiem, jej
zeszłoroczna debiutancka płyta "Montbray" była mi polecana i biję się w pierś,
że ją zlekceważyłem) i w sumie jakoś tak wyobrażałem sobie, że będzie to
delikatny, akustyczny występ. Kompletnie błędne założenie! Intymnie owszem
było, ale przy tym także w jej show było sporo rock'n'rollowego żaru.
Otrzymaliśmy coś na styku subtelnego electro-popu i dusznej atmosfery
niewielkich pubów dla rockmanów. Sylvie w towarzystwie samego gitarzysty
(perkusyjny podkład "z taśmy") prezentowała się czarująco i ujmująco!
Doskonale wprowadziła nas w muzyczny klimat tego wieczoru! Warto obserwować jej solową karierę!
Generalnie był to bardzo udany i błogi koncertowy wieczór, ale nie ukrywam, że o wiele bardziej czekałem na występ Skunk Anansie kolejnego dnia i... Och, to już opowieść na odrębną relację!