Ach! Doprawdy nie potrafię opisać emocji, które towarzyszyły mi, gdy krok po
kroku zaliczałem kolejny warszawskie checkpointy, przybliżające mnie do
wkroczenia na festiwalowy teren Orange Warsaw Festival w drugim dniu trwania
tej imprezy! Nie było tak, że w okresie pandemii całkowicie zabrakło letnich
imprez i festiwali, ale dopiero teraz po trzech latach wszystko wraca do normy
i w pełnej okazałości. No mniej więcej, bo branża festiwalowa boryka się z
wieloma problemami, których nie jesteśmy świadomi. Ot choćby tegoroczny chaos
na lotniskach sprawił, że koncert Earla Sweatshirta najpierw został
przesunięty na koniec dnia (spychając Sigrid na godzinę 22:00, co wywołało u
mnie rozczarowanie, ale ostatecznie zmiana okazała się korzystna), a
ostatecznie odwołany i w trybie awaryjnym udało się zorganizować występ duetu
Karaś/Rogucki! Osobiście dla mnie to była zmiana na plus, ale do tego momentu
za chwilę dotrzemy. Po kolei!
Kto już był na poprzednich edycjach Orange Warsaw Festival organizowanych
przez Alter Art, ten na pewno poczuł się na miejscu jak ryba w wodzie.
Niewiele zmian, właściwie organizacyjny układ identyczny. No może tylko ten
różowy namiot Warsaw Stage teraz jakby bardziej rzucał się w oczy. Również
można było zauważyć nieco mniej stref sponsorskich, co nie jest dobrą wróżbą,
ale miejmy nadzieję, że nie zwiastuje to większego kryzysu w przyszłości.
Przygodę z tegorocznymi atrakcjami Orange Warsaw rozpocząłem od... przejścia
na Drugą Stronę! Netflix w związku z premierą nowego sezonu Stranger Things
przygotował nie lada tajemniczą gratkę dla fanów tego serialu. Okazało się, że
w środku postawionej konstrukcji na chętnych czekają... kultowe rowery!
Czteroosobowe drużyny pedałując co sił (nie było to takie proste) walczyły z
rozprzestrzeniającym się złem na ekranie. Niestety moja drużyna przegrała...
Ale fun był niezły, można było dodatkowo strzelić sobie klimatyczną fotkę i
zgarnąć serialową przypinkę! Miła atrakcja!
Po tym dość niespodziewanym wysiłku skierowałem się w stronę Warsaw Stage,
gdzie o pierwsze muzyczne emocje zadbała... Kasia Lins! Od momentu wydania
genialnej płyty "Moja Wina" to było moje trzecie muzyczne nabożeństwo z Kasią!
I jakże wyjątkowe! A to głównie za sprawą obecności sekcji dętej, która
sprawiła, że emocjonalne doznania zostały znacznie bardziej pogłębione, a
kompozycje wybrzmiały z niezwykle silnym barokowym urokiem. Nie będę się tu
rozwodził – koncerty Kasi to po prostu grzeszna orgia dla duszy, którą warto
doświadczyć!
Nie dałem szansy, grającej na głównej scenie, Rosalie. przekonać mnie do
siebie, bo... W Strefie Jelenia doszło do spontanicznego spotkania licznej
ekipy Podróżujących! No tęskniłem za takimi akcjami i festiwalowymi
pogaduchami! Pozdro dla Was wszystkich!
Napojony cudownym festiwalowym nektarem byłem w pełni gotów na koncertowe
szaleństwo z Foals! Chłopaki na żywo nigdy nie zawodzą i tym razem znów ich
indie-rockowy zestaw przebojów sprawił, że tańczyliśmy do utraty tchu! Oprócz
jednak doskonale znanych killerów usłyszeliśmy także trzy single z najnowszej
płyty "Life Is Yours". Kompozycja "Wake Me Up" świetnie sprawdziła się jako
otwarcie występu, a kolejne "2am" i "2001" pozwalały złapać oddech podczas
intensywnego skakania. Te nowe kawałki nie mają w sobie wybuchowego ładunku
energii, a bardziej nadają się do chilloutowego tupania nóżką. Rozczarowanie?
Delikatne. Ale gdy Yannis Philippakis z kolegami sięgał po utwory z
poprzednich wydawnictw od razu robiło się goręcej. Już przy zagranym w
trzeciej kolejności "Mountain At My Gates" po lewej stronie sceny
rozkręciliśmy żywiołowe pogo! Fani zespołu nie zawiedli! Czuć pośród nas było
ten głód takich doznań! I o ile jeszcze pierwsza połowa koncertu przyniosła
sinusoidalne emocje (euforycznie przyjęte "Olympic Airways", "My Number", "In
Deegrees", studzące nasz zapał świeże kawałki i przeklęczana w 2/3 "Spanish
Sahara"), to już druga połowa sprawiła, że zatraciłem się totalnie w tańcu i
straciłem kontakt z rzeczywistością! "Providence", "Inhaler", "Black Bull",
"What Went Down", "Two Steps, Twice" – sztos! Kółeczko za kółeczkiem, bark w
bark, gardło zdarte, koszulka przepocona, w oczach iskierki szaleństwa – za
doprowadzanie mnie do takiego stanu uwielbiam chłopaków! I jeszcze ten
niezapomniany moment, gdy na środku kółeczka w trakcie "Two Steps, Twice"
bawiła się trójka fanów ze zdobytymi pałeczkami od Jacka Bevana, w tym nasza
Podróżująca Aga! Coś pięknego! Foals udowodnili, że gitarowa muzyka wciąż
potrafi być ekscytująca!
Po tych foalsowych harcach była potrzebna dłuższa chwila przerwy i odpoczynku,
więc odpuściłem występ Stormzy'ego. Inna sprawa, że zależało mi też na miejscu
przy barierce na koncercie Sigrid! Tu muszę się przyznać, że na występ młodej
Norweżki czekałem chyba z największymi wypiekami na twarzy. Tylko nie
zrozumcie mnie źle: na zabawę z Foals czekałem równie mocno, ale ich koncert z
OFF-a 2019 jeszcze mocno tkwił w mojej pamięci, a na powtórkę emocji z
open'erowego koncertu Sigrid przyszło mi czekać nieco dłużej. A jej występ na
Open'erze był naprawdę cuuudowny i niezwykle energiczny! Ba, sama Sigrid
wspominała go ze sceny i... Jestem pewny, że ten warszawski koncert także
zapamięta na długo i będzie naciskała swój management na osobny koncert w
Polsce! Od samego początku wbiegnięcia uśmiechniętej Sigrid na scenę miałem
wrażenie, że pod Warsaw Stage właśnie rozpętała się serotoninowa burza! To był
huraganowy podmuch dance-popowej energii! Czułem, że każdej osobie
zgromadzonej przed sceną udzielała się ta młodzieńcza energia, którą na scenie
emanowała Sigrid. Ta dziewczyna jest tak niezwykle w tym autentyczna i
szczera! Nie sposób było odmówić jej wystosowanego do nas zaproszenia do wspólnego tańca, śpiewania
ile sił w płucach, a także chwil wzruszenia, podczas których odruchowo ręka
wędrowała w okolice serducha. Ten występ był w przeważającej większości
egzaminem dla świeżych kompozycji z tegorocznej płyty "How To Let Go"!
Egzaminem zdanym śpiewająco! "It Gets Dark" ze znakomitą gitarową solówką,
rozpalające "Burning Bridges", euforyczne "Thank Me Later", akustyczne i
poruszające "Grow" (w ruch poszły latarki w smartfonach), "Bad Life" z
rockowym pazurem i finalne, przebojowe "Mirror" to highlithy z tych
usłyszanych nowości! Z debiutanckiej płyty bawiliśmy się zaś przy największych
przebojach: "Sucker Punch", "Don't Feel Like Me Crying", "Plot Twist", "Don't
Kill My Vibe" i "Strangers" były przyjmowane przez publiczność wręcz
owacyjnie! Nie zabrakło również miejsca na delikatne i przygrywane przez
Sigrid na klawiszach "Home To You" oraz nagrany z Griff kawałek "Head on
Fire". Do pełni szczęścia chyba tylko zabrakło "High Five" i zeskoku Sigrid do
publiczności. Może gdyby tak jak było to planowane Sigrid grała na zakończenie
festiwali, to jej setlista byłaby dłuższa, ale nie ma też co wiele narzekać!
To było rewelacyjne pod każdym względem popowe show! Nie silące się na
dodatkowe fajerwerki, gdyż one nie były tu potrzebne, bo sama energia Sigrid i
jej (świetnego!) zespołu wystarczyła do uniesienia naszych ciał i dusz do
stanu ekstazy! Jak tu nie kochać takich artystek!
No i przyszedł czas na headlinerski występ wieczoru: Florence And The Machine!
Dla Florence Welch i jej zespołu to był festiwalowy powrót po długiej przerwie
(planowanej jeszcze przed wybuchem pandemii) i lepszego miejsca na rozpoczęcie
serii tegorocznych letnich występów pewnie nie mogli sobie wymarzyć. Wszyscy
doskonale wiemy, że polscy fani adorują Florence w wyjątkowy sposób, a ta
wspaniała artystka odwdzięcza nam się magicznymi chwilami. No i niby tej magii
w powietrzu nie zabrakło, ale w moim prywatnym odczuciu był to jeden z
najsłabszych koncertów Flo, które dane mi było przeżyć (a był to mój szósty
jej koncert). Na pewno nie zawiodły interakcje z fanami, bo Flo potrafiła
spędzić cały utwór, biegając wśród publiczności i tonąc w objęciach osób
ubranych w wianki. Ta niezwykła chemia między nią a polskimi fanami wciąż jest
silna. Natomiast z mojej perspektywy sam występ cierpiał na dwie bolączki. Po
pierwsze nagłośnienie na tyłach (stałem mniej więcej na poziomie wieży
technicznej) nie dało rady (często przez podmuchy wiatru dźwięk "uciekał"), a
po drugie setlista była strasznie nierówno ułożona (szczególnie pierwsza
połowa zawiodła). Niby nie brakowało naprawdę interesujących perełek
(doczekałem się "Kiss With a Fist", do łask wróciła piękna kompozycja "Never
Let Me Go", premierowo z nowej płyty zagrany został kawałek "Dream Girl Evil"
oraz pandemiczny singiel "Light Of Love"), ale w przeważającej większości tym
razem nie "zażarło" to na żywo. Jeśli miałbym wyróżnić jakiś jeden moment, to na
pewno nie zawiodło mnie poruszające wykonanie "Big God". No i na dłużej na
pewno ze mną pozostanie symboliczny obrazek Florence z ukraińską flagą podczas
utworu "Free". No i nie zabrakło też standardowych rytuałów: fanów na
ramionach podczas "Rabbit Heart (Raise It Up)", przytulania najbliższych osób
i schowanych telefonów podczas finałowego "Dog Days Are Over". Dopowiem
jeszcze tylko, że niespełna tydzień później na berlińskim Tempelhof Sounds
bawiłem się na Florence And The Machine o niebo lepiej! Ale o tym przyjdzie
jeszcze kiedyś czas opowiedzieć. Do tego warszawskiego koncertu podchodziłem
bez większych emocji, bo wolałem się milej zaskoczyć niż rozczarować, ale
jednak tego drugiego nie uniknąłem.
Na tym jednak festiwalowy dzień się nie skończył. Szybki drink w strefie
Walkersa i popędziliśmy na wspomniany, ratunkowy koncert duetu Karaś/Rogucki!
Trafiliśmy w idealnym momencie, gdy już rozgrzany zespół przygrywał wakacyjny
kawałek "Bezpieczny Lot"! No i ja od razu odleciałem w bardzo przyjemny,
taneczny stan! A w następnej chwili zdzierałem gardło podczas "Kilku
Westchnień"! Ostatecznie nawet wylądowałem w pogo podczas "Bolesnych strzałów
w serce", a bisowy "Ciociosan" przetestował bębenki uszne postawioną ścianą
dźwięków! Karaś z wrażenia nawet padł na scenę w trakcie koncertu (no, to wina
kabli, ale ciii...), Rogucki zachwycał swoim teatralnym stylem, Kamil Holden
rzeźbił małe dzieła sztuki na gitarze, a Wiktoria Jakubowska z profesjonalną
precyzją trzymała rytm na bębnach. Biorąc pod uwagę okoliczności, to naprawdę
należało im się nisko ukłonić za ten energiczny występ! A ja zaspokoiłem tym
samym swój niedosyt po ich zeszłorocznym koncercie w toruńskich Jordankach
(koncert przy siedzącej publiczności to był zły pomysł).
I to byłoby na tyle! Co mogę więcej powiedzieć? To było po prostu bardzo udane
rozpoczęcie festiwalowego sezonu, które nastroiło mnie pozytywnie na kolejne
przygody!
I jeszcze raz powtórzę: dzięki za wszystkie spotkania i przybite piątki z Wami
Podróżujący! Za wspólne szalone harce pod scenami, za nowe znajomości oraz za
te inspirujące dłuższe i krótsze rozmowy o muzyce! To czysta przyjemność!
Pozdrawiam bez wyjątku wszystkich! Chciałbym Was mieć na jednym zdjęciu, ale
wiadomo, że warunkach festiwalowych to nie takie proste. Piątka dla Was i
widzimy się na kolejnych wydarzeniach, bo lato dopiero się rozkręca!