Minęły już prawie trzy tygodnie od koncertu Coldplay w Warszawie i najwyższa
pora na chłodną relację! Chociaż... Czy aby na pewno o tym występie
popularnych Brytyjczyków można opowiedzieć na chłodno? Przyznaję się, że
odtwarzając sobie ten wieczór w pamięci, znów w środku mojego serducha rodzą
się euforyczne emocje! I właściwie podobnie mam w przypadku wspomnień z ich
poprzednich wizyt na Stadionie Narodowym (aż trudno uwierzyć, że od tej
pierwszej mija w tym roku 10 lat!), ale... Nie mam wątpliwości, że ten wieczór
8 lipca w dziejach przyjazdów Coldplay do Polski będzie przytaczany przez
muzycznych historyków i fanów w pierwszej kolejności!
Już stojąc (i moknąc) w kolejce przed Stadionem dotarła do nas informacja o
pierwszej nieoczekiwanej sytuacji. Otóż w rozpisce supportów na ten wieczór
pojawił się nieznany nikomu artysta Romario. Od razu (słusznie) podejrzewałem,
że to artysta z Ukrainy, ale... Nawet wujek Google nie potrafił powiedzieć coś
więcej. Zagadka jego obecności wyjaśniła się dopiero w trakcie występu
Coldplay, gdy, podczas akustycznego seta na tyłach płyty stadionu, Romario
został ponownie przez chłopaków zaproszony na scenę. Chris wyjaśnił,
że spacerując dzień wcześniej po Warszawie, spotkał go grającego na ulicy i...
zaproponował mu wspólny występ na Stadionie Narodowym! Absolutnie nieprawdopodobna
historia! I o ile o otwierającym ten wieczór występie Romario zdążyłem już
zapomnieć (kompletnie poległ z nieszczęsną akustyką Narodowego), o tyle
wspólne wykonanie z Chrisem i spółką coveru "Obijmy" popularnego ukraińskiego
pop-rockowego zespołu Okean Elzy zatrzymało bicie serca i było chwilą totalnie
wzruszającą! Jedna z kilku magicznych chwil tego wieczoru! Pozostałe? Chwilę wcześniej
kilkadziesiąt tysięcy polskich serc skradł Martin, który do melodii "Sparks"
zaśpiewał w naszym języku fragment "Snu o Warszawie" Czesława Niemena! Brawa
za pomysł! Ale my też potrafiliśmy zaskoczyć zespół. Pomiędzy utworami "Viva La
Vida" i "Hymn For The Weekend" Chris wypatrzył fana z transparentem: "Can I
Play Let Somebody Go on piano with you?" i dał sygnał obsłudze, by przygotować go do wejścia na scenę. Szczęśliwcem okazał się Szymon z Rumi, który
bezbłędnie zaakompaniował Martinowi. Do pełni szczęścia może zabrakło tylko
wyjścia w tym momencie H.E.R, ale może po prostu zakulisowo padła decyzja, by wszystkie
oczy były zwrócone na to, co się działo przy pianinie. Udała się też akcja
koncertowa! Prosta w założeniu, bo podczas niezwykłego wykonania gospelowego
"Human Hurts" (Chris w duecie z kukłą Angel Moon – wokalistką wymyślonego,
kosmicznego zespołu The Weirdos) w górę poszybowały wycięte serca. Oczywiście
zostało to zauważone przez lidera Coldplay i nawet podczas szaleństwa przy
bombowym "People Of The Pride" (doprawdy kawałek, którego panowie z Muse nie
powstydziliby się w swoim koncertowym repertuarze) trzymał w dłoni papierowe tęczowe
serduszko! A pozostając w temacie serc, to potrafiły one ukazać się także na
trybunach za pomocą nowej generacji xylobandów, czyli tych słynnych świecących
opasek. Dzięki nowej technologii sterowania działały one jeszcze efektowniej
niż podczas wcześniejszych tras! Zresztą jeśli mowa o całej oprawie tego
stadionowego show to... Po prostu kosmos! Niby większość elementów doskonale
znana, ale jednak na żywo te wszelkie pirotechniczne wybuchy, fruwające
konfetti, ogromne piłki, lasery i epicka gra scenicznych świateł pobudzają do
jeszcze większego szaleństwa i euforycznych uniesień! W tym wszystkim jednak
najważniejszym elementem pozostaje muzyka. I tak, słusznie narzekamy na
kierunek twórczości zespołu w ostatnich latach, ale w kontekście budowania
odpowiedniej stadionowej dramaturgii wydarzeń i przenoszenia nas w iście
pozaziemski wymiar szczęścia, ja absolutnie wybaczam im te ich najbardziej popowe
(po)twory. Weźmy za przykład pierwszy akt tego koncertu. Po wyłonieniu się
spod sceny na końcu wybiegu (fajny pomysł!) Coldplay rozpoczęli od
elektryzującego "High Power" okraszonego świetną pirotechniką (oj, zadymiło
się nieźle!). Utwór, który już mi się przejadł, tu okazał się kapitalnym
otwarciem, a panowie z zespołu postanowili po nim pójść za ciosem i
przetestowali naszą energię poprzez radosne i skoczne "Adventure Of A
Lifetime"! Myślę, że nie zawiedliśmy ich oczekiwań. Skoro nogi zostały
rozgrzane, to czas na gardła – "Paradise" sprawdziło się w tym elemencie
znakomicie! I po takim rozbiegu można było fruwać z radości przy energicznym
"Charlie Brown"! Chris, Guy, Will i Jonny narzucili niesamowite tempo zabawy od samego początku utworami, które przecież w ich dyskografii dalekie są od
muzycznej poezji. Tylko proszę, pamiętajcie, że stwierdza to fan ich dokonań z pierwszych płyt. I na
szczęście dla takich osób jak ja znalazło się miejsce dla kilku perełek.
Choćby jeszcze w tej pierwszej części pojawiła się rozdzierająca serce ballada
"The Scientist", która uruchomiła wewnątrz mojej duszy wodospad
wzruszeń! Ale prawdziwego emocjonalnego zawału dostałem tuż po wspomnianym już drugim akcie
(chóralnie odśpiewana "Viva La Vida", entuzjastycznie przyjęte – niekoniecznie przeze
mnie, bo wolałbym w tym miejscu "Orphans" – "Hymn For The Weekend" i
delikatne "Let Somebody Go"), gdy cały zespół przeniósł się na koniec wybiegu
(i znów miałem ich na wyciągnięcie ręki – miejsce pod wybiegiem po raz trzeci
mnie nie zawiodło!). Gdy wspomniany już bohater Szymon schodził ze sceny, Chris dograł jeszcze krótką
i subtelną partię na pianinie, po czym wskazał na swoich partnerów,
czekających w gotowości na głównej scenie i... Z mojego gardła wyrwał się
okrzyk, którego nie powstydziliby się najwięksi wikingowie w bojowym szale.
Charakterystyczne, rytmiczne, potężne uderzenia w bębny oznaczały jedno:
"Politik"! OMG! Jakże ta kompozycja wybrzmiała tego wieczoru epicko! Dla mnie
bezapelacyjnie najlepszy moment tego koncertu! To naprawdę jeden z tych moich
top najbardziej wyczekiwanych utworów Coldplay, których nie miałem wcześniej
szczęścia usłyszeć na żywo. I w dodatku nadmienię, że to jeden moich ulubionych płytowych openerów. A jeśli jeszcze dodam, że "A Rush Of Blood To The Head" darzę największą sympatią z całego dorobku Coldplay... Czy muszę jeszcze coś dodawać? Ach, no i jestem pewny, że powrót "Politik" do repertuaru
podczas tej europejskiej części trasy był nieprzypadkowy i bardzo wymowny. A
po nim, ku mej radości, usłyszeliśmy fantastyczne "In My Place" oraz kultowe "Yellow" z
wtrąconą przemową Chrisa wypełnioną pełną wdzięczności za to kolejne spotkanie
z polskimi fanami (jak sam stwierdził: koncerty w Warszawie są dla nich jak
bożonarodzeniowe święta) i gestem solidarności z Ukrainą. Klasa! Z tych sztandarowych
starszych kawałków nie zabrakło również wzbogaconego efektownymi laserami
"Clocks" i uzdrawiającego duszę "Fix You"! Nader fajnie, choć blisko niebezpiecznej
granicy kiczu, wypadł również fragment skupiony na bardziej
instrumentalno-elektronicznym-remixowym ("Infinity Sign", "Something Just Like
This", "Midnight") skoku w międzygalaktyczną przestrzeń, podczas którego
panowie założyli na głowy futurystyczne i kosmiczne maski. Fantastycznie to
współgrało z efektowną oprawą świetlną i całym konceptem ostatniej płyty, ale
z drugiej strony można zarzucić pewne lenistwo Chrisowi, którego wokal podczas
"Something Just Like This" był puszczony z taśmy. Chwilę później jednak
imponował swoją formą, biegając wzdłuż i wszerz całej sceny, i porywając nas do
niepisanego szaleństwa podczas "My Universe" oraz "A Sky Full Of Stars".
Zwłaszcza podczas tego drugiego zabawa osiągnęła poziom wykraczający poza
jakąkolwiek znaną na naszej planecie skalę, po tym jak Chris – co ma w
zwyczaju na tej trasie – poprosił wszystkich o schowanie swoich smartfonów. Ta
jedność w tanecznej ekstazie, która w tym momencie narodziła się wśród całej
publiczności... Nie do opisania! Niemniej ekscytujące wrażenia można było
poczuć podczas "Humankind" – liczyłem, że ten kawałek na żywo będzie pozytywną niespodzianką i nie zawiodłem się! A kolejne efekty pirotechniczne
tylko podkręcały nas do euforycznych śpiewów i okrzyków. No i tylko ten
nieszczęsny finał koncertu... "Biutyful" to kompletna pomyłka w tym miejscu.
Rozumiem, że ten kawałek w kontekście budowania całego uniwersum "Music Of The
Spheres" i prezentowania pomysłu na muppetowy zespół The Weirdos (troszkę
obawiam się, w którym kierunku to się rozwinie) w setliście musiał się
znaleźć, ale... Nie wzbudzał on pożądanych emocji na zakończenie tego
nieziemskiego show. Nie mogę zespołowi wybaczyć, że w tym miejscu nie pojawia
się "Coloratura". Najlepsza kompozycja Coldplay od lat kompletnie – pomimo
kilku prób na pierwszych koncertach – wypadła z repertuaru. Okej, wiadomo, że
taki 10-minutowy kawałek może zachwiać tempem i dramaturgią stadionowego show,
ale nikt by się na to nie obraził! Naprawdę! Ja byłbym w siódmym niebie. A tak pozostał delikatny niedosyt...
A więc... Chyba troszkę jednak udało mi się spojrzeć na to show chłodniejszą
głową i powytykać pewne niedoskonałości, ale z drugiej strony... Przez
pierwsze dni po tym koncercie one w ogóle nie miały żadnego znaczenia! Chris,
Will, Jonny i Guy po raz kolejny zdołali wstrzyknąć we mnie wręcz niezdrową ilość endorfin! Sporo już w tym roku przeżyłem niezwykłych koncertowych uniesień, ale po tym występie
Coldplay było mi najtrudniej powrócić do szarej prozy życia. Pozostaje tylko mieć
nadzieję, że chłopaki wrócą do nas szybciej niż za kolejne pięć lat! A że
powrócą, to jestem o tym absolutnie przekonany! Widać było po chłopakach, że
spędzili w Warszawie cudowny czas i świetnie bawili się na scenie! A to, co się
działo pod sceną... Starałem się oddać te emocje w tekście, ale uwierzcie... To
trzeba przeżyć! Basta!
PS Zapewne jeszcze chcecie poznać moją odpowiedź na odwieczne pytanie o jakość nagłośnienia na Stadionie Narodowym. Na supportach panował tragiczny pogłos. Wcale nie lepiej było podczas pierwszych minut koncertu Coldplay. Aż trochę się przestraszyłem, że będzie to ich najgorzej nagłośniony występ na Narodowym, ale po chwili udało się dźwiękowcom opanować sytuację. Oczywiście na tyle, jak dalece nasz nieszczęsny warszawski obiekt pozwala. Ale ostatecznie na płycie było znośnie i ten element nie odebrał mi czerpania przyjemności z tego widowiska.
PS 2 Supporty! O Romario już wspominałem. Występu Mery Spolsky nie oceniam. Totalnie nie moja bajka pod każdym względem. Sorry. Natomiast bardzo dobrą energię posyłała ze sceny H.E.R. Gdyby tylko jeszcze dało się ją słyszeć... Niemniej jej set zaskoczył mnie pozytywnie i życzę szybkiego powrotu do Polski!
PS 3 No i na zakończenie, a jakże, podziękowania dla Podróżujących Kai, Oli i Patryka za wspólną wystrzałową zabawę! Pozdrawiam!
Sylwester Zarębski
PM
27.07.2022