OFF Festival 2022!
Często powtarzam, że żałuję, iż tak późno zdecydowałem się dać szansę OFF
Festivalowi. Nasza wspólna historia mogła rozpocząć się w roku 2016, ale niestety wówczas The Kills odwołali swój przyjazd i straciłem motywację. Przełamałem się dwa lata później! I po wspaniałych doświadczeniach związanych z edycją w roku 2018
wpisałem ten katowicki festiwal tworzony przez Artura Rojka do stałych
wydarzeń w swoim kalendarzu. Epickie przygody w 2019 roku tylko potwierdziły
słuszność tej decyzji, lecz na kolejną pełnowymiarową wizytę w Dolinie Trzech Stawów przyszło nam czekać trzy lata... Powód tej przerwy aż za dobrze wszystkim znany. Ale doczekaliśmy
się! Festiwal przetrwał i stęsknieni fani (a festiwal ma naprawdę oddane grono
sympatyków) z uśmiechem na twarzach przekraczali charakterystyczną festiwalową
bramę zbudowaną z kontenerów. Trudno jednak w kontekście OFFa i generalnie
większości festiwali na świecie mówić o spektakularnych powrotach po tej
pandemicznej katastrofie. Każda impreza mierzy się przeróżnymi problemami
(m.in.: wysokie koszta produkcji, brak wykwalifikowanej obsługi, rosnące
wynagrodzenia artystów, nieprzewidywalna pogoda, odwoływane koncerty na
ostatnią chwilę) i nie da się ukryć, że one mniej lub bardziej są widoczne i
odczuwalne. Być może zatem na pewne niedociągnięcia organizacyjne powinniśmy
spojrzeć łaskawym okiem, ale jednak kilka spraw muszę wytknąć, a potem przejdę
już do konkretnych przyjemności.
Co zatem w tym roku nie zafunkcjonowało należycie? Rozczarował przede
wszystkim regres w organizacji pola namiotowego. Brak odpowiedniego zaplecza
gastronomicznego (postawiono sklep Żabki, w którym na samym początku brakowało
w sprzedaży wody, a z nieba lał się wówczas żar) i zimna woda w prysznicach o
każdej porze dnia to grzechy główne. Oczywiście to może czepialstwo, bo
przeżyć się dało, aczkolwiek poprzednie wizyty na polu zapamiętałem ze
znacznie przyjemniejszej strony. Przykrych niespodzianek już na samym terenie
festiwalu nie uświadczyłem, chociaż dość rozczarowujący był brak wody pitnej w
kontenerach w pierwszych kwadransach po otwarciu festiwalu (później została
uzupełniona). Organizacja festiwalowej przestrzeni właściwie bez większych
zmian. Odnotowałem tylko nieco mniej foodtrucków. Pojawiły się
też oczywiście nowe partnerskie strefy, jak choćby ta od Rossmana wpisana w ich kampanię "Czujesz Klimat?", której zresztą ambasadorem jest Artur Rojek. Nie mogłem uciec od wrażenia, że wybór piwnej marki BUH na sponsora był podyktowany kompromisowym podejściem, ale nie będę się zagłębiał
w biznesowe kwestie. Najważniejsze, że możliwe było zbudowanie tego klimatycznego miasteczka festiwalowego! I jeszcze jedna uwaga. Od początku
mierziło mnie nałożenie w timetable koncertów headlinerów z ostatnimi
występami na zlokalizowanej w pobliżu Scenie Dr. Martensa. Na szczęście w
trakcie festiwalu ktoś sięgnął po rozum do głowy i finałowe koncerty na
Martensie odbywały się wcześniejszą porą. Czemu jednak nikt wcześniej tego nie
mógł przewidzieć, że ta mała przestrzeń będzie zagłuszana przez Scenę Główną?
Dość mojego czepialstwa, czas na koncertowe wrażenia! W tym aspekcie na szczęście obyło
się bez odwołań (poza pokrętną sytuacją z Shygirls), a spóźnienie zaliczył
tylko Pi'erre Bourne. W sieci pojawiało się sporo głosów
narzekających na tegoroczny line-up, ale ostatecznie wybory organizatorów i
układ programu obronił się na żywo. Ba, o ten ostatni można nawet mieć pewne
pretensje, bo kilka clashy było jednak dość bolesnych, ale cóż – takie uroki
festiwali. Tyle słowem wstępu. Zapraszam do lektury swoistej festiwalowej
kroniki moich offowych przygód!
Piątek, 05.08.2022
Warto było pojawić się na terenie festiwalu tuż po otwarciu bramek i
zameldować się pod Sceną Eksperymentalną BUH (w tym roku bez tradycyjnego
drewnianego parkietu) na koncercie duetu Chair, który otworzył tegoroczny
program muzyczny. Hubert Kurkiewicz i Cura to pozytywni wariaci i ich
mieszanka retro indie postpunka, country i synthpopu na żywo okazała się
iskrą, która odpaliła bombowe reakcje wśród publiczności. Ba, gdyby tylko na
widowni byłby obecne krzesła, to zapewne dokonałby się ich samozapłon!
Podopieczni wytwórni Błażeja Króla Tygrysy Records uwiedli nas swoją
szarmancką postawą i scenicznym szaleństwem (Kurkiewicza poniosło nawet na
przebieżkę z gitarą pośród licznie zgromadzonej publiczności)! Uwagę od ich
barwnych poczynań starał się odwrócić gość specjalny: Bolesław Chromry ze
swoim tanecznym, intrygującym performansem. Kto się spóźnił na ten świetny
występ, miał szansę zobaczyć Chair jeszcze tego samego dnia po zapadnięciu
zmroku, gdyż chłopaki wypełnili lukę w miejsce spóźnionego Pi'erre Bourne
(który ostatecznie zagrał późną nocą na Scenie Głównej).
Spojrzałem następnie na fragment koncertu utalentowanego Janna na Scenie Leśnej i
upewniłem się, że warto tego młodego chłopaka uważnie obserwować w
przyszłości. Musiałem jednak pokonać głód i gdy tylko to uczyniłem, to popędziłem pod namiot T
Tent, by pojawić się pod barierką na koncercie...
Oysterboya! Wszelkie muzyczne aktywności Piotra Kołodyńskiego (Terrific
Sunday, Muchy) śledzę już od wielu lat i ujawniony przez niego w zeszłym roku
solowy projekt ujął mnie swoim ładunkiem wintydżowej melancholii zapakowanej w
gitarowe melodie. To jest chłopak, który kocha muzę rockową i tę miłość potrafi
znakomicie "sprzedać" na scenie. Przekonywałem się o tym nie raz, a potencjał Oysterboya poznałem już w zeszłym roku
podczas
koncertu w toruńskim klubie NRD
i ten offowy nie zawiódł moich oczekiwań. Na żywo twórczość Piotra nabiera
rumieńców, czego przykładem była rozbudowana i żarliwa końcówka leniwie
snującej się piosenki "Absolutnie Nic". Warto wypatrywać premiery pełnowymiarowej płyty
Oysterboya!
Następnie trzeba było podjąć pierwszą trudną festiwalową decyzję: Ericka de
Casier czy Jakub Skorupa? Ostatecznie wybrałem koncert jednego z
najlepszych debiutantów naszej rodzimej sceny z ostatnich lat. Jeszcze rok temu
w Katowicach Skorupa rozpoczynał swoją przygodę ze sceną, a po dwunastu
miesiącach, ze znakomitą płytą "Zeszyt Pierwszy" w kieszeni, dostał szansę gry
na drugiej co do wielkości scenie OFFa. I wykorzystał ją w pełni! Poetyckie i biograficzne utwory chłopaka dorastającego na Śląsku wybrzmiały wyjątkowo
klimatycznie w Dolinie Trzech Stawów. I do tego ten świetny scenograficzny pomysł z kineskopowymi
telewizorami – symboliczne podkreślenie, że mamy tu do czynienia z muzyczną
perspektywą trzydziestokilkuletniego faceta. Wielce dojrzałą! I to nie tylko
pod względem lirycznym, bo muzycznie także to świetny rezonans na duszę i
umysł. Z drugiej strony kilkukrotnie zostałem mocno uświadomiony przez
Podróżujących, że Erika de Casier także zachwyciła i... No cóż, może
popełniłem błąd, ale z drugiej strony naprawdę wewnętrzne myśli mocno pchały mnie w stronę mego drugiego spotkania koncertowego z Jakubem (pierwsze miało miejsce ponad rok temu w Toruniu) i swoją obecnością
chciałem podkreślić, że jego debiutancka płyta nie ma wciąż sobie równych w
tym roku na naszym polskim podwórku. Ten występ tylko mnie w tym
utwierdził.
No i wreszcie przyszedł czas na pierwszy meldunek pod Sceną Główną Perlage (w nieco nowej odsłonie – przypominającą nieco open'erowego Maina, choć oczywiście w mniejszym rozmiarze). I
to od razu jakże imponujący! Nie miałem większych oczekiwań związanych z
koncertem DIIV, a tu proszę... Dla mnie to był najlepszy koncert tego
wieczoru! Totalnie dałem się porwać ich shoegaze'owym przestrzeniom! To był gitarowy przypływ wielce przyjemnych fal, które poniosły mnie finalnie do
szaleństwa w postaci zabawy w pogo! Podobała mi się konstrukcja dramaturgii
tego występu: począwszy od delikatniejszych form kompozycyjnych do finalnie
tych bardziej zdynamizowanych i elektryzujących. A wszystko to przy ślicznie
zachodzącym słońcu. Zdania co do oceny tego występu są jednakże podzielone, bo wielu uważa, że najlepszym gitarowym koncertem piątku okazał się późniejszy występ
Brytyjczyków z formacji...
Squid! I doskonale jestem w stanie zrozumieć wszystkie pochwalne głosy
pod ich adresem. Bo to był również znakomity występ! Właściwie już od
pierwszych dźwięków tłum został porwany do skocznego szaleństwa. Nie jestem
fanem studyjnego słuchania takich ekstrawaganckich, absolutnie odjechanych,
eklektycznych postpunkowych form, ale na żywo to zupełnie inne przeżycia. I
Squid, na czele z charyzmatycznym liderem i wokalistą zasiadającym za
perkusją, potrafią na scenie wygenerować instrumentalny chaos, w którym jest
miejsce na precyzyjne wstrzyknięcie do mózgu odbiorcy psychodelicznych
endorfin. I właśnie te psycho-intrumentalne wycieczki trochę według mnie za
bardzo przyczyniały się momentami do spadku dynamiki tego występu, ale
generalnie do ostatniego dźwięku udało im się utrzymać publiczność w napięciu
i gotowości do szaleństwa. Szacun.
Prestiżowy slot o 21:30 na Scenie Głównej padł łupem legendarnej formacji
shoegaze'u Ride, która prezentowała wybitny dla tego gatunku album
"Nowhere". Będąc szczerym, to nie jestem jakimś ogromnym sympatykiem i znawcą
tego gatunku, ale poczułem się zobowiązany do zobaczenia ich na żywo, bo może
w przyszłości takiej szansy nie będzie. A z drugiej strony jednak serce
podpowiadało mi, że grający w tym samym czasie Altin Gün porwą tłum do
hipnotycznych tańców. Ostatecznie ponad pół godziny spędziłem pod Sceną Główną
i... Niewątpliwie Ride zagrali z klasą godną tych wszystkich przymiotników,
którymi opisuje się ich twórczość, ale... Nie porwali mojego serducha, tak jak
wcześniej DIIV. Postanowiłem zatem dać szansę Altin Gün i... Oj,
z perspektywy czasu żałuję, że nie posłuchałem od początku własnego serca!
Wbiłem się pod T Tent w tłum (nie było to proste) i od razu ten amsterdamski
zespół porwał mnie do tańca połączeniem psychodelicznych rytmów z turecką
muzyką ludową. Ależ tam się wytworzył rewelacyjny bliskowschodni, disco klimat!
Rączki falowały w górze, a nóżki podrygiwały ochoczo. Szkoda, że udało się
posmakować tylko końcówkę tego występu.
Zawiodłem się występem Bikini Kill. Liczyłem tu na fascynującą i
energiczną lekcję historii feministycznego punka, a... umierałem z nudów. Może
to aż za mocno powiedziane, ale totalnie nie wzbudził we mnie ten występ
żadnych emocji. Dodatkowo w tym czasie pojawił się u mnie kryzys związany z
całonocną podróżą do Katowic i... Męczyłem się na tym koncercie sam ze sobą,
zasypiałem na stojąco i tylko troszkę pobudziłem się na kultowym "Rebel Girl".
Energia powróciła do mnie na headlinerskim występie Mury Masy!
Alexander Crossan tym występem zatarł nieco złe wspomnienia związane z jego
sennym dj'skim setem na zeszłorocznym Fest Festival. Na OFFie zaprezentował
live show, który uświetniły swoją obecnością dwie wokalistki (Cosha i Fliss) i
tak naprawdę to one kradły całe show. Alex oczywiście robił swoje za konsoletą
i elektronicznymi perkusjonaliami, ale to dziewczyny nakręcały publiczność do
tanecznej zabawy. Pojawiły się nowości, wykorzystano także utwór Slowthaia
"Doorman", a na finał nie zabrakło największych przebojów ("What If I
Go", "Love$ick", "Firefly") – ten set bujał całkiem przyzwoicie. Ale czy to
był poziom godny headlinera? Śmiem jeszcze wątpić.
Nocną porą na OFFie króluje elektronika i piątek postanowiłem zakończyć wraz z
ROMY. Właściwie nikt nie wiedział do końca, czego spodziewać się po tym
występie członkini The xx. Jeśli ktoś liczył, że Romy będzie prezentować swój
piękny wokal przy współudziale zespołu, to mógł się zawieść. Mając na koncie
dwa świetne solowe kawałki ("Lifetime" i "Lights Out"), Romy zafundowała nam
po prostu autorski dj set. Czy zatem solowo ma zamiar pójść w ślady Jamiego
xx? Przekonamy się w przyszłości. Natomiast jej set na Scenie Leśnej był...
absolutnie przyjemny! I choć może zabrakło ze strony Romy słownej interakcji
ze zgromadzoną pod sceną publicznością, to po jej radosnej postawie za
konsolą, można było wywnioskować, że bawi się z nami znakomicie. I właściwie gdyby
nie ograniczenia czasowe, to pewnie karmiłaby nas milusią klubową muzą do
samego poranka. Nie miałbym nic przeciwko!
Sobota, 06.08.2022
Drugiego dnia na szczęście odpuścił upał, a opady deszczu ustały idealnie
krótko po godzinie piętnastej. Nic nie stało na przeszkodzie, by cieszyć się
sobotnimi koncertami, które... Oj, były tak smaczne, jak soczyste jabłka
rozdawane w strefie Tymbarka!
W pierwszej kolejności skierowałem się ku T Tent, by z czystej ciekawości
sprawdzić duet Duchy. Okazało się, że dla wokalistki Joanny Komorowskiej i
producenta Michała Szturomskiego to był pierwszy oficjalny występ w karierze!
Debiutować scenicznie na OFFie? Brzmi jak marzenie! Co prawda to chyba nie była
odpowiednia pora na taki mglisty i tajemniczy dreampop w elektronicznym
anturażu, jaki proponują, ale ich występ został przez publiczność przyjęty
nader ciepło.
Postanowiłem następnie odpuścić koncert Oxford Dramy (ich sceniczne możliwości
są mi doskonale znane) na rzecz uczestnictwa w spotkaniu z Arturem Rojkiem w
Strefie Rossmana Czujesz Klimat?. Rozmowa zahaczała głównie o tematy związane
ze zmianami klimatycznymi i ich wpływem na organizację festiwali, o stosowane
rozwiązanie ekologiczne, ale także dowiedzieliśmy się co nieco o artystycznych
planach Rojka, a na koniec szansę na zadanie pytań otrzymała publiczność. I
ten ostatni fragment sprawił chyba wszystkim najwięcej radości (chłopak, który
wykorzystał tę chwilę do podarowania Arturowi płyty swojego zespołu,
pozamiatał!), bo pani, która prowadziła całą rozmowę, wydawała się
niewystarczająco dobrze przygotowana do tego zadania. Niemniej to był miły
przerywnik od koncertowych przeżyć.
Czas jednak najwyższy było zająć dobre miejsce na jednym z najbardziej
wyczekiwanych koncertów tej edycji! I udało się poczynania
Mdou Moctara i jego zespołu obserwować spod barierki! W zeszłym roku
ten saharyjski wirtuoz gitary zafascynował mnie połączeniem afrykańskiego
folkloru z wpływami amerykańskiego akustycznego folku i blues-rocka na
znakomitej płycie "Afrique Victim" i na żywo nie zawiódł moich oczekiwań! Co
prawda przez pierwsze minuty panowie mieli problemy techniczne z odsłuchami, a
nagłośnienie właściwie do samego końca pozostawiało trochę do życzenia, ale
Mdou porwał publiczność do plemiennych tańców swoją zaraźliwą pasją, energią,
szczerym uśmiechem na twarzy i rewelacyjnymi solówkami! Naprawdę kilkukrotnie
otwierałem oczy ze zdumienia, przyglądając się jego popisom na gitarze.
Określenia mianujące go pustynnym Jimim Hendrixem nie okazały się rzucane na
wyrost. Pod Sceną Eksperymentalną skumulowała się potężna dawka rockowej
energii! Moctar w finale nawet zeskoczył ze sceny i ostatnie solówy rzeźbił,
stojąc dosłownie obok mnie! Ludzie przy scenie totalnie odlecieli w
szaleństwie! Opuszczałem namiot spocony, głęboko usatysfakcjonowany i z
przeświadczeniem, że właśnie przeżyłem jeden z najlepszych występów tej
edycji!
Oddech łapałem obserwując z odległości na głównej scenie brytyjskiego rapera
Ghettsa. Publiczność pod sceną zdawała się świetnie bawić przy jego
hip-hopowej nawijce z bitami serwowanymi przez DJ-a za konsoletą, ale taki
styl to nie moja bajka. Po kilkunastu minutach skierowałem się w stronę T
Tent, by sprawdzić, jak sobie radzi raperka Lex Amor. No i okazało się,
że organizatorzy w tym samym czasie zaserwowali nam swoisty pojedynek
odmiennych podejść do sztuki hip-hopu. Ta w wykonaniu Lex Amor od razu mi
zaimponowała żywym instrumentarium. Wyczuwałem tutaj vibe z moich pierwszych,
skromnych spotkań z Little Simz. Raczej nie spodziewam się, by Lex powtórzyła
sukces koleżanki z branży, ale pewien potencjał na interesujący rozwój kariery był
wyczuwalny. Pozytywne zaskoczenie.
Podczas koncertu hardcorowej formacji The Armed powinny być rozdawane
za darmo stopery do uszu. Co tam się wydarzyło? System nagłośnieniowy Sceny
Leśnej grał na skraju swoich możliwości! Sporo osób zraziło się tym tumultem
dźwięków, ale ja... Ja w sumie nastawiałem się, że to będzie szalony i
hałaśliwy poza jakąkolwiek skalą koncert, więc... nie narzekałem, choć pod samą scenę nie
wbiłem. Zakulisowo wiem, że grupa zmagała się z pewnymi technicznymi
problemami, które wpłynęły na to niezbyt selektywne brzmienie, ale starali się
to wynagrodzić nam swoją sceniczną energią! A uwierzcie – był to iście atomowy
ładunek! Ze sceny wylewały się brutalne riffy i gniewne śpiewy. Czyste
szaleństwo! Moment, w którym wokalista o wikińskiej fizjonomii zeskoczył bez
zapowiedzi w tłum... Chciałbym zobaczyć to przerażenia na twarzach osób pod
sceną, bo że ono się pojawiło, to jestem pewny! Uwagę na scenie przykuwała
również jedyna członkini zespołu, która przez cały występ miała ubraną maskę,
oddawała się spazmatycznym tańcom i od czasu do czasu wydawała z siebie
diaboliczne krzyki. To było efektowne show (świetne oświetlenie!), wymierzające cios poniżej
pasa!
Zupełnie inny pomysł na generowanie energii zaprezentowała brytyjska formacja
Dry Cleaning. Zamysł twórczy autorów jednego z najlepszych
zeszłorocznych debiutów "New Long Leg" na żywo sporo zyskuje! Florence Shaw
swoimi śpiewnymi deklamacjami, świdrującym wzrokiem i flegmatyczną postawą
hipnotyzowała, a z drugiej strony z tego letargu starali się nas wybudzać
wspierający ją panowie. Generowali oni smakowitą dawkę postpunkowych melodii.
Tom Dowse z gitarą w dłoniach miotał się po scenie i częstował solówkami,
Lewis Maynard przy basie starał się nie odstawać w tanecznych pozach swojemu
koledze, a Nick Buxton pocił się za bębnami. Ten twórczy kręgosłup oparty na
kontraście między spokojnie snutym wokalem, a postpunkowymi falami wzburzonych
emocji oczarował na żywo! Szybko zapomniałem o obawach związanych z tym, czy
ich styl nie będzie po prostu przynudzał. Bardzo dobry występ, a nowa płyta już
jesienią!
Tymczasem pod Sceną Leśną zebrał się spory tłum, wyczekujący białoruskiej,
tik-tokowej sensacji Molchat Doma. Fenomen tej grupy jakoś mnie ominął i
właściwie przystanąłem tylko na jeden utwór, bo moim priorytetem w tamtym
momencie było znaleźć się jak najbliżej barierek pod Sceną Główną, gdzie
trwały przygotowania do koncertu muzycznej legendy...
Iggy Pop! Postać, której nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Na
mojej liście marzeń od wielu lat i cieszę się, że ta chwila nastąpiła, bo...
Kto wie, być może to była ostatnia taka szansa na zobaczenie Iggy'ego w
Polsce. Zresztą on sam ze sceny jakby nieco się z nami żegnał, ale z drugiej
strony stwierdził, że póki tu jest, póki żyje, to ma ochotę się zabawić. No i
to był doprawdy koncert pełen dzikości i szaleństwa! Choć widać było po
Iggym, że porusza się już z trudem, to... na scenie kompletnie chyba zapomniał
o jakimkolwiek bólu! Przemierzał ją dziarskim krokiem wzdłuż i wszerz i w
swoim charakterystycznym stylu prowokował oraz prezentował pomarszczoną klatkę
piersiową, a gdy padł na parkiet podczas "I Wanna Be Your Dog", to można było
martwić się, czy tu za chwilę nie będzie potrzebna reanimacja. Obawy zupełnie
niepotrzebne, bo 75-letni artysta do samego końca zawstydzał mnie (trzydziestolatka) swoją nieziemską formą. No i ten jego
znakomity wokal! A do tego wszystkiego fenomenalny band z tyłu, który grał jak
z nut! Soczyste gitarowe kanonady wspierane były przez sekcję dętą i tym samym
wszystkie aranże brzmiały wręcz epicko! Setlista? Bez zastrzeżeń! Ba, wręcz
byłem w szoku, gdy w pierwszej części Iggy wystrzelił się ze swoich
największych przebojów: "I Wanna Be Your Dog", "Lust For Life", "Passenger"
wyzwoliły pod sceną potężną eksplozję energii. Przez moment zastanawiałem się,
czy tu wręcz nie przeszarżował, ale druga połowa z dominacją utworów The
Stooges rozwiała później moje wątpliwości. Szczególnie genialnie wypadło
"Search and Destroy", podczas którego część publiczności wpadła w obłąkany
stan! Co tu więcej opowiadać – Iggy pozamiatał! Niekwestionowany król OFFa 2022!
Z podładowanymi bateriami życiowymi pospieszyłem w okolice Sceny Leśnej, by
pobujać się przy tanecznej twórczości Quentina Lepoutre a'ka Myd! Jego
zeszłoroczna płyta "Born a Loser" okazała się prawdziwym odkryciem w trakcie
moich przedfestiwalowych odsłuchów! Naprawdę bardzo nakręciłem się ten występ
i moje nadzieje zostały spełnione z nawiązką! Tak, ten live set z zespołem
totalnie przerósł moje oczekiwania! Bezpretensjonalna dawka wakacyjnie
wibrujących melodii w duchu francuskiego house'u, nu-disco i indie popu
poniosła mnie i Podróżującą ekipę do tanecznego szaleństwa! Wpadłem w totalną
ekstazę i uruchomiłem zestaw ruchów, o które sam siebie nie podejrzewałem! No
i sam Myd w swojej tropikalnej stylówce okazał się postacią mega sympatyczną
(hitem było przemianowanie Rojka na Rożka!). To był set iście idealnie
skrojony pod klimat festiwalowej nocy, podczas której pragniesz zatracić się w
pląsach i beztrosko cieszyć się daną chwilą. Najlepsze taneczne zakończenie
podczas tej edycji, z tych które oczywiście sam doświadczyłem. I może błędem z
mojej strony było odpuszczenie sobie dance'owej dogrywki w postaci PC Music
Showcase (sporo pozytywnych opinii dotarło do mnie zwłaszcza pod adresem
występu Hannah Diamond), ale festiwalowe piwko zasmakowało po koncercie Myda
aż za bardzo, nie wspominając już o interesujących muzycznych pogaduchach. Ot
uroki festiwalowego żyćka!
Niedziela, 07.08.2022
Drugi dzień OFFa ułożył się dla mnie perfekcyjnie pod względem koncertowych doświadczeń i poprzeczka
została zawieszona wysoko. Niemniej jednak niedzielne przygody deptały po piętach tym sobotnim w mianie najlepszego dnia tegorocznej edycji
Początek dnia należał oczywiście do polskich wykonawców. Zameldowałem się o
15:30 pod Sceną Eksperymentalną, by posłuchać zespołu Midsommar, o
którego twórczość wcześniej się ocierałem i... Bardzo miło było ich poznać na żywo! To
zawsze totalnie inne doświadczenie niż słuchanie w zaciszu domowym i Midsommar
wykorzystali ten moment, by zauroczyć mnie i publiczność dawką dream-popowych,
melancholijnych kompozycji. To piękny shoegaze, który śmiało może wypływać
poza granice naszego kraju. Zagrany z wyczuwalną pasją i jakże cudnie
wyśpiewany przez Valentinę Maslovską, której możliwości wokalne wręcz ocierają
się o operowe zdolności. Fajnie, że mamy w Polsce śmiałków, którzy chcą w taki
eteryczny sposób zachwycać. Kibicuję!
Występ Franka Warzywy i Młodego Buddy w T Tent to był jeden wielki mind
fuck. Warsztatowo muzycznie to było tak złe, że aż dobre. I o to w tym
projekcie chodzi. Tu nie ma miejsca na powagę, to totalny muzyczny żart i
odmóżdżacz. Pod każdym względem. Franek okropnie fałszował, a sytuację trochę
ratował Młody Budda, wycinając solówki na gitarze, ale już przy mikrofonie też
palił głupa. No cóż, tu liczyła się przede wszystkim nieokiełznana zabawa. I
trzeba przyznać, że energia tej dwójki była zaraźliwa. Publiczność pod sceną
szalała, a na mojej twarzy mimowolnie zakradał się szeroki uśmiech. No bo jak
tu się nie śmiać, gdy ze sceny rzucane są w publiczność pory, a za chwilę tłum
wykrzykuje chóralnie wers "Strzelam z pora / Dawaj kurwa pomidora" ("Napad na
bazar"). A pojawiły się jeszcze pioseneczki o psie kosmicie, komputerku,
warzywkach, szkole, grzybkach... Totalny odjazd. Nie da się i nie można tego
traktować na serio, ale w tym też cały urok. I jestem pewny, że wokół Franka
wytworzy się społeczny fenomen. Sam zresztą w nocy powędrowałem na drugi set
chłopaków na scenie Dr. Martensa... O tym za chwilę!
Kamil Hussein troszkę został przez organizatorów pokrzywdzony, bo Scena
Leśna, na której wystąpił, wydała mi się podarowana nieco na wyrost.
Sam Kamil sprawiał wrażenie troszkę onieśmielonego tą sytuacją. Brakowało mi w
nim takiej scenicznej pewności siebie, ale z drugiej strony jego skromność
była sympatyczna. Muzycznie wypadł bardzo fajnie! To zasługa bardzo
melodyjnych, szlachetnych popowych kompozycji, w których słychać wiele różnych
inspiracji, czego zresztą sam Hussein nie ukrywał przed nami. Nie zabrakło
singli, dzięki którym zaistniał w radiowym eterze ("Mandala", "Muszę Iść Tam Sam", "Letni Słodki Deszcz"), ale poczęstowani zostaliśmy
także dawką obiecujących premierowych kompozycji i osobliwą wersją utworu
"1996" T. Love. Jest w tym chłopaku potencjał!
Po chwilowym odpoczynku w strefie gastro (ku zgrozie dobiegały do nas dźwięki
z występu Bedoesa) przyszedł czas na występy zagranicznych gości. Na pierwszy
ogień brytyjska formacja Crows! I słowo ogień w przypadku tego koncertu
jest jak najbardziej na miejscu! Ależ to była postpunkowa bomba! Nie miałem
wobec nich większych oczekiwań. Ba, wręcz miałem obawy, czy to czasem nie
okaże się zespół trochę na siłę wyłowiony z tej współczesnej fali
wyspiarskiego postpunka. Nic bardziej mylnego! Organizatorzy znów udowodnili,
że mają w tym gatunku znakomite rozeznanie. A Crows od pierwszych uderzeń w
gitary rzucili nam wyzywanie do ostrej, punkowej zabawy! Dynamicznie napędzane
kompozycje to jedno, ale ta charyzma wokalisty! Już podczas drugiego kawałka
wskoczył w środek tłumu, a później przybijał także piąteczki z pierwszym
rzędem, ale przede wszystkim przez cały występ sprawiał wrażenie niezwykle
rozpłomienionego! Z bojowym nastawieniem bawiłem się w pogo na tym koncercie i
to było znakomite doświadczenie! Aż żal było uciekać z końcówki, ale bardzo
też zależało mi na występie...
Natalie Bergman! Jej płyta "Mercy" była jednym z najpiękniejszych
muzycznych doznań zeszłego roku. Niezmiernie cieszę się, że z tymi
kompozycjami dotarła do naszego kraju, ale... Okej, od razu przyznam się, że
ten występ pozostawił mnie ze sporym niedosytem. Pal już licho, że trwał tylko
40 minut. Brakowało mi wokół cudnej jak anioł Natalie bandu z prawdziwego
zdarzenia! Przy jej gospelowej twórczości spodziewam się, że obecność zespołu
z chórkami wyniosłaby ten koncert do niebiańskiego poziomu. Niestety do Europy
wraz z Bergman przyleciał tylko jeden członek koncertowej ekipy, który rzecz
jasna wspomagał ją na wszelkie sposoby, ale oczekiwania miałem większe. Czy to
jednak oznacza, że to był zły koncert? Absolutnie nie! Był w swojej
delikatności i emocjonalności przepiękny! Oczywiście można było alergicznie
reagować na religijne treści zawarte w liryce, ale według mnie liczy się
bardziej emocjonalny fundament, który powiódł Natalie w tym kierunku. A całą
historię
opisywałem w zeszłorocznej recenzji płyty, do której lektury po raz kolejny zachęcam. Dla mnie przede wszystkim sama w
sobie muzyka skomponowana przez Bergman jest nośnikiem wspaniałych uniesień!
Połączenie tradycyjnej muzyki gospel (z kulturowych względów u nas
niedocenianej) z takim pop-gitarowym (choć nie zabrakło też ukłonu w stronę
reggae w utworze "Glory Hallelujah, I'm Gonna Fly Home Soon") błyskiem
oślepiało swym pięknem na żywo! No i byłem podbudowany również ciepłym
przyjęciem twórczości Natalie przez licznie zgromadzoną publiczność.
Zasłuchaną, ale także w odpowiednich momentach wspierającą rytmicznymi
oklaskami. Natalie nie ma na celu nikogo nawracać i nie spodziewam się, by
ktokolwiek doznał takiego uczucia, ale jej szczere emocje potrafią trafić
prosto w środek tarczy serducha. Wspaniale było usłyszeć jej krystaliczny
wokal na żywo i poddać się tej chwili jakże odmiennej, lecz wspaniałej
refleksji nad istotą i przemijalnością życia. Dla mnie osobiście to był bardzo
zjawiskowy moment w line-upie tegorocznej edycji OFFa i liczę, że Bergman
szybko do nas wróci.
Po chwili zadumy przyszedł czas na kolejne postpunkowe emocje! Tym razem już z
zespołem, który coraz śmielej buduje swoją pozycję i wydał w tym roku jeden z
najlepszych debiutanckich krążków. Yard Act przyjechali do Katowic
promować album "The Overload" i swoją dawką swoistego disco-postpunka porwali
offową publiczność! Było w tym sporo wyspiarskiego łobuzerstwa, ale rytmicznie
wszystko zagrane w punkt! Wokalista zmagał się z infekcją gardła, ale chyba
nawet mało kto sobie zdał z tego sprawę. James Smith "kupił" nas opowieściami
o swoim dziadku i polskich korzeniach. To był zatem dla tego chłopaka z rodu
Konopińskich wyjątkowy wieczór i zostawił serducho na scenie! A tytułowy singiel
"The Overload" zagrany na finał tego żywiołowego koncertu to jeden z TYCH
momentów OFFa 2022!
I przyszedł czas na najbardziej komentowany koncert tegorocznej edycji:
Papa Dance! Już pierwszego dnia jeden ze spotkanych Podróżujących
(pozdrawiam!) zapytał się mnie, co sądzę o tym pomyśle Artura Rojka? Rzekłem:
poczekajmy, przekonajmy się na żywo, potem ocenimy. Starałem się zatem
zachować pełną neutralność i ostatecznie... Miałem sporo radochy z tego
występu! Dość powiedzieć, że przez kilka następnych dni z uporem maniaka
powracała do mnie melodia utworu "O-la-la"! Generalnie obrałem dość swobodną,
ale słuszną strategię na czas tego występu. Pierwsze trzy kawałki z
prezentowanego album "Poniżej Krytyki" (na czele z "Naj Story") słuchałem z
okolic Sceny Głównej, następnie sięgnąłem po doping w postaci piwka,
pozostając w zasięgu tych synthpopowych melodii i powróciłem pod scenę na
"Maxi Singiel", "Ocean Wspomnień" i zagrany na bis "Nasz Disneyland". No i
szczególnie podczas tego powrotu zostałem uderzony wesołością i radością,
która zapanowała wśród publiczności. I ten wyjątkowy występ Papa Dance
zapamiętam właśnie przez pryzmat śmiejących się do siebie, tańczących i
chóralnie śpiewających osób. Fascynujące doświadczenie! Trzeba też oddać, że
Paweł Stasiak z kolegami przygotowali się profesjonalnie do tego wydarzenia i
nie odwalili weselnej chałtury. A sporym zaskoczeniem okazały się gościnne
występy Gabriela Fleszara (pamiętacie "Kroplą deszczu"?) i Borysa
Dejnarowicza, który w 2008 na łamach niezależnego portalu "Porcys" napisał
laurkową recenzję (blisko oceny 10/10) reedycji albumu "Poniżej Krytyki". Może
trudno czasami się do tego przyznać, ale ta muzyka jest w nas zakorzeniona,
jest międzypokoleniowa i na żywo wywołała lawinę sentymentalizmu połączoną z
odczuwaniem czystej radości. Dyskusje nad ich obecnością w line-upie nie
ustaną, ale co się dobrze wybawiłem, to moje!
Następnie udałem się pod namiot Sceny Eksperymentalnej na występ piosenkarki
KeiyaA, ale po kilku minutach stwierdziłem, że ta amerykańska artystka gra
zbyt bardzo w swoim muzycznym świecie i czułem, że za chwilę popadnę w stan
niebezpiecznej apatii. Dałbym szansę Shygirl na Scenie Leśnej, ale ona podjęła
chwilę wcześniej zaskakującą wszystkich decyzję, że nie wyjdzie na scenę.
Sytuacja została określona przez Artura Rojka jako kuriozalna i być może
kiedyś poznamy jej zakulisowe szczegóły. A zatem pozostała do wyboru tylko
Scena Dr. Martensa, którą we władanie przejęli Franek Warzywa i Młody Budda.
Malutka scena została oblężona przez fanów i ostateczne zdemolowana (serio!)!
A bezwstydnie wyśpiewany cover utworu "Pokaż Na Co Cię Stać" zespołu Feel był
koronnym dowodem tego nieokiełznanego szaleństwa! Za takie sytuacje kochamy
OFFa!
Festiwalowe przygody nieubłaganie dobiegały końca. Przed nami pozostał jeszcze
finałowy koncert na Scenie Głównej! Zadanie zamknięcia tej największej sceny przypadło popularnej u nas
grupie Metronomy! Od wielu lat docierały do mnie pozytywne opinie o ich
występach, ale dopiero teraz pojawiła się szansa, by samemu się o tym
przekonać. Nie zawiodłem się! Ten koncert smakował jak czekoladowe lody
(najlepszy smak i nie zapraszam do dyskusji) po intensywnym fizycznym wysiłku.
Pamiętam jak w 2018 roku Główną Scenę zamykała formacja Grizzly Bear i choć
był to warsztatowo świetnie zagrany koncert, to w kontekście festiwalowego
finału przyniósł rozczarowujące, mało energiczne momenty. Nie sposób tak
powiedzieć o występie Metronomy. Otrzymaliśmy od tej brytyjskiej kapeli
konkretną ilość euforycznych melodii, które poniosły mnie do ostatnich tak
żywiołowych, skocznych reakcji! Trudno wszak było oprzeć się urokom takich
utworów jak "The Bay", "It's good to be back", "Things will be fine", "Right
on time", "Old Skool" "Salted Caramel Ice Cream", "The Look", czy "Love
Letters", a bisowy instrumental w postaci kompozycji "You Could Easily Have
Me" był totalnym odjazdem! Zespół bawił się na scenie znakomicie i było czuć,
że znajdują w odpowiednim miejscu i czasie. Klasa!
Na ostatnie podrygi taneczne skierowałem się ku Scenie Leśnej, ale niestety
set DJ Seinfelda, choć w swoim gatunku wydawał się szlachetnie skonstruowany,
to jednak nie rozgrzewał odpowiednio w tę bardzo chłodną noc. Szkoda, ale
szczerze w tamtym momencie już myślami byłem coraz bliżej czekającej mnie
podróży do Gdańska na
koncert Nicka Cave'a & The Bad Seeds.
Podsumowanie
Choć może organizacyjnie nie udało się ustrzec kilku drobnych mankamentów, to
jednak OFF Festival znów oczarował mnie swoim niepowtarzalnym klimatem,
stosunkową kameralnością i świetnie uknutym, różnorodnym (choć może nie zaszkodziłoby troszkę więcej muzyki world) muzycznym programem! Przede
wszystkim za każdym razem czuję, że jest to miejsce spotkań bardzo
świadomych odbiorców i fanów alternatywnej muzyki. I w tym miejscu kłaniam się
nisko i ślę pozdrowienia dla całej mojej fantastycznej ekipy z pola
namiotowego oraz dla wszystkich tych z Was, których spotkałem pod scenami i w
czasie biegania między koncertami! W tym roku co prawda zawiodłem pod względem
próby organizacji integrującego spotkania (wybaczcie!), ale za rok mam
nadzieję, że nadrobimy tę zaległość! Bo wierzę, że w dniach 4-6 sierpnia 2023 roku ponownie wszyscy spotkamy się w
Dolinie Trzech Stawów! Czekam już z niecierpliwością na pierwsze ogłoszenia
dotyczące 16. edycji OFF Festival!
A teraz zapraszam jeszcze do przejrzenia bonusowych treści! Poniżej nagrane
urywki tegorocznych koncertów OFFa w pigułce (więcej nagrań zamieściłem na
Instagramie), a w dalszej części obszerna fotorelacja mego skromnego
autorstwa.
WIDEO
FOTORELACJA
Sylwester Zarębski
PM
29.08.2022