Biffy Clyro i De Staat
Klub Stodoła, Warszawa, 22.09.2022!
Mija tydzień od rockowego święta w Klubie Stodoła a ja wciąż z trudem układam
sobie w pamięci wspomnienia z szalonych występów De Staat i Biffy Clyro!
Takich wieczorów po prostu się nie opisuje, je trzeba przeżyć na własnej
skórze! Ale postaram się w tej konkretnej relacji oddać wszystkie towarzyszące mi emocje, a były one
doprawdy niezapomniane! Bezmiernie cieszyłem się, że wreszcie dane mi było
zobaczyć oba fantastyczne zespoły ponownie!
Poprzednio holendrów z De Staat widziałem w 2017 roku. Również w Stodole, ale
na mniejszej scenie ulokowanej na piętrze. Pojawiłem się wówczas nieco z
przypadku, gdyż wygrałem bilety, ale do dziś bardzo dobrze wspominam tamten
wystrzałowy występ, a finał w postaci "Witch Doctor" z wejściem lidera w tłum
i naszym plemiennym biegiem wokół niego (na podobieństwo epickiego teledysku)
do dziś pozostaje jednym z najbardziej pamiętnych koncertowych momentów. Dość
powiedzieć, że do dziś w kącie mojego pokoju stoi oprawiony w antyramę
podpisany plakat z tamtego styczniowego dnia. Oczywiście względem tego
tegorocznego występu De Staat w ramach rozgrzewki przed Biffy Clyro moje
oczekiwania były nieco mniejsze, ale muszę przyznać, że... No ja kompletnie
nie czułem, że panowie grają przed nami w roli supportu. Pojawili się na
scenie naładowani potężną energią i od samego początku uwalniali ją w
niebezpiecznych porcjach, wywołując trzęsienie podłoża. Ich połamane rytmy,
marszowe melodie i electro-rockowy temperament porywały do tańca! Przyznam się
szczerze, że w domowym zaciszu nie sięgam po ich pokręconą twórczość, bo...
Ona o wiele lepiej sprawdza się właśnie na żywo. Naprawdę trudno było ustać w
miejscu, choć oczywiście podświadomie każdy z nas zachowywał siły na danie
główne. Holendrzy zaś absolutnie się nie oszczędzali. Szczególnie doskonałą
formę prezentował lider zespołu Torre Florim. Sceniczny demon! W trakcie
utworu "Pikachu" dołączył do jego boku klawiszowiec Rocco Hueting i razem
zaprezentowali układ choreograficzny, który na pewno wszystkim długo utkwi w
pamięci. Czyste szaleństwo! Podczas tego półgodzinnego występu nie zabrakło
nowych singli ("Look at Me", "Who's Gonna Be the GOAT?", "Head on the Block"),
obok których pojawiły się koncertowe killery: "Peptalk", "Murder Death", "Mona
Lisa", "Kitty Kitty" i na finał oczywiście popisowe "Witch Doctor". Tliła mi
się nadzieja, że może uda się na koniec powtórzyć szaloną formę zabawy sprzed
pięciu lat, ale jednak nie tym razem. Tak czy owak, zauważyłem, że wiele osób
było bardzo pozytywnie zaskoczonych, a wręcz zdumionych tym energicznym show
wariatów z De Staat (dodajmy jeszcze, że towarzyszyła im świetna oprawa
świetlna). Tak zdobywa się nowych fanów! A trzeba jeszcze wspomnieć, że
Holendrzy już za moment powrócą do Warszawy na osobny koncert 31 października
w klubie Hybrydy! Jestem przekonany, że sprzedaż biletów to wydarzenie
znacznie wzrosła po tym koncercie w Stodole!
Na drugie spotkanie z Biffy Clyro przyszło mi czekać znacznie dłużej niż w
przypadku De Staat, bo ostatnim razem na koncercie szkockiego tria bawiłem się
w 2013 roku podczas Coke Live Music w Krakowie (niezapomniany co-headlining z
Franz Ferdinand!). Wówczas moja przygoda z ich twórczością dopiero raczkowała,
ale przez kolejne lata moja sympatia do nich rosła wraz z każdym kolejnym
albumem. Co prawda przegapiłem koncert w 2016 roku na Torwarze, ale z uwagą
śledziłem ich wszystkie muzyczne poczynania, a ostatnie trzy albumy (włącznie
z filmowym soundtrackiem) bez wahania łapały się do zestawienia moich
ulubionych krążków w rocznych podsumowaniach. Spotkanie z nimi po latach swoją
drogą miało nastąpić już w lipcu na Open'erze, ale – historia doskonale
wszystkim znana – feralne załamanie pogody i ewakuacja publiczności
przyczyniły się do tego, że ostatecznie nie było dane Szkotom wystąpić w
Gdyni, o czym zresztą wspomnieli ze sceny. Niemniej jednak warto było poczekać
chwilę dłużej, bo tym solowym występem zatarli część open'erowego niedosytu. I
to w jakże epickim stylu! Panowie rozniecili prawdziwy ogień w moim serduchu!
I nie tylko moim, bo reakcje publiczności wymykały się spod kontroli!
Pogowaliśmy od niemalże samego początku! Niemalże, bo zaprezentowany na
wejście utwór "Dum Dum" z zeszłorocznej płyty "The Myth of the Happily Ever
After" odurzył nas filmowym rozmachem. Simon Neil i James Johnston ubrani w
eleganckie marynarki wkroczyli na podesty ustawione po lewej i prawej za
centralnie położoną perkusją, którą we władanie przejął Ben Johnston. Po
bokach towarzyszyli im Mike Vennart na dodatkowej gitarze i Richard Ingram na
klawiszach. Oczywiście już w następnym kawałku Simon i James zeskoczyli do
przodu, ale podesty z tyłu były jeszcze kilkukrotnie wykorzystywane, w
szczególności przez... skrzypaczki! Ich obecność była dla mnie bardzo miłym
zaskoczeniem i w wielu momentach panie dodawały szczyptę magicznego
uroku do tych spokojniejszych fragmentów występu. Wróćmy jednak do przebiegu
koncertu, bo zagrany jako drugi singiel "A Hunger in Your Haunt" sprawił, że
wpadłem w nieopisywalny, euforyczny stan szaleństwa! Szczególnie końcówka tego
kawałka została rozpisana tak, by publiczność stworzyła kółeczko i wpadła w
pogowy trans. I tak się właśnie stało w Stodole! Miałem pewne wątpliwości, czy
publiczność porwie się do takiej zabawy, ale szybko o nich zapomniałem! Spore
grono osób od samego początku było wygłodniałe takiej szalonej zabawy bark w
bark i w centralnej części parkietu działo się, oj działo! Ja już po tym
drugim kawałku rozkładałem ręce w żartobliwym geście "that's enough", a to
przecież był dopiero wstęp tego prawie dwugodzinnego koncertu! Pozytywne "Tiny
Indoor Fireworks" i "The Pink Limit" z krążka "A Celebration Of Endings"
podtrzymały taneczne tempo, ale wśród publiczności prawdziwie zagotowało się
podczas fenomenalnego "Black Chandelier" z "Opposites" i żarliwego "The Golden
Rule", które porwało nas ogłuszających rytmicznych oklasków i stworzenia
kolejnego mosh-pita! Przy uderzeniowej fali dźwięków "Instant History" można
było prześcigać się w tym, kto wyżej podskoczy do sufitu Stodoły, a przy
wspaniałym "Mountains" można było zedrzeć do bólu gardło! Uff! Chwilę oddechu
udało się złapać przy akustycznie wykonanej kompozycji "Machines" z albumu
"Puzzles". Simon zameldował się z gitarą akustyczną na podeście z lewej
strony, a z prawej strony wspomagały go wspomniana skromna, ale jakże cudna
sekcja smyczkowa – poezja! Po tym chwilowym ukłonie dla starszych fanów
nastąpił powrót do najnowszych dzieł: "Unkown Male 01" i "End Of" znów
podgrzały atmosferę! Zwłaszcza widowiskowo wypadł ten drugi kawałek, gdyż na
wstępie James wskoczył na odsłuchy, poczęstował soczystym basem i w
kulminacyjnym momencie energicznie zeskoczył! Sprowokował nas do zwiększenia
tempa zabawy! Podczas roziskrzonego "Wolves Of Winter" wszyscy staliśmy się
watahą wściekłych wilków! Co za moment! Całe szczęście, że po tym kawałku
nastąpiła kolejna chwila odpoczynku. Zostaliśmy uraczeni czułym i przepięknym
wykonaniem ballady "Space"! Serce zabiło mocnej, a oczy się zaszkliły! I panie
na smyczkach znów miały swój moment! A potem... Szok i niedowierzanie!
Największe zaskoczenie w repertuarze: rewelacyjne "Victory Over the Sun" z
"Opposites"! Kompletnie nikt się tego nie spodziewał! Gdy wciąż dochodziłem do
siebie, Simon ze wsparciem kolegów wyśpiewał "Re-Arrange" w delikatnej wersji
unplugged i z oczywistym wsparciem publiki w formie rytmicznych oklasków. A
potem znów napięcie sięgnęło zenitu! Epickie "Biblical", podczas którego nasze
chóralne śpiewy w końcówce przyprawiały o dreszcze! W stareńkim "Living Is a
Problem Because Everything Dies" połamany instrumental ciął jak brzytwy. A
podczas przebojowego "Bubbles" odnalazłem w sobie jeszcze zapas energii, który
zdolny byłby zasilić nie jedną elektrownię atomową! Totalnie przy tym kawałku
odleciałem i przy kolejnym (nie zliczę nawet, którym to z kolei) tworzonym
kółeczku upadłem na kolana i w plemiennym szale waliłem dłonią w drewniany
parkiet klubu! I na finał podstawowego setu wszyscy, niczym zgrana załoga
statku, zmierzyliśmy się ze sztormowym wykonaniem "The Captain"! Bis rozpoczął
się od delikatnych wersów "Different People", które w jednej sekundzie
zamieniły się w nawałnicę gitarowych błyskawic. Monumentalnie wybrzmiał utwór
"Cop Syrup". Agresywny początek, bajecznie rozwleczona środkowa część (smyczki
znów w akcji!), przy której trzymałem się za serducho i krótka, lecz dosadna
pobudka na finał! Za takie szaleństwa można pokochać ten zespół! Cały występ
zwieńczyło pasjonujące wykonanie "Many of Horror", przy którym można było
dokończyć destrukcję gardła!
Ach!
To był jeden z tych wieczorów, które zapamiętam na dłuuuugo! Wracałem sponiewierany i posiniaczony do hostelu (chwilę czekałem na zespół
pod klubem, ale chyba ostatecznie nie wyszli do fanów...), ale przepełniony
ogromną satysfakcją! Mam nadzieję, że na kolejny koncert Biffy Clyro nie
przyjdzie mi już czekać tak długo!
Dziękuję również Ekipie Podróżujących za wspólne, niezapomniane i szalone
tańce pod sceną! Pozdrowienia dla Was!
A teraz bonusy! Nagrania i fotorelacja!
Sylwester Zarębski
PM
29.09.2022