Fest Festival 2022 (sobota)!
Losy mojego wyjazdu na Fest Festival 2022 rozstrzygały się dosłownie do
ostatniej chwili. Miałem bardzo dobre
wspomnienia z zeszłorocznej pandemicznej edycji festiwalu, a pierwsze ogłoszenia na tegoroczną edycję były naprawdę obiecujące, więc
zaryzykowałem i zakupiłem karnet z puli Early Bird. Gorzko tego przez następne
miesiące żałowałem. Kolejne rzuty artystów budziły tylko moje politowanie na
twarzy. Nie sądziłem, że organizatorzy zejdą do poziomu (z całym szacunkiem
dla twórczych dokonań) Beaty i Bajmu na scenie głównej. A jednak się
pomyliłem. Jakby tego mało, ogłoszony timetable także budził zaskoczenie
dziwnymi rozwiązaniami (Rudimental przed Bajmem i Sokołem, Jungle na Mainie).
Ostatecznie zdecydowałem się odpocząć po wyczerpujących podróżach na
OFF Festival
i
Nicka Cave'a
w Gdańsku i w Parku Śląskim zawitać w sobotę, która line-upowo jako jedyna
sprostała moim oczekiwaniom. Żałuję oczywiście koncertów Woodkida, Rüfüs Du
Sol, Nothing But Thieves (dużo głosów, że rozczarowali, że nie było
pełnowymiarowej energii pod sceną, ale nie ma co się dziwić, skoro byli
rockowym rodzynkiem tej edycji. Choć z pewnych źródeł wiem, że pogo było
rozkręcone) i... I to w sumie tyle z tych ubolewań... Więc może jednak nie ma
czego żałować? Zanim wsiadłem we Flixbusa do Katowic docierało do mnie też
sporo narzekań na organizację festiwalu. Teren pierwszego dnia okazał się
podobno jednym wielkim placem budowy. Ba, nawet w drugim dniu Main Stage
rozpoczął działać z opóźnieniem, bo zawieszane były płachty dekoracyjne... Nie
wspominając już o aferze z trybuną dla osób niepełnosprawnych, która nie
posiadała podjazdu... Sporo narzekań padało także pod kątem organizacji pola
namiotowego. Trudno nie docenić uroków Parku Śląskiego i tego, jak pięknie
jest on udekorowany instalacjami artystycznymi na czas festiwalu, ale mam
wrażenie, że zamiast na ozdobnikach, warto byłoby się skupić i dopiąć na
ostatni guzik bardziej podstawowe szczegóły. No dobra, dość marudzenia,
przejdźmy już konkretnie do moich wrażeń z sobotniego pobytu.
Niestety, jak na złość, akurat tego ostatniego dnia nie dopisała pogoda.
Pelerynki przeciwdeszczowe okazały się niezbędne. Lało i grzmiało po południu
niemiłosiernie, pojawiło się sporo błotka na terenie, ale na szczęście nie
zagroziła nam ewakuacja. Niemniej, ta deszczowa aura sprawiła, że troszkę
ucierpiał na tym beztroski festiwalowy klimat, no ale trudno – takie uroki
imprez plenerowych. Najważniejsze, że nie doszło do odwołania koncertów, choć
pojawiły się pewne opóźnienia. Z tego też względu, choć nie planowałem, to w
pierwszej kolejności schroniłem się przed deszczowymi chmurami pod Areną
Stage, gdzie grał zespół Bokka. Obserwuję twórczość tej tajemniczej
formacji od lat, ale jakoś nasze koncertowe szlaki się nie przecinały. Aż do
teraz! Pod namiotem udało im się wykreować dystopijną atmosferę za pomocą
świetnej scenografii (księżyc zawieszony nad sceną plus intrygujące animacje w
tle) i zahipnotyzować elektronicznymi melodiami. Ale nie udało mi się
dostatecznie wkręcić w ten występ, więc po dobrym kwadransie zapadła decyzja,
by sprawdzić, czy na Silesii Stage wystartował występ...
Chloe Moriondo. Deszcz na chwilę odpuścił, więc dane nam było usłyszeć
twórczość tej 19-letniej Amerykanki. Przed wyjazdem odsłuchałem zeszłoroczny
album Chloe "Blood Bunny" i jej singer-songwriterskie umiejętności zrobiły na
mnie dobre wrażenie. Na żywo wypadła również nieźle. Troszeczkę sprawiała
wrażenie takiej nieopierzonej artystki, która dopiero co zerwała się z łóżka z
wyśnionymi melodiami w głowie, zadzwoniła do koleżanek, skrzyknęła je na
wspólną próbę w garażu i nagle znalazła się na dużej scenie w odległej Polsce.
To była sympatyczna dawka takiego gitarowego indie popu, ale większej części
mojego serducha Moriondo nie zdołała jeszcze skraść.
Po kolejnym oberwaniu chmury pospieszyłem sprawdzić nową scenę Magic Forest,
która zgodnie z nazwą została klimatycznie ulokowana pośród drzew, a wokół
niej stworzono wintydżową scenografię złożoną ze staromodnych krzeseł,
dywanów, lamp... Perełka! Na niewielkiej scenie prezentowali się młodzi
chłopcy z Sad Boys Club. Wbrew nazwie nie smęcili, a wręcz pozytywnie
zaskoczyli indie-rockową energią, którą porównałbym z wczesną twórczością The
1975. Nawet ich wokalista swoimi ekspresyjnymi ruchami przypominał mi nieco
Matty'ego Healy'ego. Czuć było, że grają prosto z serducha i publiczność pod
scenę "kupiła" ich twórczość, oddając się swawolnym tańcom. Moje nóżki również
podrywały się do pląsów (gitarowa melodia kawałka "Ignorance Is Bliss (Haven't
You Heard?)" powracała nawet do mnie po powrocie do domu), ale czas na poważne
balety był dopiero przed nami.
O ekstatyczne bujanie biodrami zadbała formacja Jungle! Ale nie obyło
się bez problemów. Nie dość, że przesunięto ich występ (oraz wszystkie
kolejne) na Mainie o pół godziny wcześniej, to nie dane im było rozpocząć o
czasie. Wychodzili na scenę dwukrotnie, ale za każdym podejściem techniczne
kłopoty uniemożliwiały im rozpoczęcie występu. Gdy schodzili po raz drugi, to
wyczuwałem u nich ogromną frustrację. Sam byłem wkurzony i w głowie już
pojawił się czarny scenariusz, że ten koncert nie dojdzie do skutku. Na
szczęście za trzecim razem, z ponad dwudziestominutowym poślizgiem, z
głośników wybrzmiały dźwięki zagrzewającego do tańca utworu "Keep Moving"!
Ufff! Jungle w swoim stylu porwali nas do euforycznych reakcji! Ich mieszanka
ciepłej elektroniki połączonej z elementami soulu i funka na żywo olśniewa
niczym złoto u drogiego jubilera. Koncerty Jungle to synonimy słowa "radość"!
I taka wspaniała, beztroska atmosfera panowała pod Main Stage! Nadal uważam,
że powinni otrzymać slot w Arenie, ale muszę też przyznać, że z lekkością
udźwignęli ciężar występu na największej scenie festiwalu. Nie zabrakło nowego
singla "Good Times", otrzymaliśmy sporą reprezentację zeszłorocznego krążka
"Loving In Stereo" (warto wyróżnić f-e-n-o-m-e-n-a-l-n-e "Truth"!), nie
mniejszy udział kawałków z "For Ever" (zabrakło jednak "Heavy,
California") i tylko fani debiutu mogli kręcić nosami, bo wśród dwóch
prezentowanych kompozycji zabrakło miejsca dla "Busy Earnin'". Niestety to
wynik skróconego seta... Z drugiej strony koncert klimatycznie kończył się po
zapadnięciu zmroku, więc... Nie narzekam, bawiłem się doskonale! Ba, nawet po
tym występie zdążyłem końcówkę koncertu...
Piotra Zioły! Okej, załapałem się tylko na dwa ostatnie kawałki, w tym
finałowe "Safari", ale i tak cieszę się, że zdołałem usłyszeć wokal Piotrka po
kilkuletniej przerwie! Dobrze, że wraca! Na pewno będą okazje do dłuższych
spotkań w niedalekiej przyszłości!
Koncert Sanah postanowiłem odpuścić, ponieważ ciągnęło mnie pod Arenę Stage.
Nieważne, że kompletnie nie kojarzyłem grającego w tym czasie
Imanbeka – chciałem po prostu poczuć klubowy klimat tej sceny! I OMG,
co jak co, ale konstrukcja i oświetlenie tego namiotu to sztos! Open'erowy
Tent chowa się w piasku ze wstydu po tylu latach. Co prawda w tym roku na
Arenie zrezygnowano z efektownych ruchomych ledowych kul rozwieszonych na
całej długości, ale w zamian rozmieszczono rewelacyjne systemy oświetleniowe
plus wytwornice dymu. Tak, dymiono spod dachu areny na całą przestrzeń!
Dodatkowo z tyłu namiotu zamontowano trybuny! Rozwiązanie, z którym jeszcze
nigdy wcześniej się nie spotkałem. Początkowo myślałem, że to słaby pomysł,
zmniejszający pojemność namiotu, ale gdy później wdrapałem się na tyły to...
No muszę przyznać, że widok z tego miejsca jest kapitalny! Kto chciał
odpocząć, ten odpoczywał, ale wiele osób, ciesząc się tą perspektywą,
zapalczywie tańczyło, aż miło było obserwować! Rewelacyjne doznanie! A sam set
Imanbeka był po prostu bardzo solidnie skonstruowany i świetnie okraszony
pirotechniką oraz laserami. Powierzyłbym temu kazachskiemu producentowi
prowadzenie u siebie imprezowej domówki.
W międzyczasie skoczyłem też do nowego namiotu przeznaczonego dla specjalnego
projektu Love Baazar, gdzie miał występować duet Atlvnta. Niestety nie dotarła
do mnie informacja, że doszło zmiany w programie i trafiłem na instrumentalny
występ Mai Krawczyk a'ka Maya Krav, która łączyła elektroniczne bity z
grą na gitarze i żywą perkusją, a jej występ urozmaicała tancerka Asia
Makowiec. Ciekawe show, ale po kilkunastu minutach wróciłem pod Arenę na
Imanbeka.
Kolejnym obowiązkowym przystankiem była Silesia Stage i występ
eksperymentalnego zespołu Son Lux. W kategorii koncertu wymagającego
największego skupienia na Fest Festival nie mieli sobie równych. Właściwie to
był taki koncert na przełamanie wszędobylskiej mainstreamowości. Śmiałkowie
pod sceną, którzy postanowili zanurzyć się w dźwięki amerykańskiego tria,
wpadli w istny labirynt łamanych rytmów, zaskakujących melodii i
instrumentalnej poezji. Ryan Lott czarował falsetowym śpiewem i grą na
olbrzymich klawiszach, Ian Chang z jazzowym zacięciem uderzał w bębny, a Rafiq
Bhatia ze stoickim spokojem, siedząc na krześle, rzeźbił solówki na gitarze.
Ich set był trudny w odbiorze, ale niezmiernie satysfakcjonujący i
hipnotyzujący. Był oazą spokoju pośród festiwalowego szaleństwa. I to "Easy"
na żywo! No z wielkim bólem opuszczałem końcówkę ich występu, ale zależało mi
na dobrym miejscu na koncercie headlinera tego wieczoru, czyli...
Stromae! Pierwszy koncert tego belgijskiego artysty w Polsce zgromadził
liczną publiczność! Przyznam się, że nie spodziewałem się takiej frekwencji.
To oczywiście cieszy, tym bardziej że koncerty francuskojęzycznych gwiazd nie
zdarzają się u nas zbyt często. Sam Stromae też zdawał się czerpać ogromną
przyjemność z tego spotkania i zaskoczył nas całkiem zgrabnym polskim
akcentem. Oczywiście wymówił raptem dwa, trzy słowa, ale to zawsze miłe, gdy
artyści pofatygują się o takie niuanse. I to w sumie było dla mnie największe
zaskoczenie tego koncertu, bo... Sam sobie nieźle zaspoilerowałem ten
niemalże teatralny występ, oglądając w kwietniu livestream z Coachelli.
Niemniej jednak, co na żywo, to na żywo! Stromae przygotował perfekcyjne i
imponujące show! Już samo jego wejście na scenę przy chóralnych zaśpiewach
utworu "Invaincu" z nowej płyty "Multitude" wywołało ciary na plecach! A potem
z utworu na utwór coraz trudniej było utrzymać ciało na wodzy posłuszeństwa.
Maestro Stromae dyrygował i porywał do tanecznej zabawy! Choć oczywiście nie
zabrakło również kilku majestatycznych ("L'enfer") i spokojniejszych momentów
(wzruszająca ballada "Formidable"). Nie sposób było oderwać wzrok od
scenicznych audiowizualnych fajerwerków. Ruchoma konstrukcja świateł w
połączeniu z kapitalnymi obrazami powodowała pozytywny oczopląs! Nie zabrakło
również innych technologicznych innowacji: Stromae korzystał podczas jednego
utworu z jeżdżącego fotela, a sweterek, zwiastujący przebojowe "Papaoutai"
(ależ to było dobre!), dostarczył mu na scenę... uroczy robo-pies! Na
szczęście przy tej epickiej oprawie, godnej headlinerskiego seta, nie zginęła
muzyka. Wszystko idealnie ze sobą współgrało, a instrumentaliści, ukrywający
się za stylowymi konstrukcjami, bezbłędnie dotrzymywali tempa swojemu
liderowi. Lwią część repertuaru stanowił znakomity materiał z nowego albumu
(czekaliśmy 9 lat!), ale nie zabrakło oczywiście kilku gorąco przyjmowanych
wypadów w przeszłość, włącznie z wyczekiwanym "Alors on danse", który na finał
wprawił wszystkich w stan gorączkowej euforii! Kapitalny koncert
nietuzinkowego artysty! I gdyby tylko tak każdy dzień Festa miał w zanadrzu
gwiazdę takiego formatu... Może kiedyś w przyszłości...
Na tym jednak nie koniec tanecznych uniesień! Na Silesii Stage czekała bowiem
znakomita muzyczna uczta upichcona przez Dana Snaitha i jego elektroniczny
projekt Caribou! Ależ to był smaczny kąsek żywej elektroniki!
Fenomenalna gra całego zespołu została okraszona prostymi, geometrycznymi,
kolorowymi wizualizacjami, które tworzyły niezwykły klimat! Setlista z
delikatną przewagą nowości: usłyszeliśmy fragmenty docenianego albumu
"Suddenly" z 2020 roku, w tym niezwykle przebojową kompozycję "Never Come
Back" oraz ostatni wydany singiel "You Can Do It" z 2021 roku. Z krążka "Swim"
nie zabrakło wibrującej melodii "Odessy" oraz rozbudowanej,
kilkunastominutowej wersji "Sun", która cudownie rozgościła się w środku seta.
Przy takim rozwiązaniu finał mógł być tylko jeden: kultowe "Can't Do Without
You" z "Our Love"! Jeden z festiwalowych hymnów! Wymarzony finał tej skróconej
do jednego dnia przygody z Fest Festival 2022!
Gdybym tylko mógł, to pobawiłbym się do białego rana przy setcie 2manydjs
(zastąpili w ostatniej chwili Duke'a Dumonta) i elektronicznych dźwiękach z
Kręgów Tanecznych, ale czas mnie gonił i musiałem biec (dosłownie!), by zdążyć
przed odjazdem powrotnego Flixbusa. Czy warto było szaleć tak? Warto! Pomimo
tej kiepskiej pogody, program muzyczny soboty był znakomicie ułożony i
dostarczył wielu pozytywnych emocji! A efektowny koncert Stromae okazał się
jednym z tegorocznych festiwalowych highlightów! Szkoda, że line-up
pozostałych dni pozostawiał sporo do życzenia. Fest Festival to impreza z
ogromnym potencjałem, organizowana w przepięknym miejscu, ale jeszcze
cierpiąca na bóle noworodka. Zdaję sobie sprawę, że organizatorzy nie zmienią
kierunku nastawionego na muzykę elektroniczną, hip-hop i mainstreamowe
gwiazdy, ale gdyby do tego dołożyć trochę więcej alternatywy i przede
wszystkim muzyki gitarowej, to byłbym kontent. Mam również nadzieję, że sprawy
organizacyjne roku na rok będę udoskonalane, bo w tym roku liczba
niedociągnięć była zbyt duża. Cały czas Follow The Step mają u mnie kredyt
zaufania, trzymam kciuki za rozwój, ale z pewnością przy kolejnej edycji nie
będę spieszył się z kupnem biletów.
PS Podziękowania dla wszystkich Podróżujących za wspólne festowe przygody!
Pozdro!
WIDEO
FOTORELACJA:
Sylwester Zarębski
PM
07.09.2022