PM relacjonują: Damien Rice w Berlinie i Krakowie!

/
0 Comments
 
 
 
Gdy pod koniec listopada zeszłego roku gruchnęła wieść, że Damien Rice – jeden z najznamienitszych pieśniarzy naszych czasów  rusza w trasę koncertową o mało nie zemdlałem ze szczęścia! Przyznaję się, że może niezbyt często na łamach bloga wyznawałem miłość do jego twórczości, ale bądźcie przed dalszą lekturę tego świadomi – piosenki Damiena od lat towarzyszyły mi w wielu ważnych chwilach, kruszyły serducho, ale też tłumaczyły zawiłości miłosne, uśmierzały ból rozstania, dawały nadzieję na lepszą przyszłość (czasem złudnie, ale jednak) itd. Fascynowała mnie również jego kręta biografia (ta nieszczęśliwa romantyczna relacja z Lisą Hannigan...), która mogłaby stanowić podwalinę pod niezły filmowy dramat muzyczny. Stał się po prostu dla mnie bardzo bliskim artystą. Ta więź rodziła się przy okazji premiery jego trzeciego albumu "My Favourite Faded Fantasy", którym powrócił nieoczekiwanie po niemal ośmiu latach ciszy. Przy okazji oczywiście koncertował, ale do Polski nie dotarł, a ja nie myślałem jeszcze wówczas wędrować za nim poza granice naszego kraju. I tym samym musiałem uzbroić się w anielską cierpliwość, bo w kolejnych latach Damien znów niemalże zniknął z radarów. Pojawiały się oczywiście rzadkie pojedyncze występy, wlał nawet w serca polskich fanów nadzieję w roku 2018, publikując stories z lotniska Chopina w Warszawie, na którym obiecywał koncert w naszym kraju, ale miesiące mijały i nic nas do tego wydarzenia nie przybliżało. Ba, epidemia koronawirusa wszelkie nadzieje chwilowo jeszcze bardziej oddaliła. Tym z większą ekscytacją wszyscy przyjęli pierwsze koncertowe daty... wśród których próżno było szukać polskiego przystanka. O nie, dłużej na jego koncert w naszym kraju nie zamierzam czekać – rzekłem i zdecydowałem się na podróż do Berlina. Zdradzę, że zdobycie tego biletu było horrorem i przyprawiło mnie o kilka siwych włosów na głowie. Problemy z płatnością, półgodzinna niepewność, w końcu równocześnie otrzymałem bilet i... zwrot środków zakupu. Na szczęście bileteria (która swoją drogą jeszcze przed koncertem skończyła działalność) ogarnęła temat i w spokoju mogłem przygotowywać się do wyjazdu. I nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy pierwszego lutego Damien dołożył do trasy koncert w Krakowie! Szok i niedowierzanie! Decyzja? No moi mili, pierwszego koncertu Damiena nad Wisłą nie zamierzałem przegapić, więc postanowiłem zaszaleć. Gorzej, że z cenami biletów zaszalało również Live Nation, więc – w odróżnieniu od Berlina, gdzie udało się wylosować miejsce w drugim rzędzie pod sceną – zaryzykowałem z miejscem na balkonie w Centrum Kongresowym ICE Kraków. Na oba występy dotarłem, więc postaram się teraz płynnie połączyć moje wrażenia.
 
Nie potrafiłem się wzbronić od śledzenia setlist z pierwszych koncertów Damiena na tej trasie i byłem przygotowany na dość specyficzne show, w którym istotną rolę odegrają zaproszone na tę trasę w roli gości specjalnych: katalońska piosenkarka Silvia Pérez Cruz i łotewska performerka Jana Jacuka. Tej pierwszej przypadło również zadanie muzycznego otwarcia każdego wieczora solowym występem i zarówno w Berlinie, jak i w Krakowie jej półgodzinne, skromne występy przypadły mi do gustu. Silvia sprawiała wrażenie bardzo ciepłej, otwartej osoby, zachwycała swoimi wokalnymi możliwościami, autorskimi hiszpańskojęzycznymi kompozycjami, kowerowaniem Leonardo Cohena, a w Krakowie usłyszeliśmy ponadto piękną wersję "The Sound Of Silence". Highlightem w obu przypadkach okazała się kompozycja "Mañana", podczas której Silvia skutecznie wciągała całą publiczność do chóralnego śpiewania refrenu – brzmiało to wspaniale! Nieco mieszane uczucia pojawiły się przy jej późniejszym ponownym pojawieniu się na scenie u boku Damiena, ale za chwilę do tego punktu dotrzemy.
 
No właśnie, czas na crème de la crème, czyli występy skromnego 49-letniego Irlandczyka. Na tej trasie składały się one zasadniczo z dwóch części, ale Damien żonglował nieco repertuarem, a pod koniec trasy nawet nieco zmienił scenariusz drugiej połowy show, więc każdy koncert był wyjątkowy. W tej pierwszej części Damien występował zgodnie z oczekiwaniami całkowicie solo. W berlińskim Tempodromie rozpoczął występ od tytułowego utworu z ostatniej płyty "My Favourite Faded Fantasy" (ten usłyszeliśmy również w Krakowie jako czwarty w kolejności), który pięknie rozwijał się od subtelnych pierwszych wersów do zaskakująco dynamicznej końcówki, w której Damien wygenerował kakofonię dźwięków za pomocą jakichś przesterów, czy też gitarowych loopów. Niezależnie od tego, jaka technika stała za tym stała – wrażenie było piorunujące! Posypały się od razu gromkie oklaski od berlińskiej publiczności. Następnie sięgnął po b-side'ową kompozycję "The Professor & La Fille Danse", pod koniec której popisał się śpiewem w poetyckim języku francuskim i w pewnym momencie zawiesił swój głos na... no przynajmniej na dobrą minutę, jeśli nie dłużej, wzbudzając przy tym entuzjastyczny aplauz. W Krakowie również zdecydował się na ten popis, ale był on o tyle bardziej niezwykły, że wyśpiewany bez wsparcia mikrofonu i nagłośnienia! Akustyka pięknej sali ICE Kraków wspaniale niosła naturalny wokal Damiena nawet do tych najdalszych zakątków pomieszczenia! Coś pięknego! Dalej w Berlinie zagrał dwie cudne kompozycje z kultowego albumu "O": "Delicate" i "Amie" (u nas zabrakło tej drugiej), po czym usiadł za pianinem i skierował do nas pytanie (a był swoją drogą bardziej rozgadany i w lepszym humorze niż w Krakowie), czy chcemy smutną, czy gniewną piosenką. Nawet nie macie pojęcia, ile siły włożyłem w płuca, wykrzykując: Angry! I udało się! Gdy usłyszałem pierwsze nuty "Rootless Tree", to ogarnął mnie taki dreszcz emocjonalny, jakiego chyba jeszcze nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyłem! Mam za twarde serce, by płakać rzewnie na koncertach, ale w tym momencie naprawdę czułem wzbierające się w oku łezki i wewnętrzny potok wzruszeń zmienił się w rwącą rzekę. Ładunek emocjonalny w tym kawału, nawet w tej subtelniejszej wersji, jest porażający!
 
A gdyby wygrała opcja smutnego utworu? Jestem przekonany, że albumu z "9" usłyszelibyśmy "Accidental Babies".  To właśnie od tej intymnej kompozycji dość nieoczekiwanie Damien rozpoczął swój występ w Krakowie. Wróćmy jednak do Berlina. Po emocjonalnym nokaucie w "Rootless Tree" Damien z ujmującą delikatnością zaśpiewał kojące "Older Chests" (które nieliczni, w tym ja, usłyszeli w Krakowie, ale o tym później), a następnie przyszedł czas na kulminacyjny moment pierwszej części: kapitalne "Volcano". Liczyłem, że tak jak na poprzedniej trasie sprzed lat Damien zaangażuje publiczność do wspólnego śpiewu i tak też się stało! Choć początkowo musiał ostudzić nasz entuzjazm i wstrzymał poryw rytmicznego klaskania, gdyż akustyka sali sprawiała, iż dźwięk docierał do niego z opóźnieniem, to później podzielił nas na trzy sekcje, które w tym samym czasie transowo śpiewały i powtarzały odrębne wersy w kontrze do jego śpiewu. Wrażenie? No to było coś epickiego! Z mojej perspektywy lepiej ta wspólna zabawa wypadła w Berlinie. W Krakowie miałem wrażenie, że moja prawa strona sali nieco się chwilowo się zagubiła i nie była odpowiednio słyszalna, a samo wykonanie było o wiele bardziej stonowane od tej berlińskiej wersji, co też miało oczywiście swój urok, ale w Berlinie po prostu ten genialny zabieg poruszył mnie bardziej.
 
No i przyszedł czas na kolaboracyjne momenty z udziałem Silvii i Jany Jacuki. Te zaś nieco różniły się od siebie w obu przypadkach, więc zacznijmy od Berlina. Tam Damien początkowo ukrył się w cieniu i oddał scenę Cruz, która zaśpiewała własny utwór "Man of the Trees". To być dość dezorientujący i nietypowy moment. Rozumiem, że ze strony Damiena to był gest docenienia istotnej roli, jaką hiszpańska artystka zaczęła odgrywać w jego scenicznym powrocie (co podkreślał między piosenkami), ale z drugiej strony chyba każdy wolałby w tym miejscu usłyszeć kolejną kompozycję z dyskografii Rice'a bądź ewentualnie jakiś wspólny cover. Następnie Silvia usiadła obok Damiena przy pianinie i zaczęła śpiewać kultowe "9 Crimes". I z tym wykonaniem chyba miałem największy zgryz, gdyż niestety wokal Hiszpanki nie ma w sobie tej delikatności Lisy Hanningan i doskwierał mi jej słaby angielski akcent. Ale gdy jej głos połączył się już tą charakterystyczną barwą Rice'em, było już o wiele lepiej i z wyczuwalną szczyptą magii. Ten wzruszający damsko-męski dialog wzbogacony został jeszcze o efekt chińskiego cienia tańczącej Jany Jacuki na zawieszonych czarnych płachtach (tego elementu nie uświadczyliśmy w Krakowie). Pięknie to wyglądało, ale dopiero przy kolejnym performansie Jany zatkało z wrażenia. Przy dość kosmicznie brzmiącym "Astronauts" (to za sprawą użytych syntezatorów), Jana zabawiła się lustrzanym efektem. Najpierw kierowała pojedyncze wiązki światła w publiczność, trzymając kawałki lustra w dłoni, by później odsłonić cały kostium złożony z luster i tym samym stworzyła efekt promieni świetlnych, które iluzorycznie wydobywały się z jej ciała. Karkołomne zadanie, by to opisać, ale musicie uwierzyć na słowo – wyglądało to widowisko i galaktycznie! Już w bardziej tradycyjnym anturażu z wielką pasją ze strony Rice'a został wykonany utwór "I Remember", który w końcówce przerodził się w kolejną oszałamiającą burzę gitarowych przesterów i krzykliwego wokalu. Po prostu WOW! I na zakończenie podstawowej części koncertu usłyszeliśmy ikoniczne "Cannonball" w wersji unplugged, wykonane przy wsparciu wokalnym i gitarowym Silvii oraz Jany. Ciarrry! Choć delikatnie szkoda, że zabrakło wśród niemieckiej i polskiej publiczności odwagi, by dołączyć w tym momencie wspólnym, chóralnym śpiewem.
 
Bis rozpoczął się od "Cheers Darlin'" i inscenizacyjnego majstersztyku. Mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju teatru cieni. W głębi sceny oświetlonej żarliwym ciepłem na "barowych" stołkach zasiedli kolejno Silvia, Damien i Jana, a techniczny sceny w roli kelnera polewał im wino do trzymanych w dłoniach kieliszków – ich sylwetki stał się cieniami. Nie zabrakło charakterystycznych dla tej kompozycji dźwięków stukanych szkieł, Silvia zaś wzbogaciła tło grą na klarnecie (choć główny podkład był tu puszczony z taśmy), a Damien śpiewał w niezwykle teatralny sposób. Bardzo wczuł się w rolę w zdesperowanego, pijanego nieszczęśnika miłosnego, a w finalne udawanym chwiejnym krokiem zbliżył się do skraju sceny, żałobnym wzrokiem spojrzał na kwiaty, które wcześniej przed "Rootless Tree" jedna z fanek rzuciła na scenę, podniósł je i... zniknął na backstage'u. Przerost formy nad treścią? Dla mnie ta cienka granica nie została przekroczona, choć o wiele lepiej ten fragment wypadł w Krakowie, gdzie usłyszeliśmy alternatywną, subtelniejszą, gitarową wersję, a sam Damien w swej aktorskiej grze był bardziej wiarygodny, rzucając się w finale błagalnie na kolana. Następnie za mikrofonem stanęła Jacuka i przy delikatnym akompaniamencie Silvii na akustyku wygłosiła przejmujący manifest "Routine of Fear", wpisujący się w apele ruchu #metoo. W tym samym miejscu w Krakowie obie panie zaprezentowały nam performance, który nie był prezentowany na wcześniejszych koncertach. Silvia zwrócona twarzą do Jany śpiewała kolejną pieśń, a ta w odpowiedzi synchronicznie tańczyła, niczym zawieszona flaga na maszcie powiewająca w rytm wiatru. Intrygujący artyzm, choć bije się z myślami, czy to nie był o ten jeden  gest za dużo w kwestii uhonorowania obecności tych artystek na swojej trasie przez Damiena. Monologu Jany w Krakowie również nie zabrakło, ale on tym razem otwierał drugi akt całego koncertu, a po nim usłyszeliśmy perełkę: nieopublikowaną, kruchą kompozycję "Solitary", która urozmaicona została teatralnymi pozami Jacuki. Łotyszka zaprezentowała u nas również inną wersję lustrzanego show w trakcie "Astronaut", która w kulminacyjnym momencie zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż w stolicy Niemiec. Pozostałe fragmenty z tej połowy powieliły się z tymi z Berlina, a na grande finale w obu przypadkach usłyszeliśmy oczywiście najpopularniejszą piosenkę Damiena: wspaniałe "The Blower's Daughter". No nie da się opisać tych emocji, którzy przypłynęły w momencie usłyszenia pierwszych wersów And so it is / Just like you said it would be. Muzyczne piękno w najczystszej możliwej postaci!

Muszę jednak przyznać, że z sali koncertowej w Krakowie wychodziłem z dość sporym niedosytem, bo setlista była dla mnie zbytnio zbieżna z tą berlińską. Żywiłem nadzieję, że usłyszę inne specjały z dyskografii Rice'a, w szczególności trzymałem kciuki za bardzo istotny emocjonalnie dla mnie utwór "I Don't Want To Change You". No niestety podczas tej trasy sympatycy ostatniego albumowego dzieła Damiena mogli czuć się zawiedzeni, bo Irlandczyk zdecydowanie stawiał na repertuar z "O", na co być może wpłynął fakt, że właśnie minęło okrągłe dziesięć lat od premiery tego krążka. Niemniej jednak wciąż liczyłem, że w Krakowie wydarzy się coś więcej. Bardzo uważnie śledziłem całą trasę Damiena i od pewnego momentu coraz częściej zdarzały się sytuacje, że po koncercie Irlandczyk dla najzagorzalszych fanów grał na ulicy nawet dwie piosenki ekstra. I pomimo dość niesprzyjających warunków, mroźnej temperatury, pod tour busem zgromadziła się całkiem zacna gromadka polskich fanów. Mijały jednak kolejne kwadranse, a bohaterów tego wieczoru nie było widać. W duchu przeklinałem siebie, że nie przeprosiłem się ze swoją zimową kurtką przed tym wyjazdem do Krakowa, ale nie zamierzałem się poddać. Wielu jednak zrezygnowało i właściwie została garstka nielicznych wierzących do końca. Gdy już dochodziła północ, sam nieco zwątpiłem. Może nie tyle w to, że Damien wyjdzie i skieruje się do autobusu, o ile w to, czy w ogóle zdecyduje się coś zagrać. Gdy już mróz przeniknął całkowicie do mych kości i cierpienie dotarło do fazy bólu, wreszcie stało się to, na co czekaliśmy. Damien ze Silvią i Janą oraz pozostałą ekipą wyszedł na zewnątrz przy naszych oklaskach i wiwatach! Podążyliśmy za nimi do tour busa i czekaliśmy z nadzieją, że to nie koniec. I OMG!!! Udało się! Damien wyskoczył z rozgrzanego już pojazdu z ukulele w dłoni i zaśpiewał dla najwytrwalszych fanów cudne "Older Chests" (sprawdźcie moje nagranie pod tekstem!)! Nie zabrakło też delikatnego wokalnego wsparcia z naszej strony! Co za niezapomniany moment! Ba, tuż po tym, gdy drzwi busa już się zamknęły, wszyscy razem już w pełni szczęśliwi z obrotu spraw, przy wsparciu obecnego krakowskiego grajka, odśpiewaliśmy chóralnie "9 Crimes"! I tym pięknym akcentem pożegnaliśmy odjeżdżającego mistrza nastrojowego singer-songwritingu. Co za historia! Absolutnie warto było cierpieć na mrozie przez dwie godziny. Dla takich chwil się podróżuje! Dla takich chwil się żyje! Ten skromny uliczny występ pozostanie w mym sercu i pamięci już na zawsze! Tak samo zresztą, jak oba koncerty w Berlinie i Krakowie. Wszak w końcu udało się spełnić wieloletnie marzenie! Ok, może miałem inne wyobrażenia co do formy samego występu i tak naprawdę dla mnie Damien przez dwie godziny mógłby występować solo bez wsparcia innych osób, a jestem pewien, że poziom zachwytu byłby ten sam, jeśli jeszcze nie bardziej zapierający dech w piersiach, ale takie narzekanie w przypadku tego artysty nie przystoi. Mimo wszystko te wspólne występy ze Silvią Pérez Cruz i Janą Jacuką były fascynującymi doświadczeniami i po prostu należało się cieszyć, że Rice wreszcie wyruszył po długiej przerwie w regularną trasę. Mam nadzieję, że to nie były moje ostatnie spotkania z jego songwriterskim kunsztem. A podobno jest na dobrej drodze, by stworzyć nową płytę! Oby!     

PS Pozdrawiam cieplutko oczywiście wszystkich Podróżujących i znajomych obecnych na obu koncertach!




Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Berlinie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

Damien Rice w Krakowie

 
Sylwester Zarębski
PM
15.04.2022        


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.