Ten niedzielny czerwcowy wieczór w Warszawie miał na wyłączność należeć do
chłopaków z Foals, którzy wreszcie po dekadzie od ostatniego występu w
warszawskiej Stodole zostali zaproszeni do nas na solowy koncert, ale... Kilka
dni przed wyjazdem spadł na mnie jak grom z jasnego nieba news, że tego samego
dnia w Browarach Warszawskich wystąpią kochane dziewczyny z Lor! I to jeszcze
za free! A co więcej, ich występ został zaplanowany na godzinę osiemnastą, co,
po sprawdzeniu wszelkiej logistyki, sprawiło, że uknułem szalony plan
połączenia tych dwóch wydarzeń! Część ekipy Podróżujących podłapała ten pomysł
i tak oto ostatecznie udało nam się zameldować na dwóch jakże odmiennych od
siebie koncertach. No to była czysta kwintesencja mojego muzycznego
podróżowania! Obie me połówki serca (ta bardziej rockowa i ta bardziej
folkowa) zostały tego dnia wypełnione satysfakcjonującymi emocjami! A zatem
czas najwyższy pozostawić na blogu ślad po tych muzycznych wydarzeniach.
Zapraszam do lektury krótkich relacji z obydwu koncertów!
LOR, BROWARY WARSZAWSKIE, FESTIWAL MIDSOMMAR
Niby już dwunaste spotkanie koncertowe z Jagodą Kudlińską, Julią Skibą,
Pauliną Sumerą i Julią Błachutą, ale znów wyjątkowe i niezapomniane! Przede
wszystkim to była dla mnie pierwsza okazja posłuchać dziewczyn po premierze
ich drugiej płyty "Panny Młode"! Oczywiście poszczególne single wydawane na
przestrzeni ostatnich dwóch lat słyszałem na wcześniejszych koncertach, a
niektóre kompozycje przedpremierowo na zeszłorocznym koncercie w ramach Great
September, ale tym razem nowy materiał wybrzmiał już w całości, w tym włącznie
z rozdzierającymi serducho piosenkami "Bombenda" i "Helcia". Nie zabrakło przy
tym oczywiście skromnego sięgania po utwory z poprzednich wydawnictw, ale to
było święto "Panien Młodych"! I to w jakże pięknych, sielskich okolicznościach
zielonego zakątku Browarów Warszawskich! Spójrzcie tylko na zdjęcie jakże
pięknie i kolorowo to wyglądało! No i dopisała publiczność! Naprawdę z taką
ojcowską dumą w sercu odnotowałem tłumy na tym koncercie (zabrakło wręcz
leżaków!)! I zdecydowanie przeważająca większość osób – zgodnie z symboliką
płyty i scenicznymi sukniami ślubnymi dziewczyn – zjawiła się ubrana na biało!
Ekhm, nasza ekipa z ubrana w czarne kocie koszulki z merchu Foals trochę się
wyróżniała na tym tle, ale co tam! Co więcej, dziewczyny ogłosiły nawet
konkurs na najpiękniej ubraną w biel osobę. Nagroda? Fizyczny egzemplarz
"Panien Młodych"! Sprawa była o tyle niebagatelna, że to był pierwszy koncert,
na którym zaistniała okazja zdobyć ten krążek w takiej formie! Swoją
zwyciężczyni nawet nie miała o pojęcia o tym konkursie! To właściwie tylko
pokazało, jak cudownych i oddanych fanów ma wokół siebie Lor! Niestety ze
względów logistycznych po raz pierwszy w historii nie było mi dane spotkać się
z dziewczynami po koncercie i co najważniejsze nabyć nowej płyty... Próbowałem
zawalczyć o tradycyjnie rzucany bukiet kwiatów ze sceny, ale pomimo moich
usilnych starań – nie udało się... Wybaczam! Będę szukał kolejnych okazji na
jesiennej trasie, którą szczerze Wam polecam z całego serducha! Ok, w sumie to
trochę nie skupiłem się tu na stricte aspektach muzycznych, ale chyba nie
muszę specjalnie po raz kolejny przekonywać, że dziewczyny na żywo (tym razem
bez wsparcia braci Sarapata) prezentowały się cudnie! Ponadto odczuwałem
bardzo wyjątkową, pozytywną energię skumulowaną po bardzo ciepłym przyjęciu
premiery ich nowego albumu! Tak trzymać girls!
FOALS, LETNIA SCENA PROGRESJI
Uberek i pół godziny później już spacerkiem zmierzaliśmy w stronę Letniej
Sceny Progresji. Polski support Tappahall przegapiliśmy, o miejscu pod
barierką nie było już mowy, ale w przypadku tego eventu liczyłem przede
wszystkim na energiczne tańce z fanami Foals w centralnej części pod sceną! No
i tu muszę przyznać, że trochę długo nam przyszło czekać, aż ten koncert się
rozkręcił i nabrał rumieńców.
Zespół z Oksfordu przyjechał do nas po raz kolejny, rok po występie na Orange
Warsaw Festival, promować ostatni album "Life Is Yours" i pod względem
repertuaru nie było mowy właściwie o zaskoczeniach. Przy powoli zachodzącym
słońcu rozpoczęli standardowo od "Wake Me Up", który w formie takiej
rozgrzewki ciała i gardła sprawdza się wyśmienicie. Następnie panowie
spróbowali zagęścić atmosferę piosenką "The Runner", ale o dziwo niezbyt
nieskutecznie. "2001" bujało bioderkami, ale wciąż bez tej oczekiwanej
ekscytacji. I tej nie uświadczyliśmy nawet podczas "Olympic Airways". No to
już było dla mnie zaskoczenie. Jednak podczas poprzedniego koncertu na OWF
zabawa w pogo zdecydowanie szybciej się rozkręciła (może to był efekt
popandemicznego wygłodnienia?). Sytuacji nie poprawiły również "2am" oraz "In
Degrees". Ta pierwsza połowa koncertu była jak powolne sączenie aperolka na
plaży. Wakacyjny chillout bez ekstremalnych przeżyć. Na szczęście niezawodne
"My Number" (choć już dla mnie trochę przejedzone) zmieniło obraz tego
koncertowego krajobrazu i sprawiło, że wzniosły się tumany piaskowego kurzu
(totalny vibe z OFFa 2019)! To był ten moment, na który foalsowe tygrysy,
tudzież koty, czekały! "Black Gold" i "Spanish Sahara" w nieco bliźniaczy
sposób wprowadzały w taneczny trans i wystrzał skumulowanej energii w finale.
Setlistową nostalgiczną perełką okazała się dla mnie kompozycja "Milk &
Black Spiders", którą ostatni raz słyszałem podczas mojego pierwszego
spotkania z Yannisem i spółką w roku 2014 na Open'erze (notabene do dziś
żałuję, że rok wcześniej nie zjawiłem się na ich koncercie w Stodole). No i na
koniec podstawowej części dwie oczywiste petardy: "Black Bull" i "Inhaler"! W
tym momencie pogo wskoczyła na poziom hard! Z diablikami w oczach zatracałem
się w tańcu i wpadałem z uśmiechem na twarzy w centrum wirującego piaskowego
pyłu! Oj, działo się tak, jak sobie to od początku wyobrażałem! I te pląsy
były w zacny sposób kontynuowana w trakcie bisów. Trzy mocne i bezlitosne dla
mojej kondycji strzały: "Mountain at My Gates", "What Went Down" i "Two Steps,
Twice"! Kolejne kółeczka, kolejne mosh-pity z przyjaciółmi, taneczna ekstaza,
utrata kontroli nad ciałem i świadomością – kapitalny indie-rockowy odlot!
Poniosło mnie tak, że prawie nie zauważyłem tradycyjnego zejścia Yannisa do
pierwszych rzędów w trakcie "What Went Down", ale to właśnie uwielbiam w
koncertach Foals, że doprowadzają mnie do takiego stanu, w którym nie zwracam
już uwagi na grę chłopaków na scenie, a w centrum mej uwagi jest wspólna
zabawa! Nie stwierdzę, że to była najlepsza możliwa imprezka z Foals,
ale dzięki tej wystrzałowej drugiej połowie chyba ostatecznie ląduje na
najniższym stopniu podium (za OFF 2019 i wspominanym zeszłorocznym OWF) moich
dotychczasowych doświadczeń z tym brytyjskim bandem.
Zakurzony, zabrudzony, ale z poczuciem głębokiej satysfakcji wracałem do
hotelu. Recepcjonista bardzo uważnie mi się przypatrywał, ale jak tylko
spojrzałem się w lustro to nie dziwota. No dość powiedzieć, że kąpiel pod
prysznicem zdawać się nie miała końca! Gdy ochłodziłem głowę, to pojawiło się
u mnie kilka mniej pozytywnych przemyśleń co do tego występu. No nie da się
ukryć, że Foals konstruują swoje setlisty w sposób bardzo bezpieczny, by nie
powiedzieć wtórny. No mogliby trochę jednak przemycać więcej perełek ze swojej
dyskografii, nawet kosztem tych największych przebojów (mam szczególnie na
myśli "My Number" i "Spanish Sahara"). Na mały minus również długość koncertu.
Oczywiście nie liczyłem tu na przesadnie wydłużony set względem tych
festiwalowych, ale jednak ten jeden, a może nawet dwa utwory więcej można było
spokojnie wtrącić. A jeszcze inna sprawa, że kompozycje z ostatniej płyty nie
gryzą i nie kopią na żywo, więc ten solowy koncert u nas wydarzył się może
trochę w niefortunnym momencie. Aczkolwiek i tak oczywiście warto docenić, że
wreszcie ktoś (tu brawa dla agencji Charm Music Poland) zdecydował się ich
zaprosić na ten osobny gig, na który fani czekali dekadę! Oby kolejna taka
okazja przytrafiła się znacznie wcześniej! I to najlepiej w jakiś klubowych
warunkach. Bo jednak ta Letnia Scena Progresji wygląda nieco festynowo,
koncerty zaczynają się tu dość wcześnie i brakuje po prostu odpowiedniego
klimatu. Zabrakło też rozbudowanej scenografii ze strony zespołu. Niby w ich
przypadku zbędny element, ale trzeba przyznać, że ewidentnie ta tegoroczna
trasa po Europie potraktowana została po macoszemu.
Ale to oczywiście wnioski, które pojawiły się na chłodno. W trakcie samego
koncertu nie zaprzątały one mej głowy, a gorączka indie-rockowych emocji
przejęła kontrolę nad moim ciałem i umysłem! I last but not least,
fajnie było móc ponownie zobaczyć w szeregach Foals Waltera Gervesa!
Dodam jeszcze tylko, że byłem tak nakręcony pozytywnymi emocjami po koncertach
Lor i Foals, że aż trudno było zasnąć! W tym miejscu dziękuję całej Ekipie
Podróżujących za obecność, przybijane piąteczki i rozboje w trakcie pogo oraz
wspólne celebrowanie tego niezapomnianego wieczoru!
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
25.07.2023