PM relacjonują: Red Hot Chili Peppers, Iggy Pop, The Mars Volta w Warszawie, Stadion Narodowy, 21.06.2023!

/
0 Comments
 Podróże Muzyczne relacjonują: Red Hot Chili Peppers, Iggy Pop, The Mars Volta w Warszawie, Stadion Narodowy, 21.06.2023!
 
 
 

PM relacjonują: Red Hot Chili Peppers, Iggy Pop, The Mars Volta w Warszawie, Stadion Narodowy, 21.06.2023!

 
 
 
Czas powspominać jedno z – nie boję się tego określenia – największych wydarzeń muzycznych tego roku dla polskich fanów gitarowego grania! Nie sposób wszak inaczej traktować zestawu trzech koncertów zaprzyjaźnionych ze sobą wielkich rockowych instytucji: The Mars Volty, Iggy'ego Popa i Red Hot Chili Peppers na Stadionie Narodowym w Warszawie. Kupowałem bilet na to gitarowe święto z pewnymi obawami i zakładanym ryzykiem, że nasza studnia narodowa może pogrążyć te występy, ale rzeczywistość okazała się nader łaskawa! No, może nie dla wszystkich, ale...
 
Okej, zatem zacznijmy od początku. Ten ciepły czerwcowy wieczór otworzył nam zespół The Mars Volta. Przyznam się szczerze, że do tej pory nie miałem większej styczności z ich twórczością, choć zawsze podchodziłem do tej nazwy z zakładanym z góry szacunkiem. Postacie liderów zespołu wokalisty Cedrica Bixlera-Zavaly i gitarzysty Omara Rodrígueza-Lópeza wszakże też nie są mi całkowicie obce, gdyż w pamięci mam ich energiczny występ pod szyldem At The Drive-In na Open'erze w 2016 roku. W Warszawie również próbowali wzniecić wulkaniczne pokłady energii, ale ich złożone post rockowe aranżacje połączone z latynoską psychodelią brutalnie zderzyły się z akustyką Stadionu Narodowego. Wytworzyła się z tego chaotyczna kakofonia dźwięków. Trudno było z tego występu czerpać przyjemność. Na domiar złego akurat w tym momencie z nieba spadł deszcz (na szczęście był to jedyny taki incydent pogodowy tego wieczoru), który nie wpływał pozytywnie na odczucia. Niemniej jednak czułem, że w zupełnie innych warunkach i okolicznościach z przyjemnością zatraciłbym się w tych intensywnych i eksperymentalnych gitarowych formach The Mars Volty. No i z pewnością na dłużej zapamiętam elvisowskie, akrobatyczne popisy Cedrica z mikrofonem. Niemniej ziarno pewnego niepokoju przed kolejnymi występami zostało zasiane... 
 
Na szczęście podczas występu legendarnego Iggy'ego Popa dźwięk popłynął z głośników w sposób zaskakująco klarowny. Można było obserwować i słuchać poczynania ojca chrzestnego punka z dużą dozą satysfakcji i... osłupienia! Co ciekawe, te emocje można było również zauważyć na twarzy stojącego z boku sceny Cedrica Bixlera-Zavaly, który uważnie przypatrywał się ponadziemskiej formie starszego kolegi. Tej z pewnością pozazdrościli Popowi wszyscy obecni na Stadionie Narodowym! Początek występu był kalką zeszłorocznego wejścia Iggy'ego na scenę OFF Festivalu: hipnotyczna, niepokojąca instrumentalna kompozycja "Rune" autorstwa gitarzystki Sary Lipstate aka Novoller, grającej notabene w szeregach świetnego zespołu wspierającego króla punka, przeistoczyła się wraz z dziarsko wkraczającym na scenę Popem w huraganowe "Five Foot One", a następnie atmosferę podgrzał kąśliwy utwór "T.V. Eye" z repertuaru The Stooges! Oczywiście o żywiołowych reakcjach przemieniających się w  pogo pod sceną rodem z niezapomnianego sierpniowego wieczoru w Katowicach można było zapomnieć, ale i tak wsparcie od publiczności było bardzo odczuwalne, a koncertowa energia od pierwszych chwil roznosiła Iggy'ego, który niemal od razu pozbył się skromnej marynarki i zaprezentował swoją charakterystyczną klatę, wzbudzając przy tym głośny aplauz. I tak z utworu na utwór Iggy wpadał w coraz większe szaleństwo, serwując nam przy tym zestaw prawdziwej punkrockowej klasyki z czasów The Stooges i swojej solowej twórczości: brutalne "Raw Power", chóralnie odśpiewane "The Passenger", krzepkie "Lust For Life", gorączkowe "I Wanna Be Your Dog" i burzycielskie "Search and Destroy"! Nie zabrakło też miejsca na prezentację najświeższego materiału z tegorocznej płyty "Every Loser". Z niej usłyszeliśmy żarliwe "Modern Day Rip Off" i furiackie "Franzy" – kawałki, które właściwie na żywo niczym nie ustępowały największym przebojom Iggy'ego. To doprawdy niesamowite, że po tylu dekadach działalności ten 76-letni facet powrócił z takim bezkompromisowym, odjazdowym, ostrym jak brzytwa, gitarowym materiałem! To był krótki, ale jakże intensywny set! Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że otrzymaliśmy na tacy idealne streszczenie całej kariery Iggy'ego Popa. Pozostaje nam wierzyć, że to jeszcze nie był jego ostatni koncert w Polsce! 
 
W pełni już rozgrzani czekaliśmy na pierwszy od sześciu lat koncert Red Hot Chili Peppers w Polsce! Ten poprzedni z Open'era w 2016 roku z Joshem Klinghofferem w składzie wspominam – to raczej mało popularna opinia – całkiem ciepło. Oczywiście wówczas zespół nie był w najwyższej formie, setlista sprawiła mi pewien niedosyt, ale równocześnie pamiętam, że czerpałem sporo frajdy z tego występu, nawet pomimo nerwowego spoglądania co kilka minut w telefon na wynik ćwierćfinałowego meczu Euro Polski z Portugalią (pamiętamy...). Teoretycznie jedno z marzeń koncertowych zostało spełnione, ale gdy pod koniec roku 2019 gruchnęła wiadomość, że do RHCP powraca ON, czyli John Frusciante, od razu postawiłem sobie nowy cel przed sobą: zobaczyć ten kalifornijski raz jeszcze w tym kultowym składzie! Oczekiwania związane z powrotem Frusciante były ogromne. Co prawda może nie udało im się nagrać drugiego "Californication", ale trzeba też jasno powiedzieć, że oni już nic nie musieli nam udowadniać, a wydane w zeszłym roku dwie płyty "Unlimited Love" i "Return of the Dream Canteen" były co najmniej przyzwoite i miały swoje rewelacyjne momenty. Myślę, że jednak fani RCHP bardziej niż na nowe wydawnictwa liczyli przede wszystkim na powrót tej scenicznej chemii między tą czwórką, która zawsze razem wznosiła potencjał zespołu na gitarowy Mount Everest. I już właściwie od pierwszych chwil i tradycyjnego instrumentalnego jammingu między Fleą, Frusciante a Chadem Smithem można było nabrać przekonania, że czeka nas cudowny wieczór. Także pod względem nagłośnienia! Wszystkie szarpnięcia za struny basowe, finezyjne riffy gitarowe i precyzyjne uderzenia w bębny były nadzwyczaj selektywnie słyszalne! A po chwili, gdy na scenę wpadł Anthony Kiedis i zaczął śpiewać pierwsze wersy "Around the World", było jasne, że nie będziemy także musieli wyciągać z pamięci poszczególnych tekstów piosenek i sami je dośpiewywać. No przyznam, że byłem w szoku, jak to dobrze wszystko brzmiało! Nadmienię, że stałem na płycie Stadionu w pierwszej strefie przed sceną, co oczywiście mogło mieć niebagatelny wpływ na moje doznania. Ale czułem, że nie byłem w tym odosobniony. Właściwie już na początku ta siła funk rockowego brzmienia RCHP sprawiła, że fasady Narodowego się zatrzęsły! Oj, podczas wspomnianego "Around the World" naprawdę się zagotowało! A potem panowie błogim "The Zephyr Song" wstrzelili się w środek tarczy mego serducha! W trakcie podróży do Warszawy przesłuchiwałem ich dyskografię (a także czytałem wspomnienia Flea zebrane w książce "Acid for the Children" – polecanko) i właśnie ten kawałek jakoś tak szczególnie mi się zamarzył! I ktoś tu chyba czytał mi w myślach! I jeszcze ten błogostan został poprawiony cudowną balladą "Snow ((Hey Oh))"! Emocji nie ostudziła setlistowa świeżynka "Here Ever After" z przedostatniej płyty, a aplauz jeszcze się bardziej wzmógł, gdy do mikrofonu podszedł Frusciante i solowo wyśpiewał fragment "Dreamboy/Dreamgirl" duetu Cynthia & Johnny O. Magia! Chociaż bardziej w pamięci zapadł jego późniejszy drugi wokalny popis z coverem "Neighborhood Threat" – w taki oto najlepszy możliwy sposób oddał hołd królowi Iggy'emu! A co się działo pomiędzy tymi jego wykonami? No to był festiwal gitarowej różnorodności! Usłyszeliśmy przebojowe "Otherside", rozgorączkowane "She's Only 18", odprężające "Soul to Squeeze", nieokiełznane "Me & My Friends" oraz zjawiskowe "Don't Forget Me"! Jednakże w tej środkowej części występu Red Hotów najbardziej odpłynąłem przy wyczekiwanej kompozycji "Eddie" z ostatniej płyty. OMG! Gitarowy popis Frusciante w tym kawałku to jakiś obłęd! Kosmos! Dla mnie bez żadnych wątpliwości jedna z najpiękniejszych gitarowych solówek XXI wieku! Totalny emocjonalny wzrusz! Jestem pewny, że Eddie Van Halen w niebie wyciągał z kieszeni chusteczkę. Ostatnia część podstawowego seta to już prawdziwie wulkaniczna energia. Bioderka rozbujały się przy funkowych "Tell Me Baby" i "Whatchu Thinkin'", a gardła rozgrzały przy stadionowym hymnie "Californication". Trudno sobie wyobrazić koncert RHCP bez tego kultowego kawałka, ale tu odniosłem wrażenie, że niekoniecznie był on najmocniejszym punktem tego wieczoru, mimo iż pewnie mierniki decybeli na Stadionie osiągnęły tu najwyższe pułapy. Po króciutkiej, spontanicznej  zajawce "Little Wing" Jimiego Hendrixa fantastycznie, epicko i właściwie niczym stary klasyk wybrzmiało singlowe "Black Summer" z "Unlimited Love". Murowany pewniak do częstego pojawiania się setliście w kolejnych latach. No i na finał tej części koncertu brawurowe "By the Way"! Ho, ho! Co tu się zadziało! Nie wiem, jak tam na tyłach płyty, ale pod sceną cała publiczność zafalowała we wspólnym, ekstatycznym tańcu! W moim przypadku to było lawinowe ujście kumulowanej w sobie przez cały wieczór energii! Potężny rockowy cios!
 
Chwila dla wszystkich na złapanie oddechu i czas na krótki bis, który... No trochę pozostawił mnie z niedosytem. Bo zamiast, co prawda poruszającej, ballady "I Could Have Lied" wolałbym jednak w końcu usłyszeć "Under the Bridge". Na rozpacz jednak nie było czasu, bo rozpędzone "Give It Way" sprawiło, że nostalgiczne emocje znów się wzburzyły i przejęły kontrolę nad moim ciałem. Ale to był już ostatni akcent ze strony Red Hot Chili Peppers. W pierwszym momencie szybka wyliczanka, czego tu jeszcze dziś zabrakło: "Dani California", "Can't Stop", "Aeroplane", "Scar Tissue", "Suck My Kiss"... O damn! Tak, warszawska setlista była dość nieoczywista, z wieloma perełkami dla tych najzagorzalszych fanów Papryczek, ale ta żonglerka piosenkami przez Red Hotów zawsze budzi taki pewien dreszczyk nieprzewidywalnych emocji. No nie sposób przy tak bogatej dyskografii zmieścić wszystkich największych przebojów, a sam zespół nigdy nie słynął z grania dłuższych setów. W takim przypadku cała czwórka musiałaby chyba w połowie występu stosować tlenoterapię, bo zostawiają na scenie tyle serducha... Może ich szaleństwa nie są już tak imponujące, jak z okresu młodości, ale wciąż choćby Flea z basem tańczy, jakby był podłączony do prądu. A to raz przebiegł się wzdłuż sceny pod boczny telebim, a to zaliczył serię niebywałych podskoków w górę (Małysz byłby pod wrażeniem), a to wskoczył niczym małpa na duży głośnik... Jak takich muzycznych wariatów nie kochać? A przy tym przede wszystkim swoją soczystą grą na basie napędzał wszystkie kompozycje pozytywną energią. Bardzo często łapał kontakt wzrokowy z Frusciante, a ten odwzajemniał mu się uśmiechami. Oj, szczególnie między tą dwójką czuć było wyjątkową chemię! I te momenty kiedy zbliżali się do siebie twarzą w twarz, zwłaszcza przy improwizowanej solówce basu z elektrykiem. No nie da się ukryć, że po powrocie Johna RHCP przeżywają swoją kolejną (trzecią?) młodość! Nawet Anthony podczas tego wieczoru wspiął się na wyżyny swoich wokalnych możliwości. Bądźmy szczerzy, nigdy wybitnym wokalistą nie był, ale nie położył tego występu, a ponadto emanował charyzmą prawdziwego frontmana. Ba, biegał i wywijał piruety po całej scenie pomimo usztywnienia jednej nogi! A nad wszystkim panował Chad, który uprawiał prawdziwą profesurę na bębnach! Klasa! Wszystkie trybiki w tej funk rockowej maszynie koncertowej, jaką od lat jest Red Hot Chili Peppers cudownie się zazębiły tego wieczoru! To był TEN koncert kalifornijskiego zespołu, w TYM składzie, na który najstarsi polscy fani czekali... może nawet od zawsze? Ach i jeszcze podkreślmy, że fantastyczny klimat dopełniały świetne wizualizacje wyświetlane na "wodospadowym" telebimie w centralnej części sceny. Choć tak naprawdę w przypadku koncertów Red Hotów scenografia stanowi drugorzędną rolę – tu liczy się przede wszystkim muza! A ta tego wieczoru nie zawiodła! Biorąc pod uwagę jeszcze wcześniejsze występy Iggy'ego Popa i The Mars Volty (choć tym ostatnim trudno było się delektować) – na kilka godzin przenieśliśmy się do wspaniałej krainy gitarowych marzeń! A opuszczaliśmy ją w niebywałej euforii radości i satysfakcji!
 
 
                
 






























































  
Sylwester Zarębski, 
Podróże Muzyczne
21.07.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.