PM relacjonują: OFF Festival 2023!

/
0 Comments
PM relacjonują: OFF Festival 2023!

 
 
 

 PM relacjonują: 

OFF Festival 2023!

 


Od roku 2018 każda kolejna sierpniowa wizyta w Dolinie Trzech Stawów pogłębia moją sympatię do OFF Festivalu. Właściwie mogę dziś mówić bez wahania o jednym z moich ulubionych festiwali muzycznych w Polsce, który włączyłem już do stałego kalendarza. Nie ukrywam jednak, że kilka dni przed tegorocznym wyjazdem do Katowic próżno było szukać w mym serduchu większej ekscytacji. Po pierwsze brakowało mi jakiegoś osobistego, długo wyczekiwanego artystycznego "haczyka" w line-upie. A po drugie, to przede wszystkim apokaliptyczne prognozy deszczowo-burzowej pogody zadziałały dość przygnębiająco na me samopoczucie. Przeraziłem się do tego stopnia, że w ostatniej chwili zrezygnowałem z tradycyjnego biwakowania na polu namiotowym i  zarezerwowałem nocleg w hotelu. Moje wszelkie obawy jednak się nie urzeczywistniły. Program festiwalu zręcznie wypełniony zróżnicowanymi muzycznymi perełkami świetnie się obronił  (tylko ciut piątek odstawał formą od pozostałych dni), a aura – względem zapowiedzi – okazała się dla nas łaskawa (poważny deszcz i błotko pojawiło się w niedzielę, ale obyło się bez armagedonu). Na podsumowanie jednak przyjdzie pora, a teraz, nie przedłużając, zapraszam do lektury konkretnych wspomnień z poszczególnych festiwalowych dni.
 
 
 

Piątek, 04.08

 
 


Tradycyjnie do Katowic przybyliśmy z siostrą wczesnym porankiem po nocnej, ponad siedmiogodzinnej podróży pociągiem. Herbatka w Starbucksie, poszukiwania płaszczy przeciwdeszczowych (niemalże wykupione w każdym sportowym sklepie!), śniadanko w Trzech Siostrach, szybki meldunek w hotelu i już kilkanaście minut po piętnastej pstrykałem pierwsze pamiątkowe fotki tegorocznej kontenerowej bramy OFF Festivalu! Paradoksalnie cieszyłem się, że ten pierwszy dzień festiwalu na papierze prezentował się... Nie chcę powiedzieć, że wyjątkowo słabo, ale osobiście przyznaję, że na rozpisce nie miałem  zaznaczonych wielu "must to see", co pozwalało mi na spędzenie tego dnia w bardzo chilloutowym nastroju. Bez zbędnego pośpiechu cieszyłem się wyjątkowym klimatem OFFa i z radością spotykałem na swojej drodze wielu Podróżujących i znajomych z branży! Mógłbym długo zachwalać ten festiwal za tę cudowną atmosferę, ale przejdźmy już do koncertowych emocji! Na początek... 
 
Biały Falochron na Scenie Leśnej Rosmann Czujesz Klimat?. Przyznam, że na tę formację zwróciłem uwagę krótko przed wyjazdem i panowie bardzo mile mnie zaskoczyli swoim występem. Dobra zimnofalowa, undergroundowa, gitarowa energia. Może bywało ciut nieco mniej ekscytująco w chwilach, gdy zwalniali tempo, ale w tych bardziej energicznych kawałkach (choćby chwytliwy ostatni singiel "Po co oni gonią mnie? (po co?)") nóżka podrygiwała i ostatecznie wcisnąłem "Obserwuj" na spotifajowym profilu zespołu. 




Chwila odpoczynku z Ekipą Podróżujących i następnie zmierzałem w stronę Sceny Eksperymentalnej BUH – zahaczając jeszcze po drodze o wersję "Słodkiego Miłego Życia" Kombi w wykonaniu wariatów z Rat Kru – na koncert żeńskiego tria... 

Big Joanie! Czarnoskóre panie z Londynu starały się wzniecić pod namiotem punkową energię, ale... Zabrakło mi w tym jakieś iskry, która podpalałaby barykady konserwatywnych ideologii. Oczywiście nie sposób było nie sympatyzować z ich silnym przekazem na rzecz feminizmu i praw kobiet w duchu riot grrrl, ale po prostu same w sobie kompozycje niczym szczególnym się tu nie broniły (ciekawostka: zagrany został również cover "Cranes in the Sky" Solange"). Niby na scenie nie brakowało surowej postpunkowej energii, ale odnotowałem tylko pojedyncze osoby, które dały się pod sceną porwać tej muzie. Moją uwagę przykuwała niecodzienna, stojąca gra Chardine Taylor-Stone na skromnym zestawie perkusyjnym, która tym samym podbijała garażowy klimat tego występu, ale z drugiej strony miałem wrażenie, że rytmicznie momentami coś się rozjeżdżało. Nie do końca przekonał mnie również do siebie wokal Stephanie Phillips, w którym brakowało mi lekkości. Big Joanie niewątpliwie prezentują intrygującą i potrzebną kobiecą energię na muzycznych scenach, ale mojego serca nie zdołały podbić. A może po prostu w tym momencie potrzebowałem mocniejszego łyku muzycznej kofeiny? To pragnienie dość nieoczekiwanie zaspokoiłem na koncercie... 
 
 
 
 
Underscores! Pochodząca z San Francisco filipińsko-amerykańska artystka April Harper Gray dowiozła pod scenę T Ten mBank & Visa dawkę frapującego hyper popu! Ok, można jej zarzucić, że w dużej mierze w tym swoim solowym projekcie idzie na łatwiznę: ścieżki dźwiękowe zapuszczała z laptopa, sięgając jedynie po mikrofon (wokal też wspomagany cyfrowo) i gitarę elektryczną. Ale podczas czterech finałowych piosenek czekało na nas miłe zaskoczenie, gdy na scenie gościnnego wsparcia śpiewem udzielił jej przyjaciel Gabby Start, który wniósł dodatkową energię do tego prostego one-woman-show. Było dla mnie jednak w tej nieprzewidywalnej muzie coś tak ekscytującego, że z miejsca dałem się porwać do zabawy na obrzeżach dość intensywnego w kilku momentach moshpitu. Nawet wciąganie w tę osobliwą mieszankę popowych dźwięków niezbyt lubianych przeze mnie dubstepowych form przypadło mi tu do gustu. Bywały też nudniejsze momenty, gdy April nieco zwalniała do sypialnianych form, ale te na szczęście nie były liczne. Przede wszystkim młoda artystka skupiała się na generowaniu wystrzałowej popowej energii, przekraczającej gatunkowe granice i ja bawiłem się przy tym znakomicie! Underscores zaliczam do miłych odkryć tegorocznej edycji, choć zdaję sobie sprawę, że zdania o jej występie były mocno podzielone.




Na nieco więcej, a właściwie to na nieco inne doznania liczyłem po rozwijającej się londyńskiej gitarowej formacji Butch Kassidy. Niefortunnie przewidywałem na ich koncercie potencjalną okazję do agresywnego pogowania, a tu zonk. Panowie wręcz przygwoździli mnie do podłoża dawką przeciąganych w niemal nieskończoność kompozycji z pogranicza progresywnego noise-rocka, które demolowały moje szare komórki i wprowadziły w niesamowity trans. To był koncert z gatunku takich brutalnych gitarowych slasherów dla umysłu. Z założenia miało być tu hałaśliwie, ale i z równolegle wystosowanym zaproszeniem do końskiego galopu i zachwytu nad melodyjnymi pejzażami. Z tym pierwszym radzili sobie aż za dobrze, zaś nad kompozycyjnymi eskapadami muszą jeszcze popracować, gdyż niektóre szlaki zdawały się prowadzić nad ziejącą pustką przepaść. No i jeszcze te nieliczne wokalne próby zdawały się być właściwie zbędne, zwłaszcza te zza zestawu perkusyjnego. Mimo pewnych zastrzeżeń chłopcy otrzymują ode mnie kredyt zaufania na przyszłość.



 
Po zapadnięciu zmroku nie do końca wiedziałem, co ze sobą począć. Chwilkę spojrzałem na początek headlinerskiego koncertu Pusha T, ale to kompletnie nie moja bajka. Udałem się zatem pod T Tent sprawdzić set francuskiego producenta ukrywającego się pod pseudonimem Gone. Pod namiotem wytworzyła się iście klubowa atmosfera, a artysta częstował nas hipnotycznym techno podbitym dropami z soczyście brzmiącym basem. Nie poczułem się jednak w pełni porwany, więc zdecydowałem się zaklepać dobre miejsce przed najbardziej wyczekiwanym przeze mnie koncertem tego wieczoru... 
 
Melody's Echo Chamber! Od solowego projektu francuskiej artystki Melody Prochet, związanej niegdyś z Kevinem Parkerem, oczekiwałem odlotu w psychodeliczne, dream-popowe przestworza i generalnie nie zawiodłem się w tym temacie. Może trochę pierwsza połowa występu była dla mnie zbyt senna i chwilę musiałem przyzwyczaić się do dość osobliwego, manierycznego falsetu Melody, ale z każdym kolejnym utworem ten koncert nabierał dla mnie rumieńców, perfekcyjne zgranie sympatycznego zespołu zyskało moją aprobatę, a w finale (świetne "Shirim", "I Follow You" i "Cross My Heart") Prochet już wokalnie absolutnie czarowała i sprawiła, że jeździłem na jednorożcu w bardzo tęczowej krainie. Może trochę przesadzam, ale ostatecznie to był dla mnie bardzo dobry, niezwykle nastrojowy koncert. A tuż po nim najwięksi fani zespołu w Polsce (pozdrawiam Podróżujących Wiktorię i Mariusza!) mieli szansę na zdobycie autografów i wspólne fotki z Melody! 



 
Chwila odpoczynku w strefie gastro i podbiłem pod Scenę Główną na końcówkę występu Kokoroko. I niemal natychmiast pożałowałem, że tak późno dotarłem na ten koncert. Od tego wyjątkowego 8-osobowego składu biła tak fantastyczna i ciepła energia, iż od razu na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech! Cudna mieszanka jazzu i afrobeatu rozbujała moje ciało i sprawiła, że na chwilę zapomniałem o zmęczeniu. Zmęczeniu, które jednak dało mi się mocno we znaki podczas prób wkręcenia się w dj-ski set I. Jordana na Scenie Leśnej i dość nieoczywiste o nocnej porze mocne, noise'owe granie od Gilla Band na Scenie Eksperymentalnej. Musiałem wywiesić białą flagę i udać się na zasłużony spoczynek po tym dłuuugim dniu. 
 
 
 
 
 

  
 

Sobota, 05.08

 
 


W piątek trochę brakowało mi energii, ale na sobotnie koncerty zmierzałem już w pełni wyspany, najedzony (przyjąłem godną polecenia strategię napełniania brzucha przed przyjazdem na teren, gdyż trzeba przyznać, że oferta gastronomiczna na festiwalu była nieco uboższa niż w poprzednich latach – tu mały minus organizacyjny, ale za to wielki plus za darmową wodę w puszkach od Perlage!) i z bojowym nastrojem – po prostu w pełni gotowy na bieganie od sceny do sceny! A trzeba przyznać, że tego drugiego dnia nie było już czasu na odpoczynek i niemal od razu wpadłem w stan festiwalowego rozgorączkowania. Niemal, bo wczesną porą na Scenie Eksperymentalnej trio Polski Piach swoim pustynnym bluesem kreowanym za pomocą wiolonczeli, gitary i klarnetu basowego przygrywało jeszcze mocno relaksacyjnie, ale już... 
 
Sad Smiles na Głównej Scenie rozpoczęli ten dzień z przytupem! Poznałem ich przypadkiem podczas zeszłorocznego Great September i tam z miejsca podbili moje serducho swoją młodzieńczą rock'n'rollową energią oraz sceniczną sprawnością i niezłymi tekstami jak na średnią wieku 16 lat! Tak, to nie błąd! Ci sympatyczni gówniarze są mega utalentowani, świadomi tego, co chcą osiągnąć i pod opieką Bartka Borówki pewnie zmierzają po tytuł nadziei polskiego rocka. Kilka dni wcześniej podbili zresztą Festiwal w Jarocinie, a i występ na OFFie mogą śmiało zaliczyć do swoich największych sukcesów. Serio, zagrali tak, jakby nie miałoby być jutra. Szalona postawa wokalisty zarażała pozytywną energią! Pozwolił sobie nawet na śmiałe zejście do pierwszych rzędów, zbicie piątek i nakłonienie nas do chóralnego śpiewu refrenu nieopublikowanej piosenki "Siad, leżeć, aport, zostań". Nie zabrakło świetnych gitarowych riffów, chwytliwych melodii i przede wszystkim tej naturalnej, młodzieżowej bezpretensjonalności i pasji. Brawo! Zaś po młodzikach scenę przejęła znacznie bardziej doświadczona formacja z Poznania... 
 
 
 
 

Izzy And The Black Trees! To już nazwa fanom polskiego rocka doskonale znana, a jeśli nie... No to ktoś tu sporo przespał. Jeszcze przed wydaniem znakomitego drugiego albumu "Revolution Comes In The Waves" wieszczyłem im zaproszenie na OFFa. Wspominałem o tym w rozmowie z wokalistką Izą Rekowską po koncercie w toruńskim klubie NRD w 2021 roku i dowiedziałem się, że to było również ich marzenie. Ba, oczyma wyobraźni widziałem ich wówczas nawet jako support Iggy'ego Popa, ale w zeszłym roku do Katowic nie dotarli. Udało się teraz i śmiem rzec, że Główna Scena im się po prostu należała! To była prezencja postpunkowej sztuki grania na światowym poziomie! Gniewnie i melodyjnie zarazem. Iza na scenie wręcz szybowała pod wpływem wulkanicznej energii wydobywanej głównie z piosenek z ich drugiej płyty (z debiutu usłyszeliśmy tylko "Love Is Stronger"). Zastanawiałem się, czy w finale ośmielą się tradycyjnie sięgnąć po cover "I Wanna Be Your Dog" legendy, która dwanaście miesięcy wcześniej zagrała wybitny koncert na tych samych scenicznych deskach – zagrali, czym wzbudzili wśród publiki niemałą ekscytację. Świetny koncert! 
 
 
 
 
 
Pomiędzy występami polskich bandów dałem jeszcze szansę Białorusinom z zespołu Soyuz. Pod namiotem Sceny Eksperymentalnej chłopakom udało się za sprawą miłego dla ucha piosenkowego pop-jazzu wytworzyć relaksacyjno-melancholijną atmosferę, która oddziaływała niezwykle kojąco. Nie był być może to występ, który zapamiętam na długo, ale trio z Mińska pozytywnie zaskoczyło i idealnie przygotowało tę koncertową przestrzeń przed bardzo niepowtarzalnym występem... 
 
The Staples Jr. Singers! O wyjątkowości tego zdarzenia ze sceny zapewniała nas ich menadżerka z wydawnictwa Luaka Bop, która krótko tuż przed startem występu przedstawiła nam niesamowitą historię tej międzypokoleniowej, amerykańskiej rodziny Brown, która od końca lat 60. prezentuje emocjonalny gospel połączony z ciepłymi barwami soulu i tradycyjnym bluesem. W roku 1973 nastoletnie rodzeństwo Annie, ARC i Edward nagrało jedyną płytę "When Do We Get Paid", która w zeszłym roku doczekała się reedycji. Doczekali się tym samym rozgłosu, który wreszcie przekroczył granice południowych regionów Ameryki. Oryginalni członkowie zespołu ruszyli zatem w światową trasę i dotarli do Katowic. Przyznam, że mam słabość do takich muzycznych klimatów i historii, więc właściwie od samego początku na widok siedzącej z przodu trójki seniorów pojawiło się u mnie wzruszenie. A gdy tylko zaserwowali nam dawkę uduchowionych melodii, po prostu uniosłem się nad ziemię i tańczyłem między chmurami. W każdym wyśpiewanym słowie Annie i Edward zostawiali swoje pełne miłości i wdzięczności serca, a momenty kiedy niesieni energią podnosili się z krzeseł, wzbudzały szczery aplauz niezwykle poruszonej ich popisami publiczności. Nie zabrakło między nami pięknych interakcji i wspólnych śpiewów. Tych drugich nawet w bardzo dosłownym znaczeniu. Otóż w pewnym momencie mikrofon ze sceny powędrował prosto do publiczności i chętne osoby wdały się w śpiewny dialog z Annie. I cóż za piękne wokale usłyszeliśmy! To był absolutnie magiczny moment! Jeden z wielu! Na długo w pamięci pozostanie choćby też nieco nieporadny, ale jakże uroczy finałowy solowy duet Edwarda i ARC (tenże siedząc przez cały koncert, całym sobą oddawał się rzeźbieniu gitarowo-bluesowych figur) przy rytmicznym wsparciu naszych klaszczących dłoni. Niezwykle urzekające gospelowe show! Za takie doświadczenia uwielbiam OFFa! Z drugiej strony jednak bardzo żałowałem, że występ The Staples Jr. Singers pokrył się z Gurriers, którzy, według wielu relacji, zagrali jeden z najlepszych gitarowych koncertów tegorocznej edycji, ale no cóż... Wielce prawdopodobne, że dla rodziny Brown to był pierwszy i ostatni występ w Polsce, a Gurriers, będący na początku swej kariery, miejmy nadzieję, że zostaną do nas wkrótce ponownie zaproszeni. 
 
 
 
 
 
Szybko jednak porzuciłem uduchowiony stan na rzecz nostalgii za klawiszową muzą z lat 80. za sprawą...

Nation Of Language! O jakiż to był zaskakująco przyjemny koncert! Nowojorskie trio hołduje legendom synth-popu, new wave, new romantic oraz indie popu sprzed czterech dekad w sposób iście wspaniały! Porwali mnie w swój autorski nurt bardzo nostalgicznych i melodyjnych najtisowych dźwięków, sprawiając, że oddałem się błogim tańcom! I z przyjemnością obserwowałem ich szczere i żywiołowe reakcje na scenie. Aidan Noell z uroczym wdziękiem panowała nad syntezatorami, Alex MacKay trzymał w ryzach rytm na basie, a przestrzeń między nimi wypełniał wokalista Ian Richard Devaney swoim energicznym tańcem (momentami sięgał także po gitarę). Wprost ze sceny przyznali, że nie mogą uwierzyć, iż występują jednego dnia na jednej scenie przed Spiritualized i Slowdive. Nie sposób było nie podzielać ich entuzjazmu i  miłości do muzy lat 80., nawet jeśli z racji wieku nie doświadczali jej bezpośrednio. Z każdym kolejnym kawałkiem samoistnie wpadałem w coraz silniejszy taneczny trans (wyróżniam świetne "September Again", "On Division St", "The Wall & I" oraz "Across That Fine Line") i usatysfakcjonowany żegnałem ich żywiołowymi brawami. W tamtym momencie nie spodziewałem się, że to była dopiero wprawka przed prawdziwie szalonymi pląsami na koncercie... 
 
 
 
 
 
Son Rompe Pera! Co tam się wyprawiało na Scenie Ekperymentalnej, to ja do dziś ledwo potrafię ogarnąć! Wybrałem ten występ z myślą, że meksykańska dawka cumbii dostarczy nam z pewnością dość unikalne wrażenia w skali całego festiwalu, ale raczej spodziewałem się egzotycznej, relaksującej ciekawostki, a tu... Przeżyłem niewyobrażalny wstrząs energetyczny! Meksykanie absolutnie mnie zaskoczyli swoją sceniczną nadpobudliwością i punkowym zacięciem! Połączenie dźwięcznej marimby z hard rockowymi gitarami wysadziło mnie w powietrze! Tańczyłem, jakby jutro miało nie być! Pod sceną w najbardziej kulminacyjnych momentach tworzyło się nawet pogo, czego absolutnie nie zakładałem! Te płynne przejścia między sensualną cumbią a punk-rockową wściekłością sprawiały, że wszyscy traciliśmy kontrolę nad swoimi ciałami! SZALEŃSTWO! Dość powiedzieć, że jeden z członków zespołu pod koniec uprawiał crowdsurfing, a sam Artur Rojek wychylił się z backstage'u i przyglądał się tej niezwykłej wymianie energii między sceną a publicznością z szerokim uśmiechem. Promowanemu przez zespół hasłu "Cumbia is the new punk" tylko przyklasnąć! Występ Meksykanów to dla mnie największe zaskoczenie tegorocznej edycji OFFa! Son Rompe Pera zaliczam do ścisłej topki unikalnych koncertowych doznań ever!   



 
Po takich wystrzałowych pląsach wskazana była chwila wytchnienia i takową zapewnił zespół... 

Spiritualized! Przyznaję, że zatrzymałem się pod Sceną Główną bez większych oczekiwań, gdyż moje muzyczne szlaki nie przecięły się wcześniej z twórczością tej brytyjskiej grupy. Tym bardziej ekipie dowodzonej przez Jasona Pierce’a udało się w moim serduchu wzbudzić autentyczny zachwyt swoimi space-rockowymi kompozycjami. Na scenie dość statycznie, cały kilkuosobowy zespół w wydłużonym półkolu, Jason ze stoickim spokojem siedział na krzesełku z boku sceny, ale w tym przypadku akurat nie miało to większego znaczenia. Liczyła się suma generowanych pinkfloydowskich dźwięków, która sprawiała, że przebijałem się przez zachmurzone niebo w stronę najjaśniejszych gwiazd! Można było z przyjemnością zamknąć oczy i odlecieć w kosmiczny rejs z tymi cudownie rozwleczonymi, harmonijnymi kompozycjami, które w kulminacyjnych momentach, przy wsparciu świetnych chórzystek, działały uskrzydlająco! Coś pięknego! Tylko popełniłem gafę, źle spojrzałem na czasówkę i wyszedłem spod sceny zdecydowanie zbyt wcześnie, by zdążyć na koncert specjalnego projektu... 
 
 
 
 
 
Udary grają "Is This It" The Strokes. Do samego końca w tajemnicy trzymano skład tej polskiej supergrupy, która postanowiła jednorazowym występem uhonorować kultową debiutancką płytę nowojorskiego zespołu w Dolinie Trzech Stawów. Artur Rojek zapowiadał, że o momencie rozwikłania tejże niewiadomej przyjdzie nam opowiadać swoim wnukom. Wszelkie tropy (choć przyznam się, że co nieco widziałem wcześniej) prowadziły do Dawida Podsiadły, który od wielu lat nie ukrywał swojej ogromnej miłości do tego bandu i... Tak też ostatecznie się stało! Na scenie towarzyszyli mu Olek Świerkot, Rubens, Marcin Macuk i Łukasz Moskal. Ostatecznie muszę stwierdzić, że ten coverband został przehajpowany. Oczywiście miło było poskakać i pośpiewać do tych nieśmiertelnych indie-rockowych szlagierów odegranych w naprawdę niemalże nienagannym stylu (Dawid kapitalnie odwzorował przesterowany śpiew Juliana Casablancasa), ale no nie było tu mowy o pobudzeniu we mnie szczerej ekscytacji. To po prostu była tylko festiwalowa ciekawostka, a nie wydarzenie przez duże "W". Mam nadzieję, że tworzenie takich coverbandów przez polskie gwiazdy nie stanie się u nas trendem. 
 
 
 
 

Zespół Udary nie pokusił się o zagranie ponadwymiarowych piosenek spoza "Is This It", więc bez pośpiechu można było znaleźć odpowiednie miejsce pod Sceną Główną na czas headlinerskiego występu... 

Slowdive! Zdaję sobie sprawę, że ten zespół przez stałych offowiczów zapewne jest otoczony czymś w rodzaju kultu, ale przyznam szczerze, że dotychczas, choć utrzymywałem do tej formacji szacunek, to moja znajomość ich dyskografii była szczątkowa. Tuż po ogłoszeniu ich przyjazdu do Katowic nadrabiałem zaległości i historię, a opinie o poprzednim występie na OFFie w 2014 roku podbiły moją stawkę oczekiwań. No i co tu długo opowiadać – tegorocznym koncertem potwierdzili, że są żywą legendą shoegaze'u i wciąż potrafią na żywo wytworzyć magiczną atmosferę. Wypełnili przestrzeń Doliny Trzech Stawów ścianą przesterowanych gitar, których częstotliwość bywała niesamowicie intensyfikowana, aż do częstego osiągnięcia jakiegoś muzycznego absolutu. A potem jeszcze poprawiana kolejną ścianą dźwięku. Jak stwierdził Podróżujący Wojtek: wyrywało z kapci. O ile w wydaniu studyjnym ich twórczość idealnie układa do snu, tak w wydaniu live zdecydowanie wprowadza w bardziej lunatyczny stan. Na przekrojowej setliście nie zabrakło tych najbardziej docenianych kompozycji z ich dorobku (m.in.: "Slomo", "40 Days" "Sugar for the Pill", "Alison", "When the Sun Hits"), jak i również świeżego singla "Kisses", zwiastującego nowy album – wszystkie piosenki brzmiały jednakowoż cudownie. No i do tego ten anielski, uśmierzający wszelki ból wokal Rachel Goswell, którym przegoniła deszczowe chmury! Slowdive wystawiam gwarancję możności doświadczenia przepięknej koncertowej poezji.



 
Odpuściłem już nocne dj-skie sloty (na Leśnej Joy Robinson w zastępstwie Eli Minus, na Eksperymentalnej Kampire) na rzecz odpoczynku i spotkania z Podróżującymi. I tak już zostałem nasycony taką ilością pięknych koncertowych emocji, iż więcej chyba nie pomieściłbym w sobie! Na taką festiwalową intensywność czekałem! A niedziela zapowiadała się nie mniej aktywnie...
 
 
 

 
 

Niedziela, 06.08 

 
 


Chłodno, deszczowo i błotniście. Pogoda w niedzielę nas już nie rozpieszczała, ale wszelkie dość skrajne i intensywne doznania koncertowe (w jeden chwili wylewałem łzy, pięć minut euforycznie tańczyłem) pozwalały zapomnieć o niesprzyjającej aurze i beztrosko cieszyć się tym ostatnim festiwalowym dniem w Dolinie Trzech Stawów. 
 
Na dobry początek niedzielnych przygód intrygujące spotkanie z duetem Furda. Kuba "Cukier" Podskarbi i  Bolesław "Ren" Rygiel zaproponowali nam dość unikalne połączenie ludowych instrumentów i gardłowej techniki śpiewania z rytmiką kojarzoną z elektroniczną muzyką. Ta dawka organicznego neofolku zabrała mnie wyobraźnią w prastarą puszczę słowiańską. Ale już w finale za sprawą hymnicznego "Święta Ziemniaka" wykonanego gościnnie z Frankiem Warzywą i Młodym Buddą (dla których to nie był ostatni występ tego dnia, gdyż zastąpili w line-upie odwołanego kilka godzin wcześniej Obongjayara) przypomniałem sobie czasy z dzieciństwa, gdy całą rodziną ruszało się jesienią na polne wykopki... A tak serio – to naprawdę świetny, (nie)ironiczny kawałek! Jeśli lubujecie się w słowiańskiej mitologii, to twórczość Furdy jest dla Was.
 
 
 
 
 
Następnie z czystej ciekawości przystanąłem pod Scenę Główną, by zerknąć na zespół Węże. Nie powiem, ten wieloosobowy skład ukąsił jadowitą dawką posthardcore'owego, hałaśliwego, brutalnego grania, ale to jednak nie mój klimat. Zdecydowanie bardziej czekałem na to, co zaprezentuje nam na Scenie Leśnej...
 
Nene Heroine! Gdańska formacja powaliła mnie na kolana w tym roku występem podczas Next Fest w niewielkim pubie The Dubliner i nie mogłem doczekać się tego kolejnego spotkania z nimi. I nie zawiodłem się! Mimo iż warunki zgoła inne, to dawka finezyjnego jazzu zderzona z postrockową intensywnością (ach te gitarowe riffy!) zadziałała na mnie równie poruszająco. A co więcej, nie zabrakło niespodzianek! Introdukcję do koncertu zapodał Szczyl, a później wydarzył się wymodlony przeze mnie gościnny występ Kasi Lins! Móc usłyszeć "Wolę" z albumu "Mova" z genialnym wokalem tej nietuzinkowej artystki było doświadczeniem niezwykłym! Niedosyt po jej nieobecności w Poznaniu został zaspokojony! Panowie z Nene Heroine zagrali w sposób godny największych jazzowych wariatów i mimo intensywnego deszczu nikt nie myślał uciekać spod sceny – wszyscy zostali skutecznie zahipnotyzowani. 
 
 
 
 
 
Dalej Sylwester z Kujaw zameldował się pod namiotem T Tent, gdzie wystąpiła... 
 
Daria ze Śląska! Bardzo cieszyłem się z tej perspektywy kolejnego spotkania z Darią, tym bardziej że do tej pory widziałem tę artystkę dwukrotnie, ale jeszcze przed tegoroczną premierą debiutanckiego albumu "Tu Była". I muszę przyznać, że progres sceniczny jest zauważalny! Doskonale pamiętam jej jeden z pierwszych koncertów w ramach zeszłorocznego toruńskiego Festiwalu NADA, na którym zestresowana właściwie niemal nie poruszyła się na scenie, a w wokalu słyszalne było emocjonalne drżenie, a tu na OFFie niecały rok później pokazała zupełnie nowe oblicze. Pewna siebie, uśmiechnięta, a nawet roztańczona! Może to zasługa peruki? Nie ukrywam, że mam słabość do takiej melancholijnej wrażliwości, narracyjno-reporterskich tekstów i melodyjnego synth-popu, więc z przyjemnością odleciałem z Darią w kosmos i tańczyłem jak Gambino.  



 
Na Scenie Eksperymentalnej szukałem zaś gitarowej ekscytacji na koncercie... 
 
Ekkstacy! Na koncert tego 21-letniego Kanadyjczyka zmierzałem z pełną gotowością na szaleństwo pod sceną. I do dziś trudno mi wytłumaczyć, dlaczego publiczność zachowywała się tak dość niemrawo. Dopiero podczas finałowej piosenki udało się rozkręcić pogo. Niemniej jednak depresyjny emo pop-punk w wykonaniu Ekkstacy i jego zespołu (wyróżniam świetną perkusistkę, której styl przypominał mi Meg White) wybrzmiał bardzo solidnie i z odpowiednią zajawką. A od momentu spięcia z niezadowolonym technicznym, który wparował na scenę i zabrał kubki z alkoholem stawiane na odsłuchach, Ekkstacy jakby wkładał w swój wokal jeszcze więcej autentycznego gniewu i żalu. Chociaż przez cały koncert odnosiłem (może niesłuszne) wrażenie, że jego głos zasługiwał na ciut lepsze nagłośnienie. Dobry koncert, ale liczyłem na większą energię publiki.



 
W tym miejscu muszę podziękować Obongjayarowi, że ostatecznie nie dojechał do Katowic (choć fakt, że po prostu w tym czasie wolał imprezować w Stanach z Fredem Againem.. niż dotrzymać umowy z organizatorami chluby mu nie przysporzył) i dzięki temu rozwiązał się jeden z moich boleśniejszych clashy tegorocznej edycji. Z radością w sercu zameldowałem się pod Sceną Główną na jedynym tegorocznym festiwalowym w Polsce występie...
 
Hani Rani! Wierzę, że naszej arcyzdolnej przedstawicielki nurtu modern classic nie trzeba już nikomu specjalnie przedstawiać. Z uwagą i przyjemnością od lat obserwuję jej artystyczny rozwój, a jej obecne globalnie planowane trasy napawają mnie szczerą dumą. I tylko smutek, że coraz trudniej o okazje do spotkania jej w Polsce, tym bardziej cieszy fakt, że zdecydowała się przyjąć zaproszenie od OFFa. Co prawda festiwalowe warunki bywają niezbyt komfortowe do odbioru tak delikatnej muzy, ale w tym przypadku zadziałała magia Doliny Trzech Stawów. Świat wokół jakby na chwilę spowolnił i wszyscy w przejęciu i w ciszy zasłuchiwaliśmy się w poczynaniach Hani. I tu zaskoczenie, bo dotychczas podczas festiwali Hania często decydowała się na poszerzoną formułę show z zespołem, a tym razem na scenie była tylko ona, otoczona z lewej strony pianinem, z prawej fortepianem i ustawionym w tyle syntezatorem. Przeskakując zgrabnie z jednego instrumentu na drugi i dokładając od czasu do czasu subtelny śpiew (odczułem progres w jej wokalnych umiejętnościach) Hania tworzyła  kruche, melancholijne pejzaże podbite ambientową, ledwo wyczuwalną elektroniką, które wprawiały w stan głębokiej kontemplacji. Usłyszeliśmy jej już sztandarowe kompozycje z dotychczasowych, uznanych wydawnictw (m.in.: "Glass", "Leaving", "Nest", "Buka", "Hawaii Oslo") oraz skromną dawkę nowości ("The Boat", "Dancing with the Ghosts"), zapowiadających jej trzeci album solowy. Obcowanie z jej wybitnym talentem to coś więcej niż tylko doświadczenie dumy i głębokiej satysfakcji.  



 
Hania idealnie przygotowała nasze serca na ogormną dawkę melancholijnego smutku, który przywiózł ze sobą... 
 
Tamino! Belgijsko-egipski piosenkarz zagrał jeden z najsmutniejszych i najbardziej poruszających koncertów, jakie dane mi było doświadczać na przestrzeni wielu lat. Istotny był tu kontekst jego występu, gdyż tuż przed dotarciem do Katowic zmarł jego bliski przyjaciel. Zdruzgotany tym faktem Tamino szczerze powątpiewał w sens tego występu, a mimo to zagrał tak kunsztownie i pięknie, że wraz z nim płakała cała Dolina Trzech Stawów. W prasowych notkach szumnie zapowiadano, że w zespole artysty pojawi się basista Radiohead Colinem Greenwood. I choć ostatecznie tej postaci na scenie zabrakło, nie mogłem uciec od myśli, że te wyrafinowane, emocjonalne melodie w połączeniu ze szczyptą bliskowschodnich inspiracji i unikalnym, fenomenalnym wokalem Tamino jakościowo zbliżały się do najlepszych dokonań (tych mniej awangardowych) brytyjskiej legendy sceny alternatywnej. A przyznam, że w studyjnym wydaniu moje podejścia do twórczości Tamino nie kończyły się zbytnim sukcesami, lecz już na żywo absolutnie zrozumiałem jego bardowski talent i songwriterską wrażliwość, która tego wieczoru oplotła się wokół mego serducha i boleśnie zacisnęła do niemożności złapania oddechu. A nieprawdopodobnie wymowna cisza wśród całej publiczności po prostu zmroziła moją duszę. I to finałowe, przeszywające na wskroś, dramaturgiczne "Habibi" przy akompaniamencie tylko wiolonczeli i gitary – poezja! Przygnębiający, ale jakże zarazem mistyczny, wzruszający, finezyjnie zagrany (brawa dla całego zespołu, w szczególności wiolonczelisty) i arcypiękny koncert, po którym błyskawicznie trzeba było przestawić swój nastrój na szaloną zabawę z...
 
 
 
 
 
Confidence Man! Nieco zazdroszczę osobom, które wcześniej w ogóle nie miały styczności z tym zespołem, gdyż prawdopodobnie przeżywały to show australijskiego zespołu w jeszcze większym zdumieniu i natężeniu niż ja, ale nawet po tym, jak sobie zaspoilerowałem scenariusz ich tegorocznych występów, to i tak na żywo gałki wypadały mi z oczodołów, a łydki zamieniały się w sprężyny! Na taką wystrzałową imprezę w stylu eurodance z lat 90. właśnie liczyłem! Z jednej strony nie sposób było oderwać wzroku od rozbrykanych układów tanecznych wokalistki Janet Planet (dziewczyna wywijała takie figury taneczne, że trudno je opisać) i wokalisty Sugar Bonesa, a z drugiej strony stopy nieustannie odrywały się od podłoża, bioderka wypadały ze stawów, a rączki dziko falowały. Po prostu taneczna ekstaza! I jasne, zapewne było w tym sporo półplaybacku, choć zamaskowani Clarence McGuffie i Reggie Goodchild dokładali od siebie grane na żywo bębny i klawisze, ale w sumie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Liczyła się niczym nieskrępowana, promienna festiwalowa zabawa! Banger gonił banger i właściwie nie było momentu na złapanie tchu. Doświadczałem klubowej gorączki przy choćby takich przebojach jak "Now U Do", "Feels Like a Different Thing", "C.O.O.L Party", "Push It Up", czy finałowym, kapitalnym "Holiday", w trakcie którego Janet zeskoczyła do pierwszych rzędów. Całe to show było podzielone na trzy akty, pomiędzy którymi instrumentalne przerywniki nie mniej porywały do tanecznych ekscesów, a dwójka wodzirejów w tym czasie zmieniała swoje sceniczne kostiumy. Kolorowo świecące się nakładki na barkach Sugara i biuście Janet były totalnym hitem! Na deski sceny wylewał się szampan, Sugar prezentował gołą klatę, nie zabrakło wspólnego wyskoku z przykucnięcia, prób tańczenia wspólnej choreografii, świetnej gry świateł (choć fajnym dopełnieniem byłaby obecność dodatkowego ekranu z tyłu sceny)... Ach, długo by opowiadać o tych szczegółach! Po prostu musicie uwierzyć na słowo, że to show zadziałało na nas wszystkich wręcz elektryzująco! Takie festiwalowe party to ja rozumiem! 
 
 
 
 
 
W tanecznym nastroju na Scenie Eksperymentalnej podtrzymała nas... 
 
Gaye Su Akyol. Klimat zgoła inny, bo turecka piosenkarka uraczyła nas anatolijskim popem z domieszką zachodnio-rockowej intensywności. Takie klimaty zawsze są dobrze przyjmowane przez offową publiczność i w tym przypadku nie było inaczej. Może nieco na dłuższą metę odczuwałem lekkie znużenie (to raczej wina zmęczenia po pląsach na Confidence Man i faktu, że jednak takiej muzy na co dzień nie słucham), ale generalnie Gaye skutecznie uwodziła swoim wokalem i zmysłowym tańcem. No całkiem milutko bujało się do tych powykręcanych w bliskowschodnim stylu rytmów. 
 
 

 
 
Ze wszystkich młodych gitarowych bandów obecnych na tegorocznym OFFie największą nadzieję pokładałem w zespole... 
 
Vlure! Bez większego żalu odpuściłem sobie – jak się później okazało – przeważającą część headlinerskiego występu King Krule'a, gdyż czułem w trzewiach, że występ młodej, pięcioosobowej formacji z Glasgow może przejść do festiwalowych legend... I moje oczekiwania zostały tu zaspokojone! Vlure w swojej twórczości przepuszczają gitarowy gniew à la Slaves przez brzmienie bliskie Faithless (nawet dosłownie) i ta wybuchowa mieszanka połączona z łobuzerską postawą z miejsca porwała ostatnich śmiałków do wspólnego pogowania! Ba, już podczas pierwszego kawałka charyzmatyczny wokalista Hamish Hutcheson zszedł do pierwszych rzędów i bezpośrednio przekazywał nam swoją gniewną energię i konfrontacyjną postawę. A im dalej, tym lepiej! Cały zespół z nieziemską intensywnością wymierzał nieobliczane ciosy, w których z wulkaniczną mocą zderzały się gitarowe riffy z syntezatorami i elektroniką. To szaleństwo osiągnęło swoje apogeum podczas piosenki "This Is Not The End", gdy Hamish i Conor Goldi (gitara) wskoczyli między publiczność i wspólnie z nimi stworzyliśmy eksplozywny moshpit! Rewelacja! Interakcja z publiką na najlepszym możliwym poziomie! Zresztą dosłownie chwilę po zakończonym występie (notabene trwał, tak jak zakładałem, w jakieś 30-40 minut, więc ta wpisana im ponad godzina na rozpisce kompletnie z czapy) panowie wybiegli z backstage'u i dziękowali nam za wspólną zabawę, przybijali piątki i pozowali do zdjęć. Tak się zdobywa nowych fanów! Koncert-petarda! Autentycznie do dnia dzisiejszego mam jeszcze na ramionach siniaki po tym koncercie! 



 
Krótki set Vlure pozwolił mi jeszcze chwilkę cieszyć się występem King Krule'a. Przyznam, że ja do twórczości Archy'ego jakoś nie potrafię się przekonać i znaleźć z nim wspólnego języka, choć końcówka jego występu nawet, nawet przypadła mi do gustu. Szczególnie momenty, w których z całym zespołem pozwalał sobie na gitarową porywczość, ale i te bardziej stonowane, jazzowe chwile ładnie tuliły serducho. Być może po doświadczeniu całego koncertu zmieniłbym zdanie o jego twórczości, ale na to mimo wszystko w tym momencie jeszcze się nie zanosi. 
 
Ostatni łyk Jagerka z najwytrwalszymi Podróżującymi i ruszyliśmy pod Scenę Leśną na ostatnie pląsy z... 
 
Mind Enterprises! Po cichutku liczyłem, że ukrywający się od tą ksywką Andrea Tirone przywoła mi taneczne déjà vu z zeszłorocznych tańców na koncercie Myda i nie chybiłem! Nostalgicznym italo disco z kompanem u boku (ubrani w przesympatycznym, wintydżowym stylu) rzucili ostatnie wzywanie moim nóżkom, które zostało ochoczo podjęte! No po prostu zajefajnie tańczyło mi się do tych przebojowych retro melodii, wśród których oczywiście nie zabrakło utworu "Idol", z którego sampel zaczerpnął Kungs w swoim radiowym hicie "Never Going Home". I niekoniecznie był to highlight tego porywającego seta, bo nie sposób było również ustać przy choćby takich kompozycjach jak "La Vita Di Mare", "Ballare", "Girls & Boys", "S.H.A.K.E" czy "The Clapping Song". Może tylko trochę w ostatnich dziesięciu, piętnastu minutach za bardzo odlecieli w rozległą psychodelię, ale generalnie cały ich występ zaliczam do topki tanecznych doznań tegorocznej edycji! Viva Italia! No i jeszcze dodam prywatę, że panowie wykorzystali moją fotkę w podziękowania za ten wieczór na swoim instagramowym poście! Uwielbiam takie offowe sytuacje!     
 
 
 
 


Podsumowanie

 
Obecny na OFFie Przekosa (tiktoker Dominik Kosakowski) zapytał w swoich relacjach Artura Rojka, z czego on jest najbardziej dumny w kontekście 16. edycji katowickiego festiwalu. Ten odpowiedział mu krótko: "Z tego, że wciąż istniejemy". Te bardzo wymowne słowa padły w symbolicznym momencie upadku młodszego, ambitnego, mainstreamowego wydarzenia, jakim był Fest Festival (ten gorący temat był przez festiwalowiczów szeroko dyskutowany i nieomal przyćmił pierwszy dzień festiwalu). Oczywiście problemy finansowe stojącej za tamtą imprezą agencji Follow The Step to oddzielna, wielowątkowa historia, ale mimo wszystko to też w pewnym wymiarze przykład obecnego poważnego kryzysu na rynku festiwalowym. Ekscytacja związana z wyrzuceniem masek do kosza minęła, inflacja cen w ostatnim czasie zmusza do zaciskania pasa, a odbiorcy przy tak dużej ilości festiwali i osobnych koncertów stali się bardziej wybredni, największe gwiazdy decydują się na trasy stadionowe (a na nich ceny wejściówek zbliżone już do co najmniej połowy kosztów festiwalowych karnetów), koszta produkcji i gaże artystów nieustannie rosną, wojna za naszą wschodnią granicą też nie pozostaje bez wpływu na wiele festiwalowych aspektów... A to zapewne dopiero wierzchołek góry lodowej. Jestem przekonany, że OFF – dzięki umiejętnie od wielu lat budowanej marce – przetrwa tę zawieruchę, ale niewątpliwie mamy obecnie do czynienia z pacjentem w okresie rekonwalescencji. Jak już wspominałem na początku, sam miałem dość mieszane uczucia względem tegorocznego programu i, znając opinie moich znajomych, nie byłem w tym odosobniony. Pojawiły się zatem naturalnie obawy odnośnie frekwencji, ale ostatecznie ta (szczególnie w weekend) nie zawiodła, choć z pewnością nie był to szczyt możliwości. Udało się przyciągnąć ponownie stałych bywalców (myślę, że wieloletni sympatycy OFFa po prostu ufają w wybory organizatorów w ciemno, ale i obecność Slowdive w programie była zapewne dla wielu kluczowa) i podjęto również interesującą batalię o nowych odbiorców z młodszego pokolenia  (istotna obecność choćby Pusha T, Homixide Gang). Takie kompromisowe podejście ma moim zdaniem w tych czasach rację bytu, ale jestem ciekaw, jaki dalszy kierunek OFF obierze na długofalowy rozwój i odbudowę kondycji sprzed pandemii. Życzyłbym przy tym sobie, Wam i organizatorom nieco bardziej ówcześnie ekscytujących nazw w czołówce plakatu (sam Artur Rojek w wywiadach radiowych nie ukrywał, że tegoroczny zestaw headlinerów nie był jego pierwszym wyborem), ale oczywiście nie tylko czołowymi gwiazdami festiwal stoi, o czym dzięki wspaniałej różnorodności w line-upie w tym roku wszyscy się przekonaliśmy.
 
Z ręką na sercu powróciłem do domu bardzo usatysfakcjonowany tymi bogatymi w różnorodność koncertowymi doznaniami. Nie będę ubierał najlepszych występów w ranking, gdyż często to były tak skrajnie różne od siebie emocjonalnie w odbiorze koncerty, iż byłoby to kompletnie niesprawiedliwe. Z pewnością w tych najlepszych wspomnieniach plasują się szalone tańce na występach Son Rompe Pera, Confidence Man, Mind Enterprises, Nation Of Language i zabawa w pogo na brawurowym występie Vlure. A z drugiej strony te niesamowite chwile wzruszeń, uduchowienia i zadumy wywołane przez Tamino, Hanię Rani, Slowdive, Spiritualized i The Staples Jr. Singers. Spośród polskich wykonawców wyróżnię jeszcze znakomite koncerty Nene Heroine, Izzy And The Black Trees, Darii ze Śląska i Sad Smiles, a z zagranicznych stawiam małe plusiki przy występach Underscores, Melody's Echo Chamber, Butch Kassidy i Ekkstacy. Generalnie znaczna przewaga miłych zaskoczeń i odkryć nad nielicznymi rozczarowaniami bądź koncertami, które pozostawiły w obojętności. Być może jako całość ta 16. edycja nie będzie plasowała się wysoko w moich prywatnych festiwalowych doświadczeniach, ale staję przy zdaniu, że tegoroczny OFF Festival zdołał się obronić.
 
I na koniec jeszcze raz dziękuję Podróżującym za wszystkie przytulasy, przybite piątki, miłe słowa, dyskusje i wspólnie spędzone chwile pod scenami! Możliwość spotykania tylu muzycznych wariatów w Dolinie Trzech Stawów to nieustannie jeden z największych atutów OFFa! Wierzę, że w podobnie licznym gronie zobaczymy się ponownie w przyszłym roku! Odnotujmy zatem, że 17. edycja OFF Festivalu odbędzie się w dniach 2-4 sierpnia! Do zobaczenia! 
 
A teraz zapraszam do obejrzenia mojej skromnej fotorelacji! 
 
PS A jeśli jeszcze znajdziecie chwilę czasu, to zapraszam na mój profil na Instagramie, by odnaleźć trzy festiwalowe rolki z OFFa! Przyjemności!

 

Fotorelacja:

 


































































































































































































































































Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
25.08.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.