Muzyczne Podsumowanie Roku 2023!
Wstęp, czyli refleksje Ojca Podróżnika
Rok 2023 za nami! Minęła u mnie popandemiczna euforia, powrócił zaś życiowy
pragmatyzm, co poskutkowało mniejszą ilością koncertowych przygód niż w 2022
roku. Zaliczyłem pięć pełnowymiarowych festiwalowych wypraw (Next Fest,
Open'er Festival, OFF Festival, Great September, Inside Seaside) plus
kilkanaście osobnych koncertów. Licznik zatrzymał się łącznie na 138
koncertach (poprzednio 194). Dużo? Mało? Czy to ma znaczenie? Najważniejsze,
że odczuwam po tych dwunastu miesiącach głęboką satysfakcję i wdzięczność za
możliwość przeżycia kolejnych wielu niezapomnianych muzycznych chwil.
Spełniły się moje kolejne marzenia: wyczekiwane od wieeelu lat spotkanie z
Damianem Rice'em (dwukrotnie plus ten niezapomniany uliczny występ po
koncercie w Krakowie!), pierwszy koncert The War On Drugs w Polsce
(zaczarowali!), headline show Tash Sultana (znakomite, acz pozostał
niedosyt przez techniczne problemy), osobny koncert Foals (piękne pogo
w piaskowym pyle!), Red Hot Chili Peppers z Frusciante w składzie
(gorrrący wieczór na Narodowym podgrzany również przez nieśmiertelnego
Iggy'ego Popa!), Interpol w klubowych warunkach (klimacik prima
sort!), Arctic Monkeys w hali (niestety nie w Polsce, a w Berlinie, ale
było warto!), ciarkogenny Paolo Nutini na Open'erze… A skoro o Opku, to
tam w topce m.in. Queens Of The Stone Age (rockowy walec i ten
przepiękny zachód słońca w trakcie "Make It Wit Chu"),
Nothing But Thieves (rewelacyjne pogo i świętowanie premiery nowego
albumu),
Underworld, Rina Sawayama, Warhaus, Lovejoy, Young Fathers, Labrinth, David
Kushner, Los Bitchos, Christine and the Queens, Jacob Collier, Kendrick
Lamar… Dłuższe wspominki na blogu wkrótce! W dostarczeniu odkrywczych i unikalnych
doznań nie zawiódł OFF Festival: tańczyłem do utraty tchu z
Son Rompe Pera, Confidence Man, Vlure, Nation of Language, Mind
Enterprises, Underscores
(top odkrycia!), płakałem z Tamino, odpłynąłem przy
Hani Rani, Slowdive, Spiritualized, wzruszyłem się przy
Staples Jr. Singers… Rewelacyjny debiut na naszej festiwalowej mapie
zaliczył indoorowy Inside Seaside. Tam fantastyczne koncerty m.in.
Toma Odella (druzgoczący emocjonalnie!),
Girl In Red, Ezry Collective, Shame, Black Honey i drugie (nieco mniej
udane) spotkanie z NBT. Wracając do osobnych koncertów na wyróżnienie
zasługują również występy The Lumineers (mega sympatyczne folkowe
show!), City and Colour (jesieniarski highlight) oraz
The Sherlocks w Poznaniu (energiczna dawka wyspiarskiego indie-rocka).
Koncertowego rankingu ode mnie nie uświadczycie, ale na szczycie takiego
potencjalnego topu byłyby berlińskie koncerty The National i
Boygenius, które wzbudziły u mnie największe katarktyczne emocje!
Panowie w życiowej formie, a dziewczyny udowodniły, że tytuł superbohaterek
roku 2023 należy właśnie do nich!
No i oczywiście moje szlaki przecięły się również z polskimi artystami, na
czele z niezapomnianymi weselnymi harcami na trzech koncertach ukochanego
Loru! Do tego niezawodne spotkania z
Królem, Brodką, Kasią Lins, Darią ze Śląska, dwa bale z Ralphem.
Dopingowałem także znanych i zaprzyjaźnionych artystów (m.in.
Sonia Pisze Piosenki, Feral Atom, Black Radio, Izzy And The Black Trees,
Kamp!, Vincent, Rozen, Julia Pietrucha, The Cassino, Kathia, Dawid
Tyszkowski) oraz odkrywałem nowe talenty (Nene Heroine, Mud/o, Ola Michalska, Wiktoria Zwolińska, Ola Olszewska,
Zagi, Eł Mi) podczas showcase'owych szaleństw na Next Fest i
Great September! Działo się!
Wypunktowaną listę moich koncertowych podróży z odnośnikami do relacji na
blogu znajdziecie w kolejnej części podsumowania.
Czuję też delikatny niedosyt, bo na tej liście brakuje choćby klubowego
koncertu The Hives, wciąż nie mogę odżałować, że nie wybrałem się na występ
Gracie Abrams w Berlinie, boli brak obecności m.in. Blur, The Black Keys,
Rosalíi, Freda Againa.. w naszym kraju i ta pustka festiwalowa w drugiej
połowie sierpnia. No cóż, być może mogłem trochę lepiej rozplanować ten
miniony rok, wykrzesać z siebie więcej szaleństwa, ale nie ma już co
rozpamiętywać. Oby w przyszłym roku pod tym względem powodów do narzekania
było mniej!
Wspominając zeszłoroczne koncertowe podboje,
pamiętam oczywiście o Waszych licznych obecnościach Podróżujący! Jestem
niezmiernie wdzięczny za wszystkie wspólne przygody z Waszym udziałem! Za
wspólne pogowania na między innymi Foals, NBT, QOTSA, Vlure, za taneczne
podrygi na choćby Confidence Man, Ezra Collective i Mind Enterprises, za
towarzystwo pod barierką na The National, Tash Sultana, City and Colour,
Interpol i obecność na wieeeelu innych koncertach, za wszelkie branżowe
spotkania podczas showcase'ów, niezliczone muzyczne pogaduchy, zbite piątki,
wzniesione toasty, bifory i aftery... Och, gdybym miał wymieniać
wszystkie nasze wspólne chwile, to nie starczyłoby tu miejsca! Dzięki za
wszystko! Wsparcie otrzymywane od Was niezmiennie od lat napędza mnie do
dalszej zabawy w muzycznego blogera i kolejnych podróży muzycznych! Niech
hasło Podróżujmy Muzycznie Razem dalej nam towarzyszy w kolejnym roku! Jestem
przekonany, że nasze szlaki przetną się niejednokrotnie!
Pozdrowienia i podziękowania również dla Wszystkich zaprzyjaźnionych
artystów, osób z branży, menagerów, wytwórni, bookerów za wszelkie
spotkania, miłe słowa, nawiązane współprace, zaproszenia, otrzymywane płyty,
wiadomości itd. Po prostu nie pozwalacie mi porzucić steru Podróży Muzycznych! Mam nadzieję,
że w przyszłym roku będzie jeszcze więcej okazji do spotkań i czasu na wspólne
działania!
A skoro o działaniach mowa, to
czas na prywatną spowiedź z kolejnego roku funkcjonowania bloga. Pod
koniec zeszłego roku bardzo delikatnie odświeżyłem wygląd strony – mam
nadzieję, że jest zauważalnie przyjemniej! Na blogu pojawiły się 43
wpisy, w tym 20 obszernych i konkretnych relacji koncertowych oraz
festiwalowych! Do tego wspominki z festiwalowego sezonu 2022, subiektywne
zapowiedzi imprez, trzy płyty doczekały się specjalnego wyróżnienia w dziale
recenzji, ale tym podstawowym źródłem mych opinii o muzycznych premierach
pozostaje oczywiście regularny, comiesięczny cykl Aktualnie w Głośnikach. Nie
ukrywam, że przy tworzeniu tego ostatniego zacząłem odczuwać pewne
przebodźcowanie przy próbach nadążania za odsłuchiwaniem licznie pojawiających
się premier (szczególnie jesienią), ale uspokajam – nie zamierzam porzucić tej
formy wpisów. W zawieszeniu wciąż moja podcastowa działalność, ale to nie jest
tak, że nie pojawiałem się w eterze. Z przyjemnością gościłem u ekipy Koncerty
w Polsce w KwPodcast, a największym tegorocznym wydarzeniem było zaproszenie
na antenę Radiowej Czwórki!
W audycji Pierwsze Słyszę z Kamilem Jasieńskim dyskutowaliśmy o
festiwalach.
Dzięki za te wszystkie sytuacje! Dalej niestety zaniedbuję dział PM odkrywają,
ale oczywiście cały czas staram się wyłapywać nowe talenty, fenomeny,
artystyczne zjawiska i przemycam je w różnej formie. Niemniej zdaję sobie
sprawę, że przydałoby się je jeszcze bardziej podkreślać. A co w moich
socialach? No cóż, TikToka to ja nie podbiłem, ale zaprzyjaźniłem się z
tworzeniem instagramowych rolek i dostaję sygnały, że ta forma przypadła Wam
do gustu. Rzadziej i mniej regularnie publikuję treści (szczególnie propozycje
muzyczne) na Facebooku (nie wspominając już o naszej fejsbukowej grupie), ale
trochę straciłem wiarę w tę platformę i jej algorytmy. Na początku roku zaś
utworzyłem konto na Threads – zobaczymy, co wyniknie z tej nowej
przygody.
Nie tylko jednak muzyką na co dzień żyję. W ostatnich dwunastu
miesiącach udało się przeczytać kilkanaście książek (gustuję głównie w
fantastyce, ale z muzycznych dzieł zachwyciła mnie i polecam lekturę "The
Storyteller" – nieprawdopodobne opowieści Dave'a Grohla!), ogrywałem takie
tytuły jak: Hogwarts Legacy, God Of War, Star Wars Jedi: Ocalały, The Last Of
Us I, Spider Man: Morales, powróciłem do Wiedźmina 3, obecnie ponownie
zwiedzam Night City w Cyberpunku 2077, a w najbliższych planach Baldur's Gate
3. O obejrzanych serialach i filmach również mógłbym długo opowiadać. W topce
m.in. Oppenheimer, Czas krwawego księżyca, Wieloryb, Tár, Duchy Inisherin,
Chłopi, Strażnicy Galaktyki 3, Spider Man: Poprzez Multiwersum, Babilon, The
Last Of Us, Niebieskooki Samuraj, Absolutni Debiutanci, 1670, Ashoka (ogromna
słabość do Star Warsów i Rebeliantów), Sex Education, Nasza bandera znaczy
śmierć, ale szczególnie wyróżniam serial Daisy Jones & The Six – takiej
produkcji brakowało mi od czasów nieodżałowanego Vinyla! A muzyka z tego
serialu zresztą zaznaczy swoją obecność w niniejszym Muzycznym Podsumowaniu
Roku 2023…
No właśnie! Ja tu gadu, gadu, a Wy pewnie chcielibyście już poznać moje
ulubione płyty minionego roku. Pozwólcie jeszcze tylko na krótkie słowo
wstępu i wyjaśnień. Powiedzmy sobie to od razu wprost: to był zajebiście mocny
i znakomity rok jeśli chodzi muzyczne premiery! Naprawdę było w czym
przebierać przy konstruowaniu całego podsumowania! Czym się kierowałem w
swoich wyborach? To wynik splotu wielu czynników. Nie wspinam się na wyżyny
obiektywizmu (o ile w ogóle w przypadku sztuki możemy mówić o obiektywnym
ocenianiu), ale staram się przede wszystkim kierować sercem i wyróżniać te
pozycje, które wywoływały zamęt w mym umyśle, intrygowały, poruszyły głęboko
ukryte emocje bądź też po prostu zapewniły dopływ endorfin. Wpływ na moje
wybory mają również często koncertowe doświadczenia, które pozwalają później
na dane krążki spojrzeć z innej perspektywy. Nieco rzadziej, ale zdarza mi się
również intencjonalnie wyszczególniać nieco wyżej krążki, które przepadają w
licznych rankingach AOTY bądź artystów, którym mocno od lat kibicuję – nadal
jednak są to pozycje, które dostarczył mi istotną dawkę satysfakcji.
Oczywiście nie zabraknie tu wielu pozycji, które pojawiają się w szeregu
innych podsumowań, niemniej spodziewajcie się kilku niespodzianek. Być może
nawet kontrowersyjnych. Choćby w jednej kategorii zdecydowałem się na
wyróżnienie albumu wydanego w 2022 roku, w drugiej zaś pojawia się de facto
fikcyjny zespół... O jakich dziełach i artystach mowa? Za chwilę się
przekonacie. No i pamiętajcie – to przede wszystkim zabawa! A więc rozsiądźcie
się wygodnie i
oto przed Wami zestaw 60 moich ULUBIONYCH albumów roku 2023 uszeregowanych
w pięciu kategoriach: EP-ki/Minialbumy, Polskie Debiuty, Polskie Albumy,
Zagraniczne Albumy, Zagraniczne Debiuty.
Ta ostatnia kategoria nieprzypadkowo tym razem wieńczy tegoroczne
podsumowanie...
Przyjemności!
➖➖➖
KONCERTY 2023
Luty:
- 22. Walentynki Chełmińskie: Cheap Tobacco, Dziwna Wiosna
-
Ralph Kaminski w Gdańsku
Marzec:
Kwiecień:
Maj:
Czerwiec:
-
The Lumineers w Warszawie
-
Interpol w Warszawie
-
The War On Drugs w Warszawie
-
Red Hot Chili Peppers, Iggy Pop, The Mars Volta w Warszawie
- Ralph Kaminski w Świeciu
-
Lor w Warszawie
- Foals w Warszawie
- Open'er Festival
Lipiec:
Sierpień:
- OFF Festival
-
Boygenius w Berlinie
-
Blues Na Świecie Festival (Black Radio, Late Bloom, Hoodoo Band & Retro
Funk Horns)
Wrzesień:
Październik:
-
Organek w Chełmnie
- Kasia Lins w Toruniu
-
City and Colour w Warszawie
- Lor w Gdańsku
- Lor w Łodzi
- Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu: Daria ze Śląska
Listopad:
➖➖➖
EP-ki / MINIALBUMY 2023
10. ETTA MARCUS – "HEART-SHAPED BRUISE"
Etta Marcus to 21-letnia artystka z Południowego Londynu, która po tym,
gdy na początku pandemii została wyrzucona ze szkoły jazzowej, postanowiła
postawić na samodzielną karierę. W 2022 roku wydała niezależną debiutancką
EP-kę "Viev from the Bridge" z charakterystyczną dla siebie czarującą i
zarazem ponurą wrażliwością, którą można byłoby umieścić pomiędzy
twórczością Lany del Rey a Phoebe Bridgers. Ciepłe przyjęcie tamtego
materiału zaowocowało kontraktem z Polydor Records i premierą EP-ki
"Heart-Shaped Bruise", która stanowi kolejny krok naprzód w muzycznym
rozwoju Etty. Narracyjny mrok płynący ze zranionego serca zgrabnie miesza
się tu z niezwykle melodyjnymi kompozycjami. Poszerzając paletę narzędzi
muzycznych i nieco eksperymentując z elementami subtelnego popu, country,
jazzu, Marcus skutecznie ucieka od pierwszych prób klasyfikowania jej jako
kolejnej "smutnej dziewczyny". W jej głębokim głosie i lirycznym kunszcie
jest stanowcza obietnica wyjątkowej kariery, której rozkwit warto
obserwować.
9. GRETEL HÄNLYN – "HEAD OF THE LOVE CLUB"
Pokładam w tej utalentowanej artystce z Londynu nadzieję na
karierę, która dostarczy wspaniałych dokonań. Po dobrze przyjętej
EP-ce "Slugeye", Gretel postanowiła pójść za ciosem i wypuścić drugą
muzyczną wizytówkę. I po przesłuchaniu "Head of the Love Club" wciąż
niezwykle trudną ją zaszufladkować. Otrzymujemy różnorodny materiał,
w którym mieszają się surowe, grunge'owe gitary, miłość do
mistycyzmu Nicka Cave'a i alt-rocka lat 90., popowe ekscesy, ostre
postpunkowe chwyty, groteskowy liryzm, a swoim mocnym, transowym
wokalem Gretel wprowadza niemalże wszystkie kompozycje we frapującą
estetykę mrocznej, gotyckiej baśni. Brakuje być może w tym
brzmieniowym rollercoasterze koncepcyjnej spójności, ale
niewątpliwie twórczość Gretel potrafi zaintrygować oraz
zahipnotyzować, a momentami szczerze
zachwycić.
8. TASH SULTANA – "SUGAR EP."
Tash Sultana w porównaniu do poprzednich dzieł na nowej EP-ce zagłębili
się jeszcze bardziej w przystępne popowe brzmienie, ale bez obaw. Wciąż
dostarczają unikatową dawkę brzmień, gdzie nie brakuje miejsc na
instrumentalne psychodeliczne (grzybek na okładnie nieprzypadkowy) odloty.
Nic zatem dziwnego, że połowa kawałków z tej EP-ki przekracza zwyczajowe
granice norm trwania popowej piosenki. Otrzymujemy tu w skrócie różnorodną
dawkę słodkich, kojących dźwięków i pięknego uduchowionego wokalu Tash.
Warto również zagłębić się w emocjonalną warstwę liryczną. I dodajmy, że
Tash samodzielnie nagrali wszystkie instrumentalne partie, zmiksowali
całość i wypuścili to dzieło pod szyldem własnego wydawnictwa. Tash grają
w swojej własnej lidze.
7. THE CASSINO – "PRZEŚWIT"
Chłopaki z The Cassino powrócili z EP-ką, na której eksplorują ciemne
zakamarki alternatywnego rocka z domieszką indie. Duszna, niepokojąca
atmosfera, którą udało im się wygenerować na tym skromnym wydawnictwie,
gra tu pierwszoplanową rolę, a dramaturgiczna liryka połączona z
charakterystycznym wokalem Huberta Wiśniewskiego podbija ten mroczny
ładunek emocji. Nie mam uwag – The Casino mądrze dojrzewają!
6. VLURE – "HEAVEN SENT"
Dla choćby takich EP-ek jak wydane w połowie grudnia "Heaven Sent" Vlure
warto poczekać z podsumowaniem roku do samego końca! Skromne wydawnictwo
złożone z czterech kompozycji-petard (plus bonusowy remix) dosłownie
wypluwa membrany z głośników! Zresztą kto dotarł na ich koncert na OFF
Festival Katowice ten doskonale wie, na co stać ten band z Glasgow! A
kto nie był, temu polecam relację z OFFa na blogu. Powtórzę z niej,
że Vlure w swojej twórczości łobuzersko i kapitalnie przepuszczają
gitarowy gniew à la Slaves przez brzmienie bliskie Faithless. I trzeba im
oddać, że przekładają te burzliwe koncertowe emocje na studyjne kawałki w
sposób wzorowy!
5. LOVEJOY – "WAKE UP & IT'S OVER"
Od dłuższego czasu pobieżnie, ale jednak przypatrywałem się fenomenowi
Lovejoy – trudno wszak było pozostać obojętnym wobec dwóch
błyskawicznie wyprzedanych solowych koncertów tego indie-rockowego
zespołu w naszym kraju i entuzjastycznie przyjętego występu na
open'erowym Tent Stage. W takich przypadkach zaczynam odczuwać swoje
trzy dekady życia na karku, bo kluczem do zrozumienia sukcesu tej
formacji jest postać Wilboura Soota – brytyjskiego streamera Twitcha,
youtubera, który może pochwalić się liczbą followersów uciekającą w
miliony. Zapragnął przy tym zostać także muzykiem. Ze swoim kumplem
Joe Goldsmithem założył zespół pod szyldem Lovejoy i z singla na
singiel nakręcała się wokół nich spirala coraz większego
zainteresowania. Zdołali w 2021 roku wypuścić dwie ciepło przyjęte
EP-ki, a w maju zeszłego roku premierę miało ich trzecie
miniwydanictwo "Wake Up & It's Over", które... No jest dla
mnie tym gamechangerem! A singiel "Call Me What You Like" to już w
ogóle mocno wkręcił mi się w umysł i serducho. Oczywiście
indie-rockowego prochu na nowo chłopaki nie wymyślają, ale grają
niezwykle sprawnie oraz z odpowiednim entuzjazmem i zaraźliwą energią
– tyle mi wystarcza! Podczas ich występu na Open'erze odmłodziłem się
o kilka lat!
PS Na EP-ce jest też mały polski akcent w postaci kompozycji zatytułowanej "Warsaw"!
PS Na EP-ce jest też mały polski akcent w postaci kompozycji zatytułowanej "Warsaw"!
4. TOMMY LEFROY – "RIVALS EP"
Muzyczny duet, składający się z kanadyjskiej singer-songwriterki
Tessy Mouzourakis i Amerykanki Wynter Bethel, trafił na szczyt moich
zeszłorocznych odkryć muzycznych. Drugą EP-ką Tommy Lefroy
potwierdzają swój potencjał i piękną wrażliwość! Dziewczyny wspaniale
zanurzają się popularnych obecnie songwriterskich wodach. Wdzięcznie
łamią i płynnie łączą różne schematy: nie brakuje tu power
indie-rockowych fragmentów (znakomite "Dog Eat Dog" oraz
euforyczne "Worst Case Kid") oraz wycieczek w bardziej akustyczne
nastroje ("Jericho Beach" i "Recency Bias"), a nawet subtelnych
śpiewów niemal a cappella ("The Mess", w którym do wokali Tessy i
Wynter dołączają również Samia oraz Dylan Fraiser). Niewątpliwym
walorem ich projektu są pięknie zharmonizowane ze sobą wokale, które
wynoszą wydźwięk emocjonalny każdego utworu na wyższy poziom. No i
dodajmy do tego jeszcze intrygującą, poetycką lirykę. Tu wszystko się
ze sobą zgadza. Czekam na więcej!
3. EDEN RAIN – "GUTTER VISION" & "BUT I'M ALRIGHT NOW"
Jestem przekonany, że Eden Rain to wschodząca gwiazda brytyjskiego indie
alternatywnego popu, wymykająca się nieco standardowym klasyfikacjom. Już
od dłuższego czasu zachwycałem się jej pojedynczymi singlami, a w zeszłym
roku w końcu nadszedł czas na wypuszczenie aż dwóch EP-ek. Mam nadzieję,
że kariera tej dziewczyny nabierze wkrótce rozpędu, bo jej styl łączący
luz sypialnianego popu ze zmysłowymi, jazzowymi melodiami i wpływami
choćby Amy Winehouse jest naprawdę urzekający, a niespożyta kreatywność w
malowaniu zjawiskowych pejzaży dźwiękowych imponuje. W dodatku Eden jest
posiadaczką w mym mniemaniu bardzo charakterystycznej, frapującej barwy
wokalnej. Jej introspektywna liryka (niepozbawiona humoru, ale proponująca
również ważkie spostrzeżenia co do okresu dorastania, miłosnych rozterek i
walki z codziennym mrokiem) połączona z fantazyjnymi aranżami i unikalnym
wokalem to magnetyczny pocisk – nie sposób oderwać się od jej piosenek!
Dajcie tej dziewczynie szansę, zanim jej kariera nabierze rozpędu! A
doprawdy Eden Rain zasługuje na szerszy rozgłos!
2. KUBA DĄBROWSKI – "NA RAZIE MUSZĘ ODPOCZĄĆ"
Kuba Dąbrowski do tej pory był chyba lepiej znany jako bardzo
utalentowany producent, aczkolwiek jeśli ktoś tylko wcześniej zetknął się
z jego twórczością bądź występami na żywo, ten z pewnością był również
świadomy jego ponadprzeciętnych umiejętności pisania melodyjnych i
emocjonalnych piosenek. Ja tak miło zostałem zaskoczony przez Kubę podczas
jego bardzo atmosferycznego koncertu w ramach Great September w 2022 roku.
Od tamtej pory starałem się uważnie śledzić jego rozwój i oto pod koniec
zeszłego roku zaprezentował nam debiutancki minialbum "Na razie muszę
odpocząć". Ta kolekcja niezwykle egzystencjalnych przemyśleń jest
skierowana głównie w stronę mężczyzn, którzy ukrywają swoją wrażliwość i
życiowe problemy pod często zgubnym szyldem "prawdziwego mężczyzny". To
zarazem też uniwersalna zachęta do rozmów samego ze sobą, szukania
własnego ja, otwarcia się na zewnętrzną pomoc, wydobywania z siebie
wszelkich emocji, odwagi w okazywaniu słabości. Ten liryczny przekaz to
właściwie lektura obowiązkowa dla nie tylko płci męskiej. Nie zawodzi przy
tym również muzyczna warstwa, która hipnotyzuje delikatnym, relaksującym
indie-popowym tłem idealnie korelującym z wokalem Kuby. Piękne, ważne
dzieło!
1. BOYGENIUS – "THE REST"
Tegoroczny powrót tej supergrupy tworzonej przez Phoebe Bridgers, Julii
Baker i Lucy Dacus, ich debiutancki album "The Record" oraz światowa trasa
okazały się spektakularnymi sukcesami! Pisałem o tym niejednokrotnie – na
blogu zresztą znajdziecie recenzję płyty, która oczywiście zaznaczy też
swoją obecność (i to jak!) w tym zestawieniu oraz relację z koncertu w
Berlinie. Nie muszę chyba specjalnie przekonywać, że jestem w tym projekcie
absolutnie zakochany. Tym bardziej z radością gościłem w głośnikach EP-kę,
wieńczącą ten wspaniały dla dziewczyn rok. Skromną, bo złożyły się na nią
zaledwie cztery utwory, które wcześniej zostały odrzucone w trakcie prac nad
"The Record". I całkiem słusznie, bo szczerze od razu trzeba przyznać, że te
kompozycje nieco bledną przy emocjonalnej sile debiutanckiego materiału, ale
niemniej i tak zapewniają wielce przyjemną 12-minutową muzyczną podróż.
Rozpoczyna się ona od dość mglistego, mrocznego utworu "Black Hole", w
którym bałaganiarsko kłębią się subtelne dźwięki elektroniki i folku, które
jakby próbują zakłócić cudne harmonie wokalne. "Afraid of Heights" to popis
lirycznego talentu Lucy Dacus. Przywoływane życiowe sytuacje z dozą lekkiego
humoru i przyświecającą nad nimi refleksją nad przemijaniem (I wanna live a vibrant life / But I wanna die a boring death) zapadają w pamięć, a delikatna slide'owa gra na gitarze tworzy wrażenie
ucieczki w dream-popowe country. "Voyager" zaś wypełniony jest aksamitnym
wokalem Phoebe, delikatnymi skubnięciami w struny gitary akustycznej i
urokliwymi harmonijnymi pomrukami pozostałej dwójki w tle. Najpiękniej
wybrzmiewa utwór "Power" z surową gitarą i elektryzującym przewodnim wokalem
Julien, przeradzającym się w kolejną podniebną harmonię wokalną całej
trójki. I to outro, w którym wyłaniają żałobnie brzmiące instrumenty dęte –
przepiękny moment! "The Rest" może i jest pozbawione indie-folk-rockowych
fajerwerków, ale zapewnia odpowiednie emocjonalne wytchnienie dla zespołu i
jego fanów po tych szalonych oraz triumfalnych ostatnich miesiącach.
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- ALIX PAGE – "GOOSE"
- MANCHESTER ORCHESTRA – "THE VALLEY OF VISION"
- MATILDA MANN – "YOU LOOK LIKE YOU CAN'T SWIM"
- NASTIA – "LILIE"
- ROB MOOSE – "INFLORESCENCE"
- ROSALÍA, RAUW ALEJANDRO – "RR"
- SIGRID – "THE HYPE"
- SLØTFACE – "AWAKE/ASLEEP"
- WIKTORIA ZWOLIŃSKA – "...NA PODSTAWIE ZAZDROŚCI"
- YONAKA – "WELCOME TO MY HOUSE"
➖➖➖
Polskie Debiuty 2023
5. ÄLSKAR – "KOŃCE"
Wrocławskie trio Älaskar, które tworzą Ola Batycka (wokal),
Mikołaj Lisowski (bas, perkusja) oraz Piotr Paduszyński
(klawisze), na swoim debiutanckim albumie "Końce" ujęło mnie
swoją melancholijną wrażliwością i poetyckimi tekstami. Senny,
acz zarazem hipnotyzujący wokal Oli na tle subtelnych aranżacji
opartych na klawiszowych melodiach, delikatnej elektronice i
żywej perkusji w połączeniu z intrygującymi opowieściami o
procesie rozpadu miłości z wplecionymi wątkami ekologicznymi
("Lasy") sprawia, że przy twórczości Älaskar warto zatrzymać się
na dłużej. I nie będzie to stracony czas! Unosi się nad tym
krążkiem naturalna magia i wyjątkowa artystyczna
szczerość.
4. DAWID TYSZKOWSKI – "MÓJ KOT ZAGINĄŁ I JUŻ RACZEJ NIE WRÓCI"
Twórczość Dawida Tyszkowskiego w ostatnich miesiącach powoli
zakradała się do mego serducha, a chyba takim pierwszym momentem
przełomowym był jego gościnny udział w singlu "PAM PAM PAM"
zespołu Lor (sami wiecie! A jeśli nie to i tak za chwilę się
dowiecie...). Drugi kamień milowy w naszych relacjach to
zeszłoroczny występ Dawida podczas Great September w Łodzi. Jego
klimatyczny i bardzo emocjonalny występ w Scenografii, przy
ekspresywnym wsparciu publiczności, całkowicie mną oczarował.
Wychodziłem z klubu z pewną myślą, że ten chłopak ma przed sobą
wspaniałą karierę. Tym bardziej z uwagą wyczekiwałem jego
debiutanckiej płyty, którą od miesięcy przygotowywał z Piotrem
Madejem (Patrick The Pan). Przedpremierowo cały materiał
usłyszałem w wersji live na Inside Seaside, aczkolwiek muzyczne
opowieści Dawida na ten moment lepiej wypadają w kameralnych
warunkach. Tak też proponuję podchodzić do odsłuchu albumu o
jakże długim, ale kluczowym dla zrozumienia całości, tytule "Mój
kot zaginął i już raczej nie wróci". Cztery ściany własnego
pokoju, kocyk, herbata z cytrynką oraz miodem i melancholijne
opowieści wyśpiewane pięknym wokalem Dawida na tle zręcznych
alt-popowych aranżacji. Tytułowy kot może być interpretowany
różnie, ale w ogólnym spojrzeniu jest metaforą przemijalności i
to uczucie jest lirycznym fundamentem zbioru dziewięciu
kompozycji. Piosenki poruszająco podejmują tematy samotności,
tęsknoty, zanikających więzi przyjaźni, złamanego serduszka,
stanów depresyjnych itp. Za sprawą jednakże szlachetnej popowej
dynamiki i bogatego instrumentarium – nie przytłaczają swoim
emocjonalnym ciężarem. Wręcz powiedziałbym, że momentami to,
bądź co bądź, perfekcyjnie wyprodukowane tło instrumentalne
nieco za bardzo odwraca uwagę od warstwy tekstowej. A ta jest
bez wątpienia najjaśniejszym punktem tego debiutu. Naprawdę
warto uważnie wsłuchać się historie Dawida –
zwyczajnego wrażliwego chłopaka z osiedla obdarzonego wyjątkową
muzykalnością. Jestem przekonany, że jego talent wspaniale
rozwinie się w kolejnych latach i przy okazji uchyli również
furtkę dla nadziei, którą pozostawił sprytnie otwartą w
tytułowym słowie "raczej".
3. KATHIA – "PRZESTRZEŃ"
Ścieżka Kathii do podbicia mego serducha była dość kręta. Jej
koncert w ramach Great September z 2022 roku, najprościej
ujmując, niewytłumaczalnie mnie nie porwał. Niemniej
postanowiłem nie skreślać talentu tej młodej dziewczyny. Na całe
szczęście! Już pierwsze single, zwiastujące jej debiutancki
pełnowymiarowy album, szarpnęły odpowiednimi melancholijnymi
strunami mej duszy, a podczas tegorocznego koncertu – również w
ramach łódzkiego showcase'u – miałem nieodparte wrażenie, że mam
styczność z zupełnie inną artystką i wzrósł mój apetyt na
pełnowymiarowe solowe dzieło. Nie zawiodłem się. Kolekcja
jedenastu kompozycji wybucha w przestrzeni wciągającą niczym
czarna dziura cudowną emocjonalnością – lirycznie gorzką i
smutną, ale zarazem brzmieniowo niezwykle sensualną i
przytulającą. Subtelna elektronika połączona z bardzo
organicznymi formami wybrzmiewa tu niezwykle intrygująco,
niesztampowo, a głęboki, plastyczny wokal Kathii zjawiskowo
wypełnia te tekstury muzyczne. Można doszukiwać się u
wrażliwości tej poznańskiej artystki pewnych wspólnych
mianowników z innymi polskimi artystkami, jak choćby Melą
Koteluk i Kasią Lins, ale generalnie udało się jej wytworzyć
własny, dopracowany, oryginalny muzyczny świat. Bardzo piękny i
poruszający, który będzie się w kolejnych latach rozrastał i
wciągał jak czarne dziury w galaktyce.
2. OYSTERBOY – "ODY DO LETNICH DNI"
Oysterboy, czyli Piotr Kołodyński (wokalista zespołu Terrific
Sunday) od 2021 roku konsekwentnie i cierpliwie dążył do osiągnięcia
upragnionego celu: wydania solowej debiutanckiej płyty. Udało się!
Po serii naprawdę świetnych singli z gitarowym,
nostalgiczno-wintydżowym vibem i angażujących koncertów, na których
te autorskie kompozycje zyskiwały większą energią, wreszcie możemy
cieszyć się wydanym longplayem. Doskonale pamiętam, z jakim
niesamowitym entuzjazmem Piotrek opowiadał mi o pracach nad tym
krążkiem po koncercie Much w Chełmnie w lutym 2022 roku i przy
odsłuchu czułem tę pozytywną energię, która przelała się do
kręgosłupa tych fantastycznie skomponowanych kompozycji. Oddajmy tu
głos Piotrkowi, który kilka dni po premierze napisał: "To muzyka
płynąca z najprawdziwszych emocji i serca. Przemyślenia o tym, kiedy
wchodzi się w dziwny wiek, o miłości i nienawiści, o odpuszczaniu,
ale też kurczowym trzymaniu się przeszłości, hołd dla lata, jezior,
mórz i oceanów – kocham". Świetny liryzm połączony z gitarową
finezją faktycznie odpływa w rejony bardzo nostalgiczne o
zabarwieniu bedroomowego, indie-popowego lo-fi oraz przywołuje
wspomnienia i wywołuje tęsknotę za beztroskimi wakacyjnymi dniami z
okresu młodości. To bardzo chwytliwy materiał, który za każdym razem
uruchamia piękne szmery w mym serduchu! Brawo Oysterboy!
1. DARIA ZE ŚLĄSKA – "TU BYŁA"
Gdy w 2022 roku w eterze pod skrzydłami wytwórni Jazzboy Records
pojawił się świetny i bardzo ciepły przyjęty utwór "Falstart albo
faul" nieco tajemniczej Darii ze Śląska, zapaliła się u mnie lampka
ostrzegawcza: "oho, oto pojawia się artystka, która prawdopodobnie
za chwilę wkroczy na podobną ścieżkę sukcesów, co Kaśka Sochacka".
Zresztą łatka drugiej Kaśki (tudzież kolejnego Korteza w spódnicy)
początkowo trochę do Darii przylgnęła, ale miałem to szczęście dość
szybko poddać te porównania weryfikacji, gdyż widziałem jej jeden z
pierwszych solowych koncertów podczas toruńskiego festiwalu Nada.
Obie artystki łączy z pewnością szczera i wrażliwa narracja, ale
podają ją w bardzo odbiegającym od siebie anturażu muzycznym.
Dodajmy w tym miejscu, że Daria nie jest debiutantką, ma za sobą
przygodę w elektronicznym duecie The Party Is Over, któremu jednak
nie udało się wypłynąć na szerokie wody. Potencjał tkwiący w Darii
odkryła później Agata Trafalska, która znacznie przyłożyła się do
jej muzycznej metamorfozy. Proces szlifowania talentu, a także
współprace z różnymi producentami trwały niemalże trzy lata i
rezultat jest niezwykle efektowny, klimatyczny oraz spójny. Wręcz
zjawiskowy! Co zachwyca? Fenomenalne, autentyczne
narracyjno-reporterskie teksty, które w dużej mierze ukazują różne
oblicza relacji męsko-damskich, ale nie tylko. Choćby w utworze
"Chinatown" w poruszający sposób dotknięty jest problem alkoholowy w
rodzinie Darii. Podobają mi się również wtrącane wszelkie nawiązania
do popkultury:
W mojej głowie syf, masakra / Scena jak z Kill Billa ("Kill
Bill"), ktoś głośno puszcza Peggy Brown,
pięknie jak w Dirty Dancing,
1 z 10 włączę nam ("Chinatown"),
zatańczę dziś jak Gambino ("Gambino"),
Wszyscy mi mówią będzie dobrze / wypijesz parę piw / pooglądasz
Meryl Streep
("Trójka z chemii"). Naprawdę warto samemu skupić się na tych
wszystkich walorach lirycznej warstwy, które są wyśpiewywane przez
Darię w bardzo spokojny, wyważony i hipnotyzujący sposób. Brak
wokalnych popisów działa na korzyść w odbiorze całego materiału i
potęguje poczucie obcowania z bardzo melancholijnym dziełem i przede
wszystkim uwydatnia – powtórzę – wyśmienite teksty! A wszystko to
utkane w naprawdę miodnych dla uszu alternatywnych melodiach
podszytych subtelną elektroniką i lynchowskim klimatem. O
usypiającym brzmieniu nie ma mowy. Po prostu słucha się tego albumu
na jednym wdechu wypełnionym zachwytem!
Bez cienia wątpliwości to najlepszy i olśniewający polski debiut 2023 roku! Rzekł Sylwester z Kujaw.
Bez cienia wątpliwości to najlepszy i olśniewający polski debiut 2023 roku! Rzekł Sylwester z Kujaw.
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- KWIATKI – "W MYM PAMIĘTNIKU"
- TOMEK ZIĘTEK – "SOME OLD SONGS"
➖➖➖
Polskie Albumy 2023
10. DZIWNA WIOSNA – "DUCHY.DISCO"
Krótko: przykład znakomitego rock'n'rollowego romantyzmu!
"Duchy.Disco" to zbiór naprawdę świetnie skomponowanych i napisanych
piosenek. Nie brakuje w nich solidnej dawki balladowego miłosnego
żaru, płonących gitarowych riffów i pasjonującego wokalu Dawida
Karpiuka. Wszystko tu się ze sobą zgadza. Powracam do tego krążka z
nieukrywaną satysfakcją.
9. BLACK RADIO – "BLACK RADIO"
W ostatnim czasie uważnie śledziłem poczynania tych rock'n'rollowych
łobuzów z Łodzi i zdecydowanie polecam zapoznać się Wam z ich dojrzałą
gitarową twórczością. Miałem oto bowiem tę przyjemność usłyszeć
przedpremierowo tenże album w audiofilskich warunkach w trakcie
wyjątkowego odsłuchu w łódzkiej Mediatece MeMo podczas Great
September, ale przede wszystkim z niemałą ekscytacją zagotowała mi się
w żyłach rockowa krew podczas dwóch widzianych koncertów chłopaków w
ramach Blues na Świecie i oczywiście w Łodzi. Chłopaki z Black Radio
nie dokonują kopernikańskiej rewolucji w świecie gitar, ale grają
prosto z serducha, z pasją, polotem i nieukrywanym celem skopania
tyłków publiczności. Nagrywając w studiu na setkę, spróbowali
przemycić tę nieokrzesaną sceniczną energię na album. Z całkiem
niezłym skutkiem, więc warto przy odsłuchu nieco podkręcić głośność. Z
pewnością podchwycicie kilka tropów prowadzących do inspiracji różnymi
rockowymi instytucjami muzycznymi, przykleicie łatki od vintage rock,
po blues-rock, alternatywny rock, hard-rock, a nawet country. W power
ballady panowie też potrafią. Czy etykietowanie ma jednak sens? Na
samym końcu i tak liczą się przede wszystkim emocje, a te w twórczości
Black Radio są żarliwie, momentami wręcz wybuchowe i przywracają wiarę
w siłę sprawczą rock'n'rolla. Udało im się na tym 16-utworowym
materiale uchwycić niezwykłą chemię i wieloletnie sceniczne zgranie
między sobą. Wyróżnić jednak należy charyzmatycznego lidera Dawida
Wajszczyka, który nie tylko dysponuje świetnym wokalem, ale również
pisze niebanalne teksty o kondycji współczesnego świata i miłości.
Zarzuty? Może bardziej porada – więcej polskojęzycznych tekstów!
I jeszcze raz uczulę, że wszystkie kompozycje z tego krążka naprawdę nabierają prawdziwych rumieńców w warunkach live, więc nie przegapcie ich koncertu, jeśli będą w Waszej okolicy! Macie moje słowo, że będzie elektryzująco! Rock'n'roll z takimi zespołami ma się wciąż doskonale.
I jeszcze raz uczulę, że wszystkie kompozycje z tego krążka naprawdę nabierają prawdziwych rumieńców w warunkach live, więc nie przegapcie ich koncertu, jeśli będą w Waszej okolicy! Macie moje słowo, że będzie elektryzująco! Rock'n'roll z takimi zespołami ma się wciąż doskonale.
Pewnie to najbardziej mainstreamowe – w najlepszym tego słowa
znaczeniu – dzieło w dorobku Króla, ale w pełni utrzymane w jego
pozytywnie pokręconym stylu! Porywające do tańca, zmuszające do
wyjęcia chusteczki oraz skłaniające do rozkminiania poszczególnych
wersów. Co prawda te ostatnie są przystępne jak nigdy wcześniej,
ale wciąż pozostawią spore pole do interpretacji. No i do tego
novum: goście! Quebonafide, Piotr Rogucki i Artur Rojek! Otwarcie
się Błażeja na takie współprace jest odświeżające, ale nie
potrafię zarazem uciec od poczucia, że ten krążek byłby takim
samym sukcesem, gdyby tego "ficzera" zabrakło. Bo sukces tkwi
przede wszystkim w tych słodko-gorzkich melodiach, które mile
szarpią za ucho. Muzyczne królestwo Błażeja pozostaje
niezagrożone, a nawet więcej: jest gotowe na podbój kolejnych
peryferii i pozyskanie nowych Tygrysów.
7. POLA RISE – "HIKIKOMORI"
Epidemie biologicznych wirusów nękają ludzkość od zarania dziejów,
ale obok nich równolegle rozwijają się również te, które dotykają
bezpośrednio naszej psychiki. O jednym z nich – problemie samotności –
postanowiła opowiedzieć wszechstronnie utalentowana Pola Rise, czyli
Paulina Miłosz. Zjawisko izolowania się od społeczności Japończycy w
latach 90. określili właśnie jako hikikomori. Przyznam się, że
wcześniej to pojęcie nie było mi znane, ale samo zaburzenie... Myślę,
że zwłaszcza w ostatnich pandemicznych latach wszyscy w mniejszym lub
większym stopniu uciekaliśmy niechybnie w te stany samotności, ale ten
podstępny wirus potrafi zasiać spustoszenie również w bardziej
nieoczekiwanych okolicznościach. Pola Rise przedstawia różne odcienie
zmagań ze samotnością poprzez pryzmat własnych doświadczeń z ostatnich
dwóch lat, kiedy sama utknęła w czterech ścianach. Jej wyznania są
niezwykle odważne i szczere do bólu. Już słuchanie poszczególnych
singli sprawiało u mnie poczucie dyskomfortu i duszenia się
pobudzonymi własnymi emocjami, a zmierzenie się z zawartością całego
krążka to dopiero było nie lada wyzwanie. Ale jakże na końcu
oczyszczające oraz uświadamiające o skali i ważkości tego istniejącego
problemu. A wszystkie te poruszające opowieści są podane na tle
ambitnego, nieszablonowego, eksperymentalnego, frapującego połączenia
alternatywnej elektroniki i popu. Przy singlu "Wytrzymam" określiłem
te wyjątkowe muzyczne konstrukcje mianem future sad pop i zdanie
podtrzymuję. Tworzenie tak angażującej emocjonalnie elektroniki to
wciąż rzadkość, tym bardziej warto docenić ten projekt. Projekt, który
zresztą wykracza poza muzyczne ramy. Pola bowiem zdecydowała się
równocześnie zadebiutować literacko i napisała książkę (wydaną również
pod tytułem "Hikikomori"), która stanowi uzupełnienie płyty. Albo i na
odwrót, bo dzieło to składa się z dwunastu odrębnych, fikcyjnych
historii, które korelują z poszczególnymi piosenkami. Każda opowieść
została opatrzona cytatem i posiada odnośnik do streamingu danego
kawałka. Niezwykły pomysł! A do tego jeszcze dołóżmy składające się w
jedną całość, wspaniale zrealizowane teledyski oraz piękną oprawę
graficzną... No jest to po prostu szczegółowo przemyślana koncepcja,
która budzi uznanie. Niewątpliwie jedna z najważniejszych
zeszłorocznych premier muzycznych na naszym rynku!
6. FRANCIS TUAN – "SAMIEC OMEGA"
Album "Samiec Omega" od muzycznego kolektywu Francis Tuan polecam z
całego serducha! Jestem nim absolutnie zachwycony! Te teksty!
Szczególnie osoby, które podobnie jak ja wychowywały się w latach 90.,
docenią wszystkie ironiczne obserwacje i komentarze Francisa
przefiltrowane przez doświadczenia z okresu dorastania w czasach
rodzącego się u nas kapitalizmu. Weźmy za przykład "Park Jurajski" –
osobiście dla mnie bardziej aktualnego kawałka w tej chwili w naszej
polskiej muzycznej przestrzeni nie ma. Ale nie chcę za dużo spoilerować
i odkrywanie tekstowych smaczków pozostawiam Wam. No i muzycznie też
jest świetnie! Miks rockowych uderzeń, popowych melodii oraz azjatyckich
dźwięków tworzy kolaż, przy którym buzia sama się uśmiecha! Ale to
uczucie trochę złudne, bo teksty to często gorzkie piguły. Tak czy owak,
słucham tego albumu z niezwykłą przyjemnością i bardzo doceniam tę
muzyczną konwencję! Warto!
5. FISMOLL – "POMIĘDZY"
Wyczekiwany od wielu lat album Fismolla! Ukrywający się pod tym
pseudonimem Arkadiusz Glenski dekadę temu był jednym z tych pierwszych artystów, którzy otwierali moje serce na
miłość do delikatnych, emocjonalny, folkowych,
singer-songwriterskich muzycznych uniesień. Do dziś pamiętam również
jego niezwykły koncert na Open'erze w 2013 roku w Alter Space, gdy
zahipnotyzowana publiczność na siedząco zachwycała się
kolekcją pięknych utworów z debiutanckiej płyty "At Glade". Wydany
dwa lata później krążek "Box Of Feathers" ponownie rozpieszczał nas
cudownie stonowanymi melodiami. W kolejnych latach jednak Fismoll
był zdecydowanie mniej aktywny. Co prawda od czasu do czasu
zaskakiwał nas singlową perełką, ale na pełnowymiarowy powrót
musieliśmy czekać aż do teraz. I było warto! Na albumie "Pomiędzy"
poznański artysta znów funduje nam zbiór ascetycznych muzycznych
opowieści, które wprawiają medytacyjny stan, a poruszające historie
jeszcze szybciej trafiają do głębin serca za sprawą poetyckich
tekstów tym razem pisanych w naszym ojczystym języku. To jest ten
dobitny i wybitny przykład, że ciszą i spokojem można krzyczeć i
wywołać lawinę wyjątkowych emocji. Dobrze móc znów otulić serducho
uniwersalnie piękną twórczością Fismolla.
4. MONA POLASKI – "ORYGINAŁ"
Drugi album "Oryginał" łódzkiego zespołu Mona Polaski zapętliłem w
domowym zaciszu po wcześniejszym zaznajomieniu się z nim podczas
oficjalnego odsłuchu (połączonego ze świetną rozmową Oli Budki z
członkami zespołu i producentem płyty) zorganizowanego w ramach Next
Festa. To świetna dawka chłodnego, dojrzałego i szczerego nowofalowego
grania! Emocjonalny wokal Karola Stolarka w połączeniu z poetyckimi, ale
trzymającymi się blisko przyziemnych spraw tekstami sprawia, że w kilku
momentach nieustannie czuję przebiegające przez całe ciało dreszcze. Ten
krążek ma w sobie sporo takiego przemyślanego brudu i niedoskonałości
(może momentami aż za bardzo), ale nadrabia wszystko bijącą z niego
muzyczną prawdą i melodyjnością łączącą nostalgię za latami panowania
Republiki z nowoczesnymi formami. Stałem się monowcem!
3. HANIA RANI – "GHOSTS"
Hania Rani swoim nieustannie rosnącym talentem, muzykalnością i
artystycznym kunsztem rozbraja mnie ze słów, które w pełni oddałyby
jej maestrię o światowej jakości. Tak jak tytułowe duchy z jej
trzeciego albumu – piękno twórczości Hani jest nieuchwytne i zarazem
fascynujące. Nie da się jednak nie zauważyć i odczuć solowego
progresu, jaki dokonuje się u niej z płyty na płytę. Na "Esji"
poznawaliśmy wraz z nią najbardziej intymne zakamarki fortepianu,
wyruszając w podróż przez pejzażowe pocztówki Berlina, Islandii oraz
Bieszczad i związane z tymi miejscami najważniejsze wspomnienia
artystki. W kompozycje z krążka "Home", skupionego na poszukiwaniach
domowego ogniska w głębi własnej świadomości, zaczęła się wkradać
subtelna elektronika i częściowo nieśmiały wokal Hani. Na "Ghosts"
artystka przekracza kolejne granice, jeszcze bardziej zanurzając
fortepianowe melodie w syntezatorach, a przede wszystkim zaskakując i
czarując swoim wokalem, który emanuje niespotykaną wcześniej pewnością
siebie. Słychać to choćby w szczególności w żwawo wirującym singlu
"Hello". Nie brakuje na tym albumie co prawda skrajnych wycieczek
dźwiękowych, jak w choćby jarre'owo brzmiącym "24.03", czy też
powrotów do absolutnego minimalizmu słyszalnego w "Nostalgii", ale
przede wszystkim przeważa i w zachwyt wprawia to bajeczne połączenie
eterycznego wokalu Hani z jej fortepianową finezją i hipnotyzująco
wyłaniającą się elektroniką. Artystka zabiera nas w mistyczną podróż w
świat cieni na granicy świata żywych i umarłych. Wypełniony jest on
nostalgią, tęsknotą, puchnącym smutkiem (rozdzierająca serce
"Utrata"), ulotnymi wspomnieniami i promykami ostatniej nadziei.
Kolekcja tych trzynastu widmowych kompozycji właściwie przekracza już
ramy odpowiadające szufladce modern-classic, w którą od samego
początku wrzucaliśmy Hanię. Jej muzyczna magia jest już po prostu
zjawiskiem samym w sobie. Podobnie jak twórczość Nilsa Frahma, czy
Ólafura Arnaldsa. Zresztą ten drugi pojawia się tu jako gość w utworze
"Whispering House", któremu nadaje islandzki posmaku pięknego
ambientu. Ponadto porcelanowe kompozycje "Don't Break My Heart"
i "Thin Line" napędza subtelną perkusją Duncan Bellamy z Portico
Quartet, a w rozmarzonym "Dancing With Ghosts" wokalnie Hanię wspiera
Patrick Watson. Już sam fakt angażu tych osób daje nam do zrozumienia,
że Hania Rani w metaforycznym sensie staje się wielkoformatową gwiazdą
pop w nurcie łączącym klasycyzm z elektroniką. Obserwuję rozwój Hani
od samego początku i jestem przepełniony dumą, że doczekaliśmy się
takiej Artystki, której muzyczny, unikalny mikroświat zachwyca pod
niemalże każdą szerokością geograficzną!
2. KASIA LINS – "OMEN"
"Moja Wina" – poprzednie dzieło Kasi Lins to wciąż jeden z
najbliższych memu sercu polskich albumów ever. Bezkompromisowy,
odważny, ambitny, mroczny, nieoczywisty, natchniony, lawirujący
między sacrum a profanum, prowokujący do głębszych refleksji
krążek, który odsłuchuje za każdym z zapartym tchem. Poprzeczka
została zawieszona niebotycznie wysoko, ale na płycie "Omen"
Kasi ponownie udało się stworzyć równie immersyjny obraz, w
który wsiąknąłem całym sobą od pierwszego do ostatniego dźwięku.
Narracyjna warstwa została skierowana w nieco inne rejony,
brzmienie delikatnie ewoluowało, ale na wielu płaszczyznach
został zachowany ten charakterystyczny zmysłowy i półmroczny
styl z poprzednika.
Przeżywanie "Mojej Winy" było metaforycznym wyznawaniem grzechów i odkrywaniem mrocznych historii ukrytych w zakamarkach barokowego wnętrza kościoła, doprowadzających do procesu dekonstrukcji pobożności. Na "Omenie" zaś wychodzimy z tego bogatego wnętrza i ruszamy śladem tajemniczej morderczyni i jej partnera, przemierzając w napięciu skąpane w księżycowej poświacie alejki podupadłego gotyckiego cmentarza. Unoszący się nad tym materiałem klimat kina noir i kryminalno-miłosnych opowieści z femme fatale w roli głównej zniewala i wciąga niczym podcastowe opowieści o najsłynniejszych zbrodniach. Znakomite, mieszające poezję z prozą, teksty Kasi ocierają się o te kryminalne inspiracje, zahaczając także o odniesienia do popkultury, starożytnej mitologii, sacrum i zagłębiając się w erotyzmie, kobiecości oraz miłosnych doznaniach. Koncepcja materiału została świetnie przemyślana i spójnie przedstawiona także za sprawą muzycznej warstwy. Ta zaś została lekko odchudzona i nie przytłacza (w pozytywnym sensie) nas tak gęstym brzmieniem jak na "Mojej Winie". Więcej tu takiej chłodnej, zimnokrwistej aury dźwiękowej podpartej charakterystycznym brzmieniem gitary Karola Łakomca i różnymi efektami, dodatkami wzmagającymi poczucie pewnego lęku i niepewności. Znakomicie przestrzenie wypełniają, może nieco mniej eksponowane niż poprzednio, ale wciąż niezwykle kluczowe w tworzeniu klimatu dęciaki. Szczególnie ekspresyjna gra na saksofonie Piotra Chęckiego z Nene Heroine to majstersztyk. Duet, który tworzy z Kasią w kompozycji "Nie lubię zimnej wody" przyprawia o gęsią skórkę. To zresztą jedna najbardziej osobliwych kompozycji na tej płycie. To, co wyprawia w jej trakcie z wokalem Kasia... Te szepty, drgania strun głosowych, śpiew na zaciśniętym gardle, zachrypnięty krzyk... No po prostu odczuwam na skórze ten ból związany z wejściem do zimnej wody. Podobnie zresztą w piosence "Sto Żyć" ładunek emocjonalny w głosie (a nawet w głosach) Lins wzmaga pragnienie wypicia szklanki wody... Wracając jednak do jazzującego feelingu "Nie lubię zimnej wody" – życzyłbym sobie więcej takich odważnych kompozytorskich strzałów (tu kłania się również surowe "Niepalenie") wymykających się wszechobecnej tu piosenkowości, która stoi w takim rozkroku między mainstreamową przystępnością a alternatywną niszą. Nie ma oczywiście nic w tym złego, bo efekt tego stylu przecież i tak jest piorunujący oraz angażujący, ale chciałbym więcej Kasi w takich absolutnie awangardowych szatach. Generalnie nie ma na tym krążku słabego momentu, ale warto choćby jeszcze wyróżnić iskrzący duet z WalusiemKraksaKryzys w "Do śmierci mamy czas", wszechogarniający mrok "Nieba nie ma", porywającą dynamikę "Po trupach do Ciebie", temperamentne wykorzystanie tekstów prozy Jerzego Pilcha w "Ani Amen", odświeżające spojrzenie na temat niegasnącej miłości w "Miłość się nie kończy", intrygująco ujęty strach i zmęczenie w "Omenie" oraz dramaturgicznie teatralną "Persefonę". Kasi Lins udało się stworzyć lubieżny muzyczny kryminał, który wciska w fotel i całkowicie pochłania! Doskonały album!
Przeżywanie "Mojej Winy" było metaforycznym wyznawaniem grzechów i odkrywaniem mrocznych historii ukrytych w zakamarkach barokowego wnętrza kościoła, doprowadzających do procesu dekonstrukcji pobożności. Na "Omenie" zaś wychodzimy z tego bogatego wnętrza i ruszamy śladem tajemniczej morderczyni i jej partnera, przemierzając w napięciu skąpane w księżycowej poświacie alejki podupadłego gotyckiego cmentarza. Unoszący się nad tym materiałem klimat kina noir i kryminalno-miłosnych opowieści z femme fatale w roli głównej zniewala i wciąga niczym podcastowe opowieści o najsłynniejszych zbrodniach. Znakomite, mieszające poezję z prozą, teksty Kasi ocierają się o te kryminalne inspiracje, zahaczając także o odniesienia do popkultury, starożytnej mitologii, sacrum i zagłębiając się w erotyzmie, kobiecości oraz miłosnych doznaniach. Koncepcja materiału została świetnie przemyślana i spójnie przedstawiona także za sprawą muzycznej warstwy. Ta zaś została lekko odchudzona i nie przytłacza (w pozytywnym sensie) nas tak gęstym brzmieniem jak na "Mojej Winie". Więcej tu takiej chłodnej, zimnokrwistej aury dźwiękowej podpartej charakterystycznym brzmieniem gitary Karola Łakomca i różnymi efektami, dodatkami wzmagającymi poczucie pewnego lęku i niepewności. Znakomicie przestrzenie wypełniają, może nieco mniej eksponowane niż poprzednio, ale wciąż niezwykle kluczowe w tworzeniu klimatu dęciaki. Szczególnie ekspresyjna gra na saksofonie Piotra Chęckiego z Nene Heroine to majstersztyk. Duet, który tworzy z Kasią w kompozycji "Nie lubię zimnej wody" przyprawia o gęsią skórkę. To zresztą jedna najbardziej osobliwych kompozycji na tej płycie. To, co wyprawia w jej trakcie z wokalem Kasia... Te szepty, drgania strun głosowych, śpiew na zaciśniętym gardle, zachrypnięty krzyk... No po prostu odczuwam na skórze ten ból związany z wejściem do zimnej wody. Podobnie zresztą w piosence "Sto Żyć" ładunek emocjonalny w głosie (a nawet w głosach) Lins wzmaga pragnienie wypicia szklanki wody... Wracając jednak do jazzującego feelingu "Nie lubię zimnej wody" – życzyłbym sobie więcej takich odważnych kompozytorskich strzałów (tu kłania się również surowe "Niepalenie") wymykających się wszechobecnej tu piosenkowości, która stoi w takim rozkroku między mainstreamową przystępnością a alternatywną niszą. Nie ma oczywiście nic w tym złego, bo efekt tego stylu przecież i tak jest piorunujący oraz angażujący, ale chciałbym więcej Kasi w takich absolutnie awangardowych szatach. Generalnie nie ma na tym krążku słabego momentu, ale warto choćby jeszcze wyróżnić iskrzący duet z WalusiemKraksaKryzys w "Do śmierci mamy czas", wszechogarniający mrok "Nieba nie ma", porywającą dynamikę "Po trupach do Ciebie", temperamentne wykorzystanie tekstów prozy Jerzego Pilcha w "Ani Amen", odświeżające spojrzenie na temat niegasnącej miłości w "Miłość się nie kończy", intrygująco ujęty strach i zmęczenie w "Omenie" oraz dramaturgicznie teatralną "Persefonę". Kasi Lins udało się stworzyć lubieżny muzyczny kryminał, który wciska w fotel i całkowicie pochłania! Doskonały album!
POLSKI ALBUM ROKU 2023
1. LOR – "PANNY MŁODE"
Już sam tytuł "Panny Młody" wskazuje, że tematem przewodnim drugiego
albumu zespołu Lor będzie młodość. W dziewięciu opowieściach Paulina
Sumera przemyca zarówno osobiste emocje, jak i te, które dominują u
pozostałych przyjaciółek, a które to u nich wszystkich nierozerwalnie są
związane z procesem dojrzewania. Czas wypełniony beztroską, szaleństwem,
radością? Nic z tych rzeczy. Już pierwszy utwór "Nikt" w bardzo poetycki
sposób opowiada o konfrontacji dziecięcych marzeń i wspomnień z
rzeczywistością widzianą dorosłym wzrokiem. O krok dalej dziewczyny
posuwają się we wspomnianym już utworze "Mło(dość)", który wybrzmiewa
niczym manifest młodych. Rozpoczyna się on od wzbudzającego trwogę
szeptanego wersu Boję się oddychać, a w dalszej części jest
wprost wyrzucana z wnętrza siebie narastająca frustracja (Musisz dystans mieć, uśmiechać się / Mamy dość młodości / Musisz
dawać więcej, żądać mniej / Mamy dość miłości). Patrzeniu na świat wyłącznie przez różowe okulary dziewczyny
sprzeciwiają się w utworze "Przedwczoraj" (Mów mi, że to przez dorastanie energia ucieka / I że nic dobrego się
nie stanie, i nie ma na co czekać), a "Appoloosa" kierowana jest z przytykiem w stronę starszego
pokolenia, które stawia przed młodzieżą wybujałe oczekiwania i odbiera
prawo do niezależności, wolności oraz budowania świata według nowych
wizji (Wasze ślady niech już lepiej wybledną/zrobię własne i dotrą bardzo
daleko (...) Gdy na mnie patrzycie, powoli się psuję, / bo muszę
przepraszać nawet za to, co czuję).
Liryka w drugiej części płyty obraca się wokół tematów związanych z kształtowaniem i przeobrażaniem się różnych relacji w tym burzliwym okresie dorastania. To jest ten czas, kiedy między innymi uświadamiamy sobie, jak bardzo życie naszych bliskich jest kruche i to, że pożegnania są bolesnym, acz nieodłącznym elementem naszego ziemskiego losu. Paulina opowiada o tym bezpośrednio w wieńczącym cały albumu, druzgoczącym utworze "Helcia", który powstał po śmierci jej prababci (Płaczę za ulicę, którą już nie pójdziesz / A po tej stronie miasta znałaś każdy uśmiech). Z innej perspektywy to również okres, w którym ważne dla nas społeczne więzy są poddawane próbom oraz zmienia się ich dynamika. Tak odczytuję łamiącą serce piosenkę "Bombenda" (Gdybym umarła, odwołaj gości / Przy Tobie odejść będzie najprościej). Dziewczyny w spotifajowym storylines podpowiadają, że to utwór o relacji z mamą, ale myślę, że może być on rozmaicie interpretowany. No i w końcu czasy młodości związane są również z nawiązywaniem nowych znajomości, zauroczeniami i rozkwitem miłosnych uczuć, które często kończą się rozczarowaniami. W tym kontekście kłaniają nam się trzy kompozycje: rozmarzona "Romantyczność" (Niedojrzałe sny / Romantyczność znika wieczorem / Niedojrzała myśl /Gdy nadchodzi noc, myślą o niej), porywające i fenomenalnie wzbogacone o gościnny, zachrypnięty wokal Dawida Tyszkowskiego "Pam Pam Pam" (To, jak mógłby wyglądać dzień / Gdyby był trochę bliżej Ciebie / Jak zniknęłyby wszystkie łzy / Gdyby kochała tak jak Ty) oraz skoczne "Trafalgar Square", które odnosi się również do istotnego powiązania miejsc z konkretnymi osobami (a takim dla Loru stał się Londyn, w którym swego czasu połowa zespołu studiowała) w kreacji wspomnień – także tych, o których wolelibyśmy czasami zapomnieć (Czasem wracam tam / Kiedy nikt nie patrzy, mam nadzieję, że tańczysz).
Na papierze ta liryczna warstwa sprawia wrażenie dość przygnębiającej, ale tu z odsieczą przybywają dźwiękowe struktury. Brzmienie drugiego albumu zespołu Lor to kontynuacja promienistych zmian, zapoczątkowanych na znakomitej EP-ce "Sunlight" z 2020 roku. Dziewczyny ponownie zaprosiły do współpracy producencki duet niezawodnych braci Sarapata (wyjątek stanowi tylko kompozycja "Przedwczoraj", za której produkcję odpowiada Arek Kopera) i finalny efekt jest słodkim miodem dla uszu! Na dobre pożegnaliśmy instrumentalny minimalizm na rzecz rozbudowanych aranży, które w większości przypadków zaskakują szybkim tempem i tryskającą fontanną pozytywnych wibracji. Oczywiście kompozycyjny fundament dalej opiera się na finezyjnych melodiach z pianina (Julia Skiba) i skrzypcowych solówkach (Julia Błachuta) oraz sięganiu po tradycyjne folklorowe wzorce, ale wszystkie tekstury są podbite elektronicznymi perkusjonaliami, soczystym basem, harmonijnymi refrenami i innymi ozdobnikami. No i do tego wszystkiego ten niezmiennie niebiański wokal Jagody Kudlińskiej! Gdyby klasyfikować, to mamy tu do czynienia z najlepszej próby, bujnym, współczesnym indie-pop-folkiem.
I tu zabawna anegdota, bo właściwie przy każdej kolejnej publikacji polskiego singla (a tych ostatecznie przed premierą ukazało się aż siedem!) zmieniałem zdanie i, mniej lub bardziej bezpośrednio, ogłaszałem, że dziewczyny właśnie wzbogaciły swoją dyskografię o nowy największy przebój. Czy to oznacza, że zabrakło ostatecznie na tym albumie smutnych ilustracji dźwiękowych? Ależ nie! Największe emocjonalne bomby zostały utrzymane w tajemnicy do samego końca. Mowa oczywiście o aranżacjach ballad "Bombendy" i "Helci", po odsłuchaniu których dzwoniłem do chirurga i umawiałem się na pilną operację składania mojego serducha! Emocjonalne połączenie warstwy lirycznej i muzycznych tych piosenek doprawdy znokautowało moją duszę! Doświadczenie piękne i bolesne zarazem! I to właściwie dotyczy odbioru całego materiału – w jednej chwili radosne tupanie nóżką, w drugiej sięganie po chusteczkę. Uczuciowy rollercoaster, do którego raz za razem pragnę ponownie wsiąść. I do tego zarazem ważny manifest buntu młodych, skryty pod płaszczem niezwykle urokliwych melodii.
Liryka w drugiej części płyty obraca się wokół tematów związanych z kształtowaniem i przeobrażaniem się różnych relacji w tym burzliwym okresie dorastania. To jest ten czas, kiedy między innymi uświadamiamy sobie, jak bardzo życie naszych bliskich jest kruche i to, że pożegnania są bolesnym, acz nieodłącznym elementem naszego ziemskiego losu. Paulina opowiada o tym bezpośrednio w wieńczącym cały albumu, druzgoczącym utworze "Helcia", który powstał po śmierci jej prababci (Płaczę za ulicę, którą już nie pójdziesz / A po tej stronie miasta znałaś każdy uśmiech). Z innej perspektywy to również okres, w którym ważne dla nas społeczne więzy są poddawane próbom oraz zmienia się ich dynamika. Tak odczytuję łamiącą serce piosenkę "Bombenda" (Gdybym umarła, odwołaj gości / Przy Tobie odejść będzie najprościej). Dziewczyny w spotifajowym storylines podpowiadają, że to utwór o relacji z mamą, ale myślę, że może być on rozmaicie interpretowany. No i w końcu czasy młodości związane są również z nawiązywaniem nowych znajomości, zauroczeniami i rozkwitem miłosnych uczuć, które często kończą się rozczarowaniami. W tym kontekście kłaniają nam się trzy kompozycje: rozmarzona "Romantyczność" (Niedojrzałe sny / Romantyczność znika wieczorem / Niedojrzała myśl /Gdy nadchodzi noc, myślą o niej), porywające i fenomenalnie wzbogacone o gościnny, zachrypnięty wokal Dawida Tyszkowskiego "Pam Pam Pam" (To, jak mógłby wyglądać dzień / Gdyby był trochę bliżej Ciebie / Jak zniknęłyby wszystkie łzy / Gdyby kochała tak jak Ty) oraz skoczne "Trafalgar Square", które odnosi się również do istotnego powiązania miejsc z konkretnymi osobami (a takim dla Loru stał się Londyn, w którym swego czasu połowa zespołu studiowała) w kreacji wspomnień – także tych, o których wolelibyśmy czasami zapomnieć (Czasem wracam tam / Kiedy nikt nie patrzy, mam nadzieję, że tańczysz).
Na papierze ta liryczna warstwa sprawia wrażenie dość przygnębiającej, ale tu z odsieczą przybywają dźwiękowe struktury. Brzmienie drugiego albumu zespołu Lor to kontynuacja promienistych zmian, zapoczątkowanych na znakomitej EP-ce "Sunlight" z 2020 roku. Dziewczyny ponownie zaprosiły do współpracy producencki duet niezawodnych braci Sarapata (wyjątek stanowi tylko kompozycja "Przedwczoraj", za której produkcję odpowiada Arek Kopera) i finalny efekt jest słodkim miodem dla uszu! Na dobre pożegnaliśmy instrumentalny minimalizm na rzecz rozbudowanych aranży, które w większości przypadków zaskakują szybkim tempem i tryskającą fontanną pozytywnych wibracji. Oczywiście kompozycyjny fundament dalej opiera się na finezyjnych melodiach z pianina (Julia Skiba) i skrzypcowych solówkach (Julia Błachuta) oraz sięganiu po tradycyjne folklorowe wzorce, ale wszystkie tekstury są podbite elektronicznymi perkusjonaliami, soczystym basem, harmonijnymi refrenami i innymi ozdobnikami. No i do tego wszystkiego ten niezmiennie niebiański wokal Jagody Kudlińskiej! Gdyby klasyfikować, to mamy tu do czynienia z najlepszej próby, bujnym, współczesnym indie-pop-folkiem.
I tu zabawna anegdota, bo właściwie przy każdej kolejnej publikacji polskiego singla (a tych ostatecznie przed premierą ukazało się aż siedem!) zmieniałem zdanie i, mniej lub bardziej bezpośrednio, ogłaszałem, że dziewczyny właśnie wzbogaciły swoją dyskografię o nowy największy przebój. Czy to oznacza, że zabrakło ostatecznie na tym albumie smutnych ilustracji dźwiękowych? Ależ nie! Największe emocjonalne bomby zostały utrzymane w tajemnicy do samego końca. Mowa oczywiście o aranżacjach ballad "Bombendy" i "Helci", po odsłuchaniu których dzwoniłem do chirurga i umawiałem się na pilną operację składania mojego serducha! Emocjonalne połączenie warstwy lirycznej i muzycznych tych piosenek doprawdy znokautowało moją duszę! Doświadczenie piękne i bolesne zarazem! I to właściwie dotyczy odbioru całego materiału – w jednej chwili radosne tupanie nóżką, w drugiej sięganie po chusteczkę. Uczuciowy rollercoaster, do którego raz za razem pragnę ponownie wsiąść. I do tego zarazem ważny manifest buntu młodych, skryty pod płaszczem niezwykle urokliwych melodii.
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- DARIA ZAWIAŁOW – "DZIEWCZYNA POP"
- KIM NOWAK – "MY"
- KOKO DIE – "SOME OF YOUR PAIN"
- KWIAT JABŁONI – "POKAZ SLAJDÓW"
- SORRY BOYS – "MOJE SERCE W WARSZAWIE"
- STACH BUKOWSKI – "KINO SERCOWO-ROZRYWKOWE"
- WALUŚKRAKSAKRYZYS – "+ PIEKŁO + NIEBO +"
➖➖➖
Zagraniczne Albumy 2023
23. THE SHERLOCKS – "PEOPLE LIKE ME & YOU"
Chłopaków z South Yorshire od dawna darzyłem sympatią, która
pogłębiła się podczas ich koncertu na Colours of Ostrava w 2019
roku. Ich indie-rockowa twórczość co prawda nie wywraca do górny
nogami tego gatunku, wręcz można ją posądzić o pewną
schematyczność i próbę naśladowania choćby Arctic Monkeys, ale
warto docenić ten szczery zapał u The Sherlocks. Jest on wielce
odczuwalny na ich czwartym albumie "People Like Me & You" –
najlepszym od debiutanckiego "Live for the Moment" z 2017 roku i
najdojrzalszym w ogóle. Ich indie alt-rockowe brzmienie na
tym nowym krążku nabiera jeszcze większej intensywności i
emocjonalności. Sporo tu pulsujących rytmów, elektryzujących
gitarowych solówek, hymnicznych refrenów i euforycznych melodii,
które sprawdzają się idealnie w warunkach koncertowych. Po
koncercie w Poznaniu śmiało mogę potwierdzić, że na żywo ten album
zdaje sceniczny egzamin! Obecność The Sherlocks w tym zestawieniu
oczywiście na wyrost, ale w ostatnich tygodniach zeszłego roku
bardzo zaprzyjaźniłem się z tym krążkiem. Uznajmy to za takie moje
gitarowe guilty pleasure 2023 roku.
22. GENESIS OWUSU – "STRUGGLER"
Ghańsko-australijski piosenkarz Kofi Owusu-Ansah, znany jako
Genesis Owusu, wprowadził niezły bałagan w moim umyśle w ostatnich
dniach zeszłego roku. Początkowo zignorowałem jego ogłoszenie na
Colours Of Ostrava, ale chwilę później w jednym z podsumowań
rzucił mi się w oczy tytuł jego drugiej płyty "Struggler" wydanej
pod koniec listopada i postanowiłem jednak dać mu szansę. No i
rzutem na taśmę szlag trafił mój skrupulatnie przygotowany ranking
najlepszych zagranicznych płyty! Owusu totalnie zaintrygował,
zahipnotyzował i porwał mnie wybuchową mieszanką grzmiącego
post-punka, muskularnego rapu, gotycko-garażowego rocka,
psychodelicznego popu, zmysłowych avant-funkowych melodii,
kołyszącego R&B, eterycznych jazzowych beatów… Ten artysta
tworzy kapitalne afrofuturystyczne brzmienie ulokowane w nieco
paranoicznej atmosferze, którą budują również szczere opowieści o
pokonywaniu przeciwności losu, ucieczkach znad życiowych krawędzi,
walkach z depresją i nałogami… Te kontemplacje nad życiową
egzystencją wynikają nie tylko z osobistych doświadczeń i
problemów artysty, ale zostały również zainspirowane lekturami
poważnej literatury: sztuki "Czekając na Godota" Samuela Becketta
i "Przemiany" Franza Kafki. W tej przemyślanej, wręcz teatralnej
liryce jest zatem ukrytych wiele interesujących kontekstów, ale to
przede wszystkim ta różnorodna i kreatywna warstwa muzyczna
spleciona z mocnym wokalem Owusu (potrafiącym też urzec słodkim
falsetem jak choćby w kapitalnym utworze "What Comes Will Come")
uzależnia i rewelacyjnie targa wewnętrznymi emocjami. Koniecznie
zwróćcie uwagę na tego nietuzinkowego artystę, szczególnie jeśli
bliski waszemu sercu jest gatunkowy eklektyzm rodem z twórczości
Gorillaz i nieokrzesana energia koncertów Young Fathers. Genesis
Owusu zdołał zawładnąć moją muzyczną przestrzenią i stał się
absolutnie moim największych odkryciem muzycznym ostatnich dni!
PS Ostatecznie Owusu "wygryzł" z tego miejsca Underscores i jej
elektryzujący, koncepcyjny hyper-popowy album "Wallsocket", na
który mimo wszystko również pragnę zwrócić Waszą uwagę!
21. ARLO PARKS – "MY SOFT MACHINE"
Album "Collapsed In Sunbeams" Arlo Parks obwołałem w 2021 roku
najlepszym zagranicznym debiutem w corocznym Muzycznym
Podsumowaniu Roku. Mój skromne wyróżnienie to jednak nic przy tej
całej skali globalnych sukcesów Arlo. Młoda artystka z Londynu
została laureatką między innymi prestiżowej nagrody Mercury Prize,
ruszyła w intensywne trasy koncertowe (które swoją drogą
doprowadziły do psychicznego kryzysu i wypalenia) i zdobyła dwie
nominacje do nagród Grammy. Jej postać i twórczość okazała się
promyczkiem nadziei w przygnębiającym czasie pandemii. Ba, co
więcej, jej świetny koncert w Warszawie był tym moim pierwszym
postpandemicznym spotkaniem z zagranicznym artystą. Arlo po prostu
znalazła drogę do kolejnej pustej szufladki w moim serduchu.
Zawiesiła jednak przy tym przed sobą wysoką poprzeczkę oczekiwań
i... Nie do końca udało się jej sprostać temu wyzwaniu. To nie
jest tak, że drugi album "My Soft Machine" to słaba próba w jej
wykonaniu, ale do podniesienia artystycznego poziomu trochę czegoś
zabrakło. A pomysły wyjściowe w same sobie były obiecujące.
Ponownie otrzymujemy zestaw bardzo przystępnych piosenek, w
których Arlo rozlicza się z blaskami i cieniami okresu
dojrzewania, konfrontując to także z wybuchem artystycznej
popularności. Ten wir burzliwych emocji i opowieści jest łagodzony
przez jej bardzo przyjemny, delikatny wokal, lokowany w dużej
mierze dalej w neosoulowych klimatach. Niemniej jednak pod
względem brzmienia Arlo wykonała na tym krążku subtelne kroki w
przód i otworzyła swoją paletę dźwięków na nowe inspiracje.
Usłyszymy tu nieco więcej i mocniej zaakcentowanego trip-hopu,
zniekształconej elektroniki, wyrafinowanego popu, echa
hip-hopowych beatów, a nawet – i to największe zaskoczenie – w
utworze "Devotion" Arlo daje upust agresji w rockowym, wręcz
grunge'owym stylu! Jednak najwięcej rumieńców wciąż sprawiają te
subtelnie kołyszące kompozycje, z których wyróżnić warto środkowy
fragment płyty złożony z "Blade", "Purple Phase", "Weightless" i
fenomenalnego duetu z Phoebe Bridgers w "Pegasus". Początkowo
obawiałem się, że przy tworzeniu tego zestawu moich ulubionych
płyt nie będę tego dzieła szczególnie wspominał, ale jednak
ostatecznie muszę przyznać, że dość często Arlo gościła u mnie w
głośnikach. Mimo delikatnych zastrzeżeń, znów tej artystce udało
się nagrać bardzo solidny oraz przyjemny w odbiorze
materiał.
20. NOAH KAHAN – "STICK SEASON" (2022)
Tuż przed podróżą do Gdańska na Inside Seaside otworzyłem swoje
muzyczne drzwi dla twórczości Noaha Kahana! Ależ to było odkrycie.
W sumie to dość zabawna historia, gdyż ta znajomość nie zaczęła
się bezpośrednio od muzyki, a od tego, że... intuicyjnie moją
uwagę zwróciła jego sylwetka wśród nominowanych artystów do Grammy
w kategorii Best New Artist. Od razu pojawiła się myśl: "ten gość
musi być chyba jakimś mi nieznanym singer-songwriterem". Ani
chybiłem! Więcej – został wręcz zaskoczony jego skalą
popularności, szczególnie w rodzinnych Stanach Zjednoczonych. Gość
wyprzedaje w tym momencie największe hale i obiekty koncertowe w
USA, jest często bookowany jako headliner festiwali, a jego
kompozycje zaliczają biliony (to nie przesada!) odsłuchań.
Przełomowa dla jego kariery okazała się płyta "Stick Season",
która miło rozgościła się w moich głośnikach. Oczywiście biłem się
z myślami, czy specjalnie dla tego artysty nagiąć zasadę i
wyróżnić krążek wydany w 2022 roku, ale ostatecznie nie
potrafiłbym z czystym sumieniem zamknąć rozdziału 2023 bez
wspomnienia o tym artyście. Noah w mig podbił moją folkową połówkę
serca! Jego indie-folkowe kompozycje w swej organicznej,
analogowej, ludowej prostocie są niezwykle żywe, chwytliwe,
kołyszące, nasączone przyjemną melancholią. Posiadają zapadające w
pamięć, często niezwykle humorystyczne i zarazem nostalgiczne
teksty (wiele z nich dotyczy rozbitych związków, depresji, lęków,
lockdownu, uzależnień od alkoholu i papierosów, ale problemy te
przedstawione są z optymistycznym nastawieniem na możliwość ich
pokonania), wręcz proszące się o wyśpiewywanie przez tysiące
gardeł. 26-letni artysta z Vermont po prostu idealnie trafia w
bardzo czułe punkty sympatyków lekkiego, podnoszącego na duchu
folku. W tym momencie właściwie stał się już nowym herosem tego
gatunku, stojącym w pierwszym rzędzie z choćby The Lumineers i
Mumford And Sons.
PS W zeszłym roku Noah wypuszczał ze "Stick Season" odświeżone
single z gościnnymi udziałami innych artystów. Jego zaproszenie
przyjęli Post Malone, Hozier, Gracie Abrams, Kacey Musgraves i
Lizzy McAlpine! Tak, ten koleś podbił nie tylko serca fanów folku
na całym świecie (a szczególnie rzecz jasna Amerykanów – polecam
nagrania koncertu w amfiteatrze Red Rocks), ale także zyskał
uznanie wśród wielu muzyków z branży (Olivia Rodrigo coverowała
"Stick Season" w ramach sesji BBC Radio 1 Live Lounge).
19. JULIE BYRNE – "THE GREATER WINGS"
Amerykańska singer-songwriterka Julie Byrne zachwyciła mnie w 2017
roku swoim drugim albumem "Not Even Happines", na którym czarującym
głosem hołdowała najlepszym dokonaniom tradycyjnego, minimalistycznego
folku. Po tych kilku latach przerwy Julie wspina się na jeszcze wyższy
poziom artystycznej emocjonalności. "The Greater Wings" to zestaw
dziesięciu kameralnych piosenek, które śmiało można postawić obok
kompozycji z "Carrie & Lowell" Sufjana Stevensa. Ciepły, senny
głos Byrne odnajduje ścieżki prowadzące do głębi serca, subtelnie
poszerzona paleta dźwięków względem poprzednich dzieł (obok
delikatnego skubania strun gitary akustycznej pojawia się
cudowna mieszanka fortepianu, smyczków, harfy i analogowego
syntezatora) olśniewa, a poruszające, refleksyjne, poetyckie liryczne
rozważania wdzięcznie lawirują między bólem straty (w trakcie nagrań
niespodziewanie w wieku 31 lat zmarł producent i bliski przyjaciel
artystki Eric Littmann), a procesem odpuszczania i odzyskiwania
nadziei. "The Greater Wings" to piękna gloryfikacja smutku, miłości i
uniwersalności życia. Naprawdę warto zatopić się w tych magicznych
songwriterskich emocjach!
18. WEDNESDAY – "RAT SAW GOD"
Lubię grudniowy okres, gdy muzyczne premiery już nieco zamierają
(choć oczywiście zdarzają się perełki) i można po pierwsze ze spokojem
powracać do płyt, które, mimo początkowych zachwytów, zostały na
przestrzeni ostatnich miesięcy zaniedbane, a po drugie za sprawą
pojawiających się rankingów AOTY odkrywać i nadrabiać te przegapione
pozycje. Tak swego czasu trafiła do mnie i zachwyciła płyta "Glow On"
Turnstile, a w tym razem moim odkryciem jest amerykański indie rockowy
zespół Wednesday z krążkiem "Rat Saw God", który właściwie przewija
się na wysokich miejscach w zdecydowanej większości zagranicznych
muzycznych podsumowań. I bardzo słusznie! Może nie była to miłość od
pierwszego odsłuchu, ale z każdym kolejnym podejściem coraz bardziej
doceniałem ponure opowieści liderki Karly Hartzman o życiu na
amerykańskiej prowincji, jej szorstki wokal a la Snail Mail i
finezyjny, magnetyczny gitarowy chaos, w którym hałas przemysłowej
hali zderza się sielskim zapachem skoszonej trawy. Połączenie
shoegaze'u, country i indie rocka w ich wykonaniu jest unikalne, a
płynne przejścia z łagodnie brzmiących melodii do ponurej i agresywnej
zarazem jazgotliwości opanowali w mistrzowski sposób. Jest w tej muzie
coś naprawdę niezwykle intrygującego, świeżego i
magnetycznego.
17. THE MURDER CAPITAL – "GIGI'S RECOVERY"
Gdy w 2019 roku chłopcy z Dublina pod szyldem The Murder Capital
debiutowali krążkiem "When I Have Fears", ja byłem zapatrzony, a
właściwie zasłuchany w poczynaniach ich kolegów z miasta – mowa
oczywiście o Fontaines D.C. Niemniej jednak nie pozostałem głuchy na
potencjał tkwiący w postpunkowej kreatywności The Murder Capital,
która wybuchła ze zdwojoną mocą przy tworzeniu "Gigi's Recovery"! Na
tym krążku dostarczyli dawkę niezwykle immersyjnych gitarowych
pejzaży! Począwszy od barytonowego, ponurego wokalu Jamesa McGoverna,
po poetycko rozpędzone, driftujące gitary, melodyjne syntezatory i tę
nienagannie, kapitalnie wyeksponowaną, nerwową sekcję rytmiczną! Mamy
tu zbiór kompozycji obciążonych mrocznymi emocjami, które (prócz
monologowych "Existence", "Belonging" oraz akustycznego "Exist")
strukturalnie rewelacyjnie pęcznieją do katartycznych trzęsień,
powodujących opad sufitu w mojej umysłowej świątyni emocji. Odkrywanie
tych wszystkich warstw instrumentalnych, które składają się na bogate
tekstury, okazało się dla mnie niezwykle satysfakcjonujące, a głębokie
przestrzenie wypełnione nieszablonowo pędzącymi, pompatycznymi
gitarami trzymały w napięciu od początku do końca. Kapitalny album!
16. DAUGHTER – "STEREO MIND GAME"
"Stereo Mind Game" to wolno płynący strumyk dźwięków, które układają
się w senne, marzycielskie i krzepiące akwarelowe warstwy dźwiękowe!
Subtelny i epicki album zarazem! Daughter po kilku latach przerwy nie
wymyślają siebie na nowo i fani raczej tego od nich nie oczekiwali.
Słychać oczywiście progres i ostrożne badanie nowych muzycznych
horyzontów, ale to nadal ten sam zespół, który pokochaliśmy dekadę
temu przy debiutanckim albumie "If You Leave", a szept wokalny Eleny
Tonry nieustannie jest plastrem na sercowe rany.
15. LANA DEL REY – "DID YOU KNOW THAT THERE’S A TUNNEL UNDER OCEAN BLVD"
11 lat temu debiutanckim krążkiem "Born To Die" Lana del Rey
rozpoczęła budowę własnego, unikalnego muzycznego uniwersum.
Początkowo kompletnie nie kumałem jej mitologicznego fenomenu,
ale... No i tu popadnę w banał, bo oczywiście przełomem okazał się
album "Norman Fukcing Rockwell!" z 2019 roku, na którym artystka
na własnych zasadach wzniosła na się wyżyny songwritingu. Wówczas
właśnie dostrzegłem w niej niesamowitą narratorkę kuluarów życia
przefiltrowanych przez własne doświadczenia z tej amerykańskiej
perspektywy, acz nader niezwykle uniwersalnej. Kolejne dwa albumy
"Chemtrails Over The Country Club" oraz "Blue Banisters"
odbierałem jako bonusy do historii z "NFR" z zachwycającymi
fragmentami, ale jednak nie budziły u mnie wcześniejszego
entuzjazmu. To były po prostu solidne dzieła. "Did You Know That
There’s A Tunnel Under Ocean Blvd" to powrót do wielkiej formy z
2019 roku, ale nie obyło się w moim odczuciu bez wpadek.
Otrzymujemy epickie, 77-minutowe dzieło, na którym Lana stara się
odwieżyć twórczość, splatając ze sobą dwa wymiary: ten już nam
doskonale znany melancholijny country-folk naznaczony amerykańskim
snem oraz eksperymentalne schematy z elektronicznymi i trapowymi
inspiracjami. Co do tych drugich mam właśnie mieszane uczucia. Z
jednej strony doceniam ten krok w przód i poszukiwanie nowych form
ekspresji, ale... Ostateczny efekt jest wątpliwej jakości. O ile
współcześnie brzmiący, zaskakujący zwrot akcji w trakcie
kompozycyjnej epopei singlowego "A&W" oszałamia i hipnotyzuje,
tak już zabawa z trapem w ostatnich trzech kawałkach wydaje się
kompletnie zbędna i zaburzyła mi odbiór całości. Powiem dosadniej:
kawałek "Peppers" z udziałem Tommy Genesis w ogólnie nigdy nie
powinien się wydarzyć. Nie do końca przekonuje mnie też cytowanie
i samplowanie "Venice Bitch" w samej końcówce tego albumu.
Odchudziłbym również ten album z interludium w formie przemowy
pastora Judaha Smitha – może w kontekście lirycznym zasadne, ale
przyjemności ze słuchania albumu na chwilę znika. Na tym jednak
narzekania się kończą. Pozostała część tego materiału jest
obłędnie piękna! Lana w swoim stylu wprowadza nas w senny, mętny
nastrój, raczy konfesyjnymi opowieściami i zachwyca kompozycjami o
kinowym rozmachu z olśniewającymi smyczkami, piosenkami ckliwymi i
subtelnymi, szczyptą gospelu i oczekiwanym nadmiarem tradycyjnego
amerykańskiego country-folka. W pamięć szczególnie zapadają
gościnne występy czterech artystów: fortepianowe wstawki Jona
Batiste są po prostu cudne, SYML hipnotyzuje niczym pozytywka w
rozmarzonym "Paris, Texas", Father John Misty w swoim stylu buduje
balladowe folk-rockowe napięcie w "Let The Light In", a w
sufjanowskiej "Margaret" z producenckiego cienia wyskakuje Jack
Antonoff pod swoim artystycznym pseudonimem Bleachers. Nieco mniej
zauważalny ślad pozostawia po sobie brytyjski pianista RIOPY w
"Grandfather please stand on the shoulders of my father while he’s
deep-sea fishing", ale mimo wszystko również warto docenić jego
wkład w tę ładnie rozwijającą się kompozycję. Bez zaskoczenia
mocną stroną jest liryka tego albumu. Lana podejmuje tematy
oscylujące wokół zagadnień rodziny, macierzyństwa, traumy,
śmiertelności z perspektywy trzydziestokilkuletniej kobiety, która
z jednej strony kwestionuje tradycyjne ścieżki, a z drugiej
podświadomie czuje upływający czas i dusi się w nawracających
pytaniach o swoją przyszłość. Stawia tym samym pewien portret, w
którym odbija się pokolenie współczesnych dojrzałych kobiet.
To nieco zbyt długi, w kilku momentach przekombinowany, ale ostatecznie piękny album, który plasuje się w mym rankingu tuż za "Norman Fucking Rockwell!". Lana po raz kolejny zaprasza nas do amerykańskiego cadillaca w podróż po szerokiej autostradzie marzeń, ale za każdym razem pejzaże się zmieniają i należy to docenić, że wciąż udaje się jej uciec od pułapki wtórności. Na tym krążku dokonuje tego czynu w sposób całkiem imponujący i nieśmiało otwiera się nowe ścieżki.
To nieco zbyt długi, w kilku momentach przekombinowany, ale ostatecznie piękny album, który plasuje się w mym rankingu tuż za "Norman Fucking Rockwell!". Lana po raz kolejny zaprasza nas do amerykańskiego cadillaca w podróż po szerokiej autostradzie marzeń, ale za każdym razem pejzaże się zmieniają i należy to docenić, że wciąż udaje się jej uciec od pułapki wtórności. Na tym krążku dokonuje tego czynu w sposób całkiem imponujący i nieśmiało otwiera się nowe ścieżki.
14. CHRISTINE AND THE QUEENS – "PARANOÏA, ANGELS, TRUE LOVE"
Francuski artysta Christine And The Queens z płyty na płytę staje się
coraz bardziej bezkompromisowy. Przyznaję się, że albumowy projekt
"Redcar les adorables étoiles", który stanowił dla niego nowe
artystyczne otwarcie i zarazem był prologiem do "Paranoïa, Angels,
True Love" nie przykuł dostatecznie mojej uwagi, ale już pierwsze
zeszłoroczne single swoimi mrocznymi, szorstkimi synth-popowymi
brzmieniami (plus ogłoszony koncert na Open'erze, który okazał się
wspaniały, intrygującym performansem) sprawiły, że powróciłem uważnej
obserwacji tego nietuzinkowego art-popowego artysty. I zdecydowanie
było warto! "Paranoïa, Angels, True Love" to niezwykle ambitny i
teatralny (złożony z trzech aktów) album, inspirowany lekturą sztuki
Tony’ego Kushnera „Angels In America”. W przestrzennych,
eksperymentalnych, kontemplacyjnych, alt-popowych formach Christine w
fascynujący sposób eksploruje tematy straty (opłakuje śmierć matki i
rozpad związku) oraz pożądania. Dramaturgiczna forma tego dzieła jest
wręcz porażająca i na wielu płaszczyznach hipnotyzująca. Emocjonalny
wokal połączony z niepokojącą muzyczną atmosferą potrafi się osadzić
głęboko w serduchu. Oczywiście nie sposób w krótkiej formie
analitycznie zagłębić się ten ponad półtoragodzinny, psychodramatyczny
materiał, ale zapewniam, że odnajdziecie w nim mnóstwo eterycznego
piękna! Od tonięcia w duchowym niepokoju i żalu, po fascynujące
obcowanie z Aniołami i finalne transcendentalne zanurzenie się w
prawdziwej miłości. To absolutne dzieło sztuki!
13. NATION OF LANGUAGE – "STRANGE DISCIPLE"
Nowojorskie trio Nation Of Language bardzo pozytywnie mnie
zaskoczyło występem na zeszłorocznym OFF Festivalu. Ich
synth-popowe, nowofalowe brzmienie rodem z lat 80. połączone z
autentyczną sceniczną radością z utworu na utwór coraz śmielej
rezonowało w moim ciele, doprowadzając mnie ostatecznie do
satysfakcjonujących pląsów. Z zaciekawieniem zatem postanowiłem
się zmierzyć z ich dyskografią i świeżym trzecim albumem.
Małżeński duet Iana Richarda Devaneya (wokal) i Aidan Noell
(syntezatory) wraz z basistą Alex MacKay narzucili mocne tempo w
wypuszczaniu nowości i "Strange Disciple" jest kontynuacją
docenionych przez krytyków pandemicznych albumów "Introduction,
Presence" (2020) i "A Way Forward" (2021). O ile te dwa pierwsze
przesiąknięte były motorycznymi motywami wzbudzającymi
pragnienie wyrwania się z izolacyjnej społecznej stagnacji, tak
w nowy materiał wpuścili głęboki wdech świeżego powietrza ze
spacerów doświadczanych w czasie trasy koncertowej. Ten
społeczny restart zakotwiczony został w opowieściach o miłości i
zauroczeniu, które przeradza się w chaotyczną obsesję,
zmieniającą pogląd na świat. Te skutki uboczne najpiękniejszego
stanu emocjonalnego stanowią podstawę do stawiania wielu
refleksyjnych pytań. Współgra z tym warstwa dźwiękowa, której
podstawę dalej stanowią synth-popowe tła z nutą nostalgicznego
postpunku i wyjątkowa skala głosu Davaneya. Instrumentalnie i
emocjonalnie wędrujemy przez kolekcję dziesięciu kompozycji: od
delikatnych kołysanek po piosenki z narastającą intensywnością,
rozbudzającą wyobraźnię. Podobnie jak w trakcie wspomnianego
koncertu na OFFie – z każdą kolejną minutą coraz głębiej docenia
się stylowość Nation Of Language i przepada się w ich
twórczości.
12. ANGIE MCMAHON – "LIGHT, DARK, LIGHT AGAIN"
Mam ogromną słabość do niesamowitego wokalu oraz ujmującej
wrażliwości australijskiej singer-songwriterki Angie McMahon. Jej
piosenki z debiutanckiego album u "Salt" z 2019 roku i późniejszego
postscriptum do tego dzieła w postaci EP-ki "Piano Salt", na której
wybrane kompozycje nagrała ponownie przy samym akompaniamencie
pianina, poruszyły mną dogłębnie i wydobywały z mego serca wiele
autentycznych wzruszeń. Regularnie powracam też do coveru "Total
Eclipse of the Heart" Bonnie Tyler – przecudowna wersja! Wyczekiwałem
zatem z niecierpliwością jej drugiego longplaya i nie zawiodłem się.
Na krążku "Light, Dark, Light Again" Angie znów ze zręczną
delikatnością wymierza celne emocjonalne ciosy i zarazem kojąco
balsamuje duszę. Słuchanie tego albumu sprawia duchową przyjemność
porównywalną z przypatrywaniem się rozbłysku zorzy polarnej na
gwieździstym nieboskłonie w momencie przebywania na brzegu oceanu.
Twórczość Angie ma w sobie właśnie taką metaforyczną siłę piękna
natury. Jej introspektywne opowieści i wnikliwe analizy są naładowane
porcją emocji, które potrafią rozświetlić pustkę nocy niczym spadająca
gwiazda. Zgodnie z tytułem albumu krążymy metaforycznie wokół tej
esencjonalności cyklu światła i mroku, miłości i rozstania. Angie
emanuje tu jeszcze większą pewnością siebie i duchowością
przypominającą język twórczość Florence and the Machine, a jej
brzmienie, wcześniej skupione na chrupiących, surowych gitarach,
nabrało znacznej głębi, delikatności i ciepłej przestrzenności. W tym
stonowaniu nie brakuje jednak wciąż wielu pobudzających momentów
dźwiękowego natężenia o sile alpejskiej lawiny. I ten wokal Angie...
Ach! Jej zręczność w przeskakiwaniu od niskich do wysokich tonów jest
imponująca, a pasja, którą skrywa w swej szorstkiej barwie – niebywale
autentyczna i rozdzierająca serce. Przepiękny, gawędziarski album,
przy którym warto zwolnić i złapać oddech na świeżym powietrzu.
11. SAMIA – "HONEY"
Debiutancka płyta "The Baby" młodej Amerykanki Sami Finnerty okazała
się dla mnie jedną z milszych niespodzianek 2020 roku. Jej szczery
pamiętnik dojrzewania w połączeniu z pulsującym indie-rockiem,
akustyczną wrażliwością i popową inteligencją sprawił, że
natychmiastowo umieściłem ją w jednym szeregu z innymi wspaniałymi
singer-songwriterkami młodego pokolenia: Phoebe Bridgers, Julien
Baker, Lucy Dacus, Clairo, czy choćby Snail Mail. Oczekiwania względem
jej kolejnych poczynań były zatem całkiem spore i od razu stawiam
sprawę jasno: swoim drugim albumem "Honey" Samia przystawia stempel
artystki wyjątkowo zdolnej! W lirycznym wymiarze to kontynuacja
opowieści i autorefleksji o dojrzewaniu oraz towarzyszących temu
procesowi lękach, wynikających z różnych doświadczeń: toksycznej
miłości, alkoholizmu, seksualnego wykorzystania, myśli samobójczych
itp. Na debiucie Samia traktowała te tematy w sposób konfrontacyjny,
teraz powoli oswaja się z myślą, że te wszystkie przeżycia w mniejszym
lub większym wymiarze pozostaną z nią na zawsze i szuka rozwiązań jak
skutecznie z tymi lękami wieść dalsze życie. Nie traci przy tym
nadziei na odnalezienie szczęścia i uczy się dostrzegać miłość wokół
siebie. Te konfesyjne wyznania podane w iście poetyckich tekstach są
osadzone na tle wyjątkowych i niebanalnych tekstur dźwiękowych, które
wręcz tworzą metaforę burzliwego okresu dorastania. W tej kolekcji
melodyjnych jedenastu utworów nie brakuje delikatnych, wręcz
ambientowych ballad ("Kill Her Freak Out" z mocnym wersem
I hope you marry the girl from your hometown / And I'll fucking
kill her, and I'll fucking freak out), fortepianowych ilustracji ("Pink Ballon"), zabawy z
country-folkiem ("Charm You"), ciepłych harmonii (milutkie "Honey",
magiczne "Nanana"!), akustycznych pociągnięć gitarą ("Dream Song"),
błyskotliwych popowych momentów ("Mad At Me"), mocnych syntezatorów
("Amelia") i… No cholibka, trudno właściwie klasyfikować ten materiał!
Musicie sami odkryć te wszystkie warstwy! Zdaję jednak sobie sprawę,
że ten specyficzny chaos i częste wahania nastrojów (nawet w obrębie
jednego utworu: jak w przypadku zaskakującego, indie-rockowego zwrotu
akcji w połowie "Sea Lions") mogą dla niektórych okazać się piętą
achillesową tego albumu. Można również nieco ponarzekać na częste
wykorzystanie autotune'a, choć Samia wynagradza to kilkoma czarującymi
majstersztykami, szczególnie oszałamiającym popisem w przejmującej,
minimalistycznej kompozycji "Breathing Song". Mimo tych niewielkich
zastrzeżeń warto tej dziewczynie dać szansę, bo jej wrażliwość jest
magnetyzująca.
Album "Honey" ma pewien posmak kampu, niesie słodko-gorzką mieszankę emocji, wzrusza, smuci, ale też swoją ironią daje powody do śmiechu. Prowokuje i nie pozostawia obojętnym. Wymagające, ale zjawiskowe dzieło! Niemniej jednak ostatecznie odnoszę wrażenie, że Samia nie osiągnęła na tym albumie jeszcze szczytu swoich możliwości. Czekam z niecierpliwością na jej kolejne opowieści i eksperymenty!
Album "Honey" ma pewien posmak kampu, niesie słodko-gorzką mieszankę emocji, wzrusza, smuci, ale też swoją ironią daje powody do śmiechu. Prowokuje i nie pozostawia obojętnym. Wymagające, ale zjawiskowe dzieło! Niemniej jednak ostatecznie odnoszę wrażenie, że Samia nie osiągnęła na tym albumie jeszcze szczytu swoich możliwości. Czekam z niecierpliwością na jej kolejne opowieści i eksperymenty!
10. HOZIER – "UNREAL UNEARTH"
Trudno może w to uwierzyć, ale mija już 10 lat od premiery
utworu "Take Me To Church", który pozwolił Hozierowi zaistnieć
na folk-rockowej scenie. Nie sposób jednak traktować
irlandzkiego piosenkarza jako artysty jednego przeboju.
Kolejnymi piosenkami i dziełami przez ostatnie lata udowadniał
swoją muzyczną wszechstronność i bardowski talent. "Unreal
Unearth" to kolejna ambitna pozycja w jego dyskografii. Album
został zainspirowany motywem dziewięciu kręgów piekielnych z
"Inferno" Dantego. Zanurzamy się zatem w dość mroczny klimat
podbity przez filozoficzne opowieści przedstawiające taniec na
krawędzi życia i śmierci, piętnujące konsumpcjonizm, pochylające
się kondycją człowieczeństwa oraz nad bólem straty i złamanego
serca... Nie jest to jednak ponury album. Przemierzamy właściwie
różnorodny krajobraz muzyczny, w którym mnogość dźwięków często
zaskakuje i zachwyca. Nie brakuje tu uduchowionych kompozycji z
pogranicza blues-rocka, soulu i muzyki gospel, orkiestralnych
piosenek o iście kinowym rozmachu, euforycznych refrenów, a
także skromnej dawki nieco bardziej minimalistycznych, wręcz
intymnych momentów. Ten eklektyzm jest fascynujący i świetnie
zespolony ze sobą w jedność za sprawą charakterystycznego,
niesamowitego wokalu Hoziera (w utworze "Damage Gets Done"
cudnie wspiera go Brandi Carlile). Oczywiście w trakcie tego
ponad godzinnego materiału zdarzają się fragmenty nieco nużące i
studzące emocjonalny zapał, ale generalnie "Unreal Unearth" to
bardzo przemyślane, poruszające, wykwintne
dzieło.
9. PARAMORE – "THIS IS WHY"
Nie ukrywam, że nigdy nie byłem przesadnym fanem i znawcą ich
dyskografii, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że na przestrzeni
niemalże dwóch dekad ich styl nieustannie ewoluował. Kierunek, w
którym popchnęli swoją twórczość na albumie "This Is Way" okazał się
dla mnie niesamowicie satysfakcjonujący! No nie mogło być inaczej,
gdyż ta gitarowa mozaika dźwięków brawurowo wiruje wokół
postpunkowowych, kąśliwych melodii, ostro tnących parkiet disco-indie
bangerów i szczypty rozkołysanych, romantycznych ballad. I nadal
wyczuwalna w tej miksturze jest emo-punkowa żarliwość oraz popowa
błyskotliwość. Plus mądrze napisana i angażująca liryka, stanowiąca w
większości gorzki komentarz do otaczającej nas społeczno-politycznej
rzeczywistości. Hayley Williams, Taylor York i Zac Farro dostarczyli
nam właściwie bezbłędny w swoich założeniach album! Rewelacja!
8. THE KILLS – "GOD GAMES"
Wspaniały powrót The Kills po siedmioletniej przerwie! Na albumie
"God Games" Alison Mosshart urzeka i hipnotyzuje swym zmysłowym
wokalem, a Jamie Hince rozwija przed nią czerwony dywan podpalony
płomiennymi riffami wydobytymi po torturowaniu gitary. Chemia
między tą dwójką jest po prostu elektryzująca! A ich typowe,
szorstkie, minimalistyczne brzmienie poszerzone zostało o
interesujący wachlarz dźwięków, acz nadal w fundamentach to jest
to blues-garażowe The Kills, które nieustannie zachwycało swym
charakterem od momentu debiutu. Bombastyczny "New York"
(dęciaki!), zaraźliwe popowym refrenem "Kingdom Come", piorunujący
riff w ognistym "103", czuły wokal splątany z mrocznym fortepianem
w "Blank", przypływająca melodramatyczna zmysłowość w "Going To
Heaven", trip-hopowa aura w "God Games", łamiący się wokal Alison
w "Love and Tenderness", wzniosłe chórki w wirującym gospelową
psychodelią "LA Hex", ta akustyczna gitara podbita wciągającym
perkusyjnym automatem w nieco latynoskim stylu w "Better Days",
płonący od emocjonalnego, złowieszczego napięcia "Bullet Sounds",
delikatne oklaski i chóralny finał "My Girls My Girls",
samoprzylepna melodia "Wasterpiece" – no ten krążek jest
wypełniony po brzegi świetnymi momentami, które twórczo wypychają
The Kills poza strefę komfortu, sprawiając, że obcowanie z ich
twórczością jest nadal ekscytujące!
7. CAROLINE POLACHEK – "DESIRE, I WANT TO TURN INTO YOU"
W kategorii najbardziej fantazyjny popowy album 2023 roku Caroline
Polachek nie ma dla mnie konkurencji! Jej drugi album "Desire, I Want To
Torn Into You" to hyperpopowy majstersztyk i artyzm najlepszej próby!
Kolekcja naprawdę zróżnicowanych i unikalnych kompozycji połączonych z
wyjątkową wyobraźnią i wrażliwością Caroline. Przyznaję, że jej solowy
debiut "Pang" z 2019 roku nie trafił do moich głośników, natomiast obok
premiery "Desire, I Want To Torn Into You" nie potrafiłem już przejść
obojętnie. Tak szokująco pięknego, oryginalnego i eksperymentalnego
popowego albumu nie słyszałem od bardzo dawna. Caroline już od
pierwszych chwil zachwyca swoim spektakularnym, krystalicznym, wręcz
anielskim wokalem. Ten operowy początek w rewelacyjnym utworze "Welcome
To My Island" po prosty przyprawia o ciarki! I za tym głosem i
zaproszeniem wędrujemy na wyspę, która okazuje się hubem nieokiełznanych
niebiańskich dźwięków. W każdej piosence czają się niezwykłe smaczki
instrumentalne. Latynoskie gitary w stylu flamenco, klubowe bity, vibe
popu z lat 80., fundamenty trip-hopowe i drum'n'bassowe, a nawet...
szkockie dudy! A to tylko wyrywek z tego fascynującego kolażu. Dodatkowo
wokal Polachek momentami zostaje poddany delikatnemu elektronicznemu
przetworzeniu, co stwarza iluzję obcowania z futurystycznym
dziełem. Dziełem absolutnie wstrząsającym, surrealistycznie
pięknym, błyskotliwym i hipnotyzującym!
6. QUEENS OF THE STONE AGE – "IN TIMES NEW ROMAN..."
Wydany w 2017 roku album "Villains" podzielił fanów Queens Of The
Stone Age. Materiał wyprodukowany przez Marka Ronsona zaprowadził
Josha Homme i jego kolegów na bardziej dynamiczny, taneczny grunt,
który nie każdemu przypadł do gustu (ja bawiłem się świetnie, acz na
powtórkę takiego eksperymentu nie czekałem). Dziś po tym
optymistycznym obliczu Queensów nie ma już śladu. Co więcej, płyta "In
Times New Roman..." w ich dyskografii jest jedną z tych
najmroczniejszych i brutalnie kopiących tyłek! Niewątpliwie na
wydźwięk tego krążka wpłynęły osobiste problemy Josha z ostatnich lat:
rozpad 14-letniego związku z Brody Dalle, odwyk, burzliwa sądowa
batalia o opiekę nad dziećmi, utraty przyjaciół (śmierć Marka
Lanegana), a także utrzymywana w tajemnicy prywatna walka z rakiem.
Wszystkie te problemy odbijają się echem w dziesięciu kompozycjach,
tworząc dość ponurą atmosferę. Zarazem jednak czujemy, że dla
frontmana tworzenie tego stuprocentowego dzieła Queensów bez
współudziału żadnych gości było formą autoterapii i katarktycznym
ujściem wielu negatywnych emocji. Ten wszędobylski garażowy brud,
ostro szarpane riffy, tłuste riffy, połamane rytmika, psychodeliczne
tekstury, porywająca motoryka ("Paper Machine", "What The Peephole
Say") i gęsty jak smoła klimat wyzwalają bardzo intensywne rockowe
emocje! W finałowym, epickim, 9-minutowym "Straight Jacket Fitting"
Homme śpiewa To face down your demons, you gotta free them –
takiego demonicznego oblicza Queensów i gitarowych egzorcyzmów wszyscy
potrzebowaliśmy!
Queens Of The Stone Age po kilku latach ciszy powrócili z odpowiednim impetem do karawany tych największych współczesnych zespołów, które niosą rockowe sztandary najlepszej jakości!
Queens Of The Stone Age po kilku latach ciszy powrócili z odpowiednim impetem do karawany tych największych współczesnych zespołów, które niosą rockowe sztandary najlepszej jakości!
5. NOTHING BUT THIEVES – "DEAD CLUB CITY"
Po pierwszych odsłuchach czwarty album Nothing But Thieves "Dead
Club City" nie wzbudza u mnie takich emocji jak kapitalne "Broken
Machine", ale ma szansę zapisać się w mojej pamięci bardziej niż
"Moral Panic". Podoba mi się ta próba Złodziei odświeżenia swojego
brzmienia o synth-popowe inspiracje. Cały koncept tego albumu jest
świetny, a w wielu momentach wręcz ekscytujący! Zwłaszcza początek
krążka bardzo pobudza moje rockowe zmysły. Impulsywne "Welcome to
the DCC" porywa do żywiołowych reakcji, "Overcome" wzbogacone o
strzeliste klawisze ma w sobie podnoszącą na duchu energię, a
"Tommorow Is Closed" to istny taneczny banger! Dalej bywa trochę
nierówno. "Keeping You Around" kołysze nieco usypiająco, ale już
"City Haunts" z niesamowitym falsetem Conora Masona gnieździ się
milutko w ucho. "Do You Love Me Yet?" to chyba najbardziej
synth-popowy kawałek na płycie, pięknie podbity finezyjną sekcją
smyczkową, ale nieco więcej emocji wzbudza musowy riff w "Members
Only". "Green Eyes :: Sienna" to wyczekiwany, miły dla ucha
subtelny, balladowy przerywnik. "Foreign Language" i "Talking
Myself" to solidne konstrukcje, w których jednak zabrakło
wyróżniających się momentów, czego nie można powiedzieć już o
finałowej kompozycji "Pop The Ballon"! Wow! Ta chaotyczna energia,
narastające napięcie, wybuchowe riffy, dudniące bębny,
hipnotyzujący wokal Conora sprawiają, że to jeden z najciekawszych
i najlepszych utworów napisanych przez Nothing But Thieves!
Miazga!
Na "Dead Club City" Nothing But Thieves po raz kolejny udowadniają swoją wartość i umiejętność tworzenia zaraźliwych rockowych piosenek!
Na "Dead Club City" Nothing But Thieves po raz kolejny udowadniają swoją wartość i umiejętność tworzenia zaraźliwych rockowych piosenek!
4. FOO FIGHTERS – "BUT HERE WE ARE"
W kwietniu z nieukrywaną przyjemnością pochłonąłem książkę "The
Storyteller" Dave'a Grohla. Jego bezpośrednie i szczere wspomnienia z
przeciągu całej kariery muzycznej oraz opowieści o rodzinie,
przyjaciołach i refleksje nad ojcostwem czytałem z wypiekami na twarzy.
Na przemian gościł u mnie a to śmiech, a to zdumienie (przydarzyło się
Dave'owi kilka nie-pra-wdo-po-do-bnych przypadków w życiu), a nawet
głębsza zaduma. To zbiór niezwykłych historii wielkiego rockmana, który
kłania się z pokorą przed losem, jaki go spotkał i w głębi pozostał
skromnym człowiekiem. Po lekturze jednak naszedł mnie smutny wniosek, że
opowieści Dave'a przelane na papier w czasie pandemii wymagają
uaktualnienia po tym, jak w zeszłym roku doświadczył kolejnych bolesnych
strat w swoim życiu: w marcu nieoczekiwanie zmarł Taylor Hawkins –
fantastyczny bębniarz Foo Fighters od 1997 roku i prawdziwy przyjaciel,
a w sierpniu pożegnał swoją ukochaną mamę, Virginię.
Jaką niewyobrażalną siłę musiał w sobie mieć Grohl, by w ciągu roku pozbierać się po tych ciosach, odnaleźć sens życia, pożegnać Taylora na dwóch stadionowych, emocjonalnych koncertach, a następnie napisać nowe piosenki, zebrać ze sobą ponownie kompanów z Foo Fighters i nagrać jedenasty album. Album, który jak żaden inny wcześniej, bo nawet ten debiutancki nagrany po tragicznej śmierci Cobaina nie stawiał w centrum smutku, okazał się wyzwolicielem katarktycznych uczuć. Biała okładka symbolizująca koniec i początek oraz sugestywny tytuł "But Here We Are" już na wstępie podkreślają, jaki ton emocjonalny będzie dominował na tym krążku. Introspektywne obrazy oraz przemyślenia przesiąknięte żalem i bólem straty można poczuć nie tylko w tekstach, ale także w żarliwym wokalu Dave'a i każdej płomiennej instrumentalnej nucie. Nie jest jednak tak, że Dave pogrąża się w żałobie. On podnosi rękawicę i ten album jest zapisem jego duchowej podróży od zrozumiałego zaskoczenia, gniewu, smutku do tego momentu pogodzenia się z losem. Od bezpretensjonalnego, zagranego w starym stylu "Rescued" akcentującego gwałtowne niedowierzanie (It came in a flash / It came out of nowhere / It happened so fast / And then it was over) do finalnego, zaskakującego kaskadową formą (akustyczny początek zderzony w połowie kompozycji z gitarowym wybuchem) "Rest", który symbolizuje akceptację obecnego stanu i jest pięknym ostatecznym pożegnaniem się z Taylorem i Virginią za sprawą wersów Rest, you can rest now / Rest, you will be safe now. A pomiędzy otrzymujemy mieszankę tych emocji. Na tle całego albumu, a nawet właściwie całej dyskografii Foo Fighters, wyróżniają się szczególnie dwie kompozycje: oszałamiajaco marzycielskie "Show Me How", w którym Dave'a wokalnie wspiera jego córka Violet, sprawiając, że serce pęka przy linijce I'll take care of everything/ From now on oraz epickie "The Teacher" – dziesięciominutowa muzyczna odyseja, zgrabny zlepek różnych stylów Foo Fighters, wędrujących między wymiarami cienia i jasności, z pięknie wyłożoną życiową prawdą: You showed me how to breathe, never showed me how to say goodbye / You showed me how to be, never showed me how to say goodbye. Za dość nieoczywistą propozycję może uchodzić także subtelne, akustyczne "The Glass" (I had a person I love / And just like that, I was left to live without him), ale generalnie obok udanych eksperymentów dominuje doskonale znane nam brzmienie Foo Fighters. "Under You", "Hearing Voices", "But Here We Are", "Beyond Me", czy choćby mocarne "Nothing At All" to powrót do garażowego, grunge'owego, punkowego i stadionowego grania z ognistymi riffami, mocną linią basową i pulsującą wściekle perkusją, za którą oczywiście odpowiadał sam Dave (nowym tourowym bębniarzem został zaś doświadczony Josh Freese). Wszystkie piosenki na nowym albumie posiadają potencjał, by utkwić w pamięci na dłuższy czas.
Nie od dziś wiadomo, że z bólu rodzą się najlepsze dzieła i "But Here We Are" jest tego przykładem. To muzyczny nośnik dramatycznych przeżyć i świadectwo procesu odnajdywania światła w ciemnym tunelu. Bez cienia wątpliwości jedno z najlepszych, najodważniejszych, najszczerszych i najważniejszych dzieł w historii Foo Fighters!
Jaką niewyobrażalną siłę musiał w sobie mieć Grohl, by w ciągu roku pozbierać się po tych ciosach, odnaleźć sens życia, pożegnać Taylora na dwóch stadionowych, emocjonalnych koncertach, a następnie napisać nowe piosenki, zebrać ze sobą ponownie kompanów z Foo Fighters i nagrać jedenasty album. Album, który jak żaden inny wcześniej, bo nawet ten debiutancki nagrany po tragicznej śmierci Cobaina nie stawiał w centrum smutku, okazał się wyzwolicielem katarktycznych uczuć. Biała okładka symbolizująca koniec i początek oraz sugestywny tytuł "But Here We Are" już na wstępie podkreślają, jaki ton emocjonalny będzie dominował na tym krążku. Introspektywne obrazy oraz przemyślenia przesiąknięte żalem i bólem straty można poczuć nie tylko w tekstach, ale także w żarliwym wokalu Dave'a i każdej płomiennej instrumentalnej nucie. Nie jest jednak tak, że Dave pogrąża się w żałobie. On podnosi rękawicę i ten album jest zapisem jego duchowej podróży od zrozumiałego zaskoczenia, gniewu, smutku do tego momentu pogodzenia się z losem. Od bezpretensjonalnego, zagranego w starym stylu "Rescued" akcentującego gwałtowne niedowierzanie (It came in a flash / It came out of nowhere / It happened so fast / And then it was over) do finalnego, zaskakującego kaskadową formą (akustyczny początek zderzony w połowie kompozycji z gitarowym wybuchem) "Rest", który symbolizuje akceptację obecnego stanu i jest pięknym ostatecznym pożegnaniem się z Taylorem i Virginią za sprawą wersów Rest, you can rest now / Rest, you will be safe now. A pomiędzy otrzymujemy mieszankę tych emocji. Na tle całego albumu, a nawet właściwie całej dyskografii Foo Fighters, wyróżniają się szczególnie dwie kompozycje: oszałamiajaco marzycielskie "Show Me How", w którym Dave'a wokalnie wspiera jego córka Violet, sprawiając, że serce pęka przy linijce I'll take care of everything/ From now on oraz epickie "The Teacher" – dziesięciominutowa muzyczna odyseja, zgrabny zlepek różnych stylów Foo Fighters, wędrujących między wymiarami cienia i jasności, z pięknie wyłożoną życiową prawdą: You showed me how to breathe, never showed me how to say goodbye / You showed me how to be, never showed me how to say goodbye. Za dość nieoczywistą propozycję może uchodzić także subtelne, akustyczne "The Glass" (I had a person I love / And just like that, I was left to live without him), ale generalnie obok udanych eksperymentów dominuje doskonale znane nam brzmienie Foo Fighters. "Under You", "Hearing Voices", "But Here We Are", "Beyond Me", czy choćby mocarne "Nothing At All" to powrót do garażowego, grunge'owego, punkowego i stadionowego grania z ognistymi riffami, mocną linią basową i pulsującą wściekle perkusją, za którą oczywiście odpowiadał sam Dave (nowym tourowym bębniarzem został zaś doświadczony Josh Freese). Wszystkie piosenki na nowym albumie posiadają potencjał, by utkwić w pamięci na dłuższy czas.
Nie od dziś wiadomo, że z bólu rodzą się najlepsze dzieła i "But Here We Are" jest tego przykładem. To muzyczny nośnik dramatycznych przeżyć i świadectwo procesu odnajdywania światła w ciemnym tunelu. Bez cienia wątpliwości jedno z najlepszych, najodważniejszych, najszczerszych i najważniejszych dzieł w historii Foo Fighters!
3. THE NATIONAL – "FIRST TWO PAGES OF FRANKENSTEIN" & "LAUGH TRACK"
"FIRST TWO PAGES OF FRANKENSTEIN"
Słabość Matta Berningera do alkoholowych trunków nie była nigdy
tajemnicą. Wokalista The National nie ukrywał tej skłonności podczas
koncertów, co choćby wyraźnie obserwowaliśmy podczas ostatniego koncertu
zespołu w Warszawie w 2019 roku. Bądźmy szczerzy, nawet jeśli sprawiało
to, że Matt czuł się lepiej na scenie, to źle to wróżyło na przyszłość.
I tak też się w pewnym stopniu się stało. Berningera po trasie
promującej album "I Am Easy To Find" dopadła depresja połączona z
absolutnym brakiem weny twórczej. Drugi filar zespołu, czy Aaron
Dessner, w okresie pandemii oddał się zaś całkowicie producenckim
zajęciom i po stworzeniu dyptyku "Folkmore", "Evermore" wspólnie z
Taylor Swift stał się niezwykle rozpoznawalny i rozchwytywany.
Przyszłość The National stanęła chwilowo pod znakiem zapytania. Na
szczęście Matt odnalazł w sobie siłę do odstawienia używek, powrócił na
uzdrawiająca ścieżkę życia, a blokadę twórczą pokonał... po przeczytaniu
dwóch pierwszych stron klasycznego "Frankensteina" Mary Shelley.
Początek powieści zainspirował go do stworzenia przejmującego tekstu
boleśnie pięknej kompozycji "Your Mind Is Not Your Friend" i proces
powrotu The National został zapoczątkowany. Przy pisaniu nowych tekstów
Matta w dużej mierze wsparła go żona Carin Besser, a o odpowiednią
oprawę muzyczną zadbali koledzy z zespołu na czele z niezastąpionymi
i kreatywnymi braćmi Dessner. Panowie po raz kolejny ulegli
pokusie zaproszenia muzycznych gości, ale w przeciwieństwie do
poprzedniego albumu, na którym Mattowi niemal nieustannie towarzyszyły
dodatkowe żeńskie wokale, tym razem zdecydowano się na incydentalną
pomoc. Wpływ Sufjana Stevensa na subtelnie otwierający płytę utwór "Once
Upon A Poolside" jest ledwie wykrywalny, aksamitny wokal Phoebe Bridgers
w cudnych kompozycjach "This Isn't Helping" oraz "Your Mind Is Not Your
Friend", choć niezwykle istotny i pięknie łączący się z barytonem
Berningera, to jednak schowany na drugim planie i tylko udział Taylor
Swift, wyśpiewującej nawet samodzielnie kilka wersów, w balladzie "The
Alcott" jest znaczący, ale nie da się uciec od wrażenia, że podyktowany
nieco marketingowymi względami, pomimo oczywistej istniejącej przyjaźni
między nią a Aaronem Dessnerem. Ale to kojący wokal Matta Berningera i
jego szczere, bolesne, mroczne, naznaczone niepewnością i dramatyzmem
opowieści wysuwają się na pierwszy plan. A w tle przepięknie
zaaranżowane, sugestywne, nastrojowe pętle muzyczne, które muskają serce
fortepianowymi melodiami, oczyszczającymi gitarowymi solówkami
Dessnerów, powabnymi smyczkami oraz subtelną elektroniką. Dążenie do
eksperymentalnego, wręcz momentami stadionowego brzmienia z ery "Sleep
Well Beast" zostało tu stłumione. Wszystko to sprawia, że chyba ostatnio
z tak nieukrywaną wielką przyjemnością słuchałem The National 10 lat
temu przy płycie "Trouble Will Find Me"! Nie twierdzę, że ich kolejne
dokonania były jakoś szczególnie słabe, ale na tym nowym krążku czuć
przypływ TEJ smutnej, ponurej melancholii utkwionej w doskonale znanych
stonowanych indie-alt-rockowych wzorcach, za które pokochaliśmy ten
zespół! Mam tylko jeden problem z "First Two Pages Of Frankenstein":
cała produkcja brzmi dla mnie nieco za sterylnie (czytaj: perfekcyjnie),
choć nie da się ukryć, że kolekcja tych jedenastu kompozycji wybrzmiewa
w słuchawkach zacnie! Chciałem w tym miejscu wyróżnić poszczególne
piosenki, ale okazuje się, że musiałbym wymienić niemal je wszystkie,
może z nieco mocniejszym naciskiem na wszystkie trafnie wyselekcjonowane
przedpremierowe single. Po prostu otrzymaliśmy prześliczny i
starannie wyrzeźbiony album. The National powrócili w wielkim stylu i
dalej dzierżą tytuł jednego z najlepszych najsmutniejszych zespołów
świata oraz udowadniają, że nie należy ich skreślać z czołówki
współczesnych alternatywnych formacji.
"LAUGH TRACK"
Bez większych zapowiedzi (wcześniej co prawda nowe kompozycje pojawiały
się na koncertach, do sieci trafiły dwa nowe single, ale przesłanek do
nadejścia czegoś więcej nie było) i wbrew regułom muzycznego rynku w
połowie września w nocy z niedzieli na poniedziałek The National
uraczyli nas niespodziewanym albumem "Laugh Track"! Na poziomie okładki
i warstwy muzycznej (śmiało można założyć, że większość kompozycji
powstawała w tym samym czasie) mamy do czynienia z bezpośrednią
kontynuacją "First Two Pages Of Frankenstein". Ponownie otrzymaliśmy
zestaw bardzo kojących kompozycji, ale – w odróżnieniu od wypieszczonych
do granic bezpieczeństwa piosenek z poprzedniego materiału – w ich
fundamenty wkradło się większe rozluźnienie, co sprawia, że to dzieło
mocniej wpływa na wyobraźnię i raczy nas bardziej charakternymi
momentami. Szczególnie wyróżniają się piosenki "Space Invader" i
finałowe "Smoke Detector". W tej pierwszej niezmiennie przytulny śpiew
Matta przemienia się w pomruki, które nikną pod ciężarem dynamicznie
rozpędzonej i hałaśliwej perkusji Bryana Devendorfa – takiej lawiny
rockowych emocji dawno w wykonaniu The National nie słyszeliśmy. Ale
jeszcze więcej gitarowego chaosu wkrada się w monumentalnie "Smoke
Detector". Ta niemal ośmiominutowa kompozycja rzuca nas w labirynt, nad
który nadciąga burza dźwięków z perkusyjnym gradem i piorunującymi
tańcami garażowo brzmiących gitar. Zagubienie się w tej nationalowskiej
perełce to oczyszczająca przyjemność. Oczywiście to nie jedyne utwory,
które podbijają serducho. Intryguje nieco złowieszcza, przygnębiająca
atmosfera w "Alphabet City", w łagodnym "Hornets" pięknie ujawnia się
sekcja dęta, pocieszycielskie wibracje miło galopują za sprawą
pulsującej rytmiki w "Deep End (Paul's in Pieces") i "Turn Of The
House", "Coat on a Hook" i "Dreaming" uderzają w nieco bardziej
melodramatyczne, słodko-gorzkie tony, powabną subtelnością kusi "Tour
Manager"... Nie zabrakło również gościnnych występów. Swoje miejsce na
tym albumie odnalazła opublikowana w 2022 roku piosenka "Weird
Goodbyes", która pięknie uzupełnia pustą przestrzeń między bliźniaczymi
światami The National i Bon Ivera, a w otoczeniu pozostałych kompozycji
nabiera jeszcze większych rumieńców. Moje serce oczywiście zabiło
mocniej przy kolejnym gościnnym występie Phoebe Bridgers w tytułowej
kompozycji "Laugh Track" – ma ukochana artystka tworzy kolejny piękny
duet z Mattem na tle stłumionych dźwięków rozpływających się w
emocjonalnej nadziei. Chociaż jeszcze bardziej interesującym wokalnym
kontrapunktem dla barytonu Berningera okazał się głos Rosanne Cash
– znanej głównie z twórczości w gatunku country córki Johnny'ego Casha.
Czarująca kolaboracja. Nie zawodzi również warstwa liryczna pochylająca
się nad ludzką wrażliwością, dwoistością, samotnością, samozniszczeniem,
erozyjnymi miłosnymi relacjami – można śmiało odszukiwać i zapisywać
kolejne piękne cytaty w notatnikach."Laugh Track" w swoim bardziej
bezpośrednim, głośniejszym, surowszym przekazie sprawił, że na "First
Two" spoglądam obecnie nieco mniej przychylniejszym okiem, ale... C'mon!
Oba albumy są wyśmienite i oferują niezaprzeczalną dawkę muzycznej
satysfakcji! Pozostaje tylko cieszyć się z tej jaśniejącej obecności The
National w galaktyce dźwięków!
2. SUFJAN STEVENS – "JAVELIN"
Sufjan Stevens to jeden z tych najwspanialszych muzycznych
rzemieślników, który potrafi z finezją przekuć osobisty ból i
cierpienie w katarktyczne piękno. Przekonaliśmy się o tym dobitnie w
2015 roku, gdy na poruszającym albumie "Carrie & Lowell"
opłakiwał stratę swojej mamy. To według mnie jedna z
najpiękniejszych i wzruszających płyt wszech czasów, do której
często powracam. W kolejnych latach Amerykanin nieco
eksperymentował, wydając choćby ambientowe krążki i bardziej popowe
"The Ascension", dał się poznać nieco szerszej publiczności za
sprawą cudnego singla "Mystery of Love" z filmu "Call Me By Your
Name" oraz wdawał się w ciekawe kolaboracje, z których szczególnie
zachwyciła współpraca z Angelo De Augustine na pięknym albumie "A
Beginner's Mind". Me serce zabiło jednak mocniej, gdy w sierpniu
wypuścił singiel "So You Are Tired" z zapowiedzią premiery w pełni
nowego, autorskiego albumu "Javelin". Premierowa piosenka
zwiastowała powrót do tkania subtelnych i bardzo emocjonalnych
kompozycji, lecz wówczas nikt jeszcze nie znał historii, która stała
za powstaniem tego materiału. Dopiero w momencie, gdy "Javelin"
ujrzał światło dzienne Sufjan zadedykował go publicznie swojemu
ukochanemu partnerowi i najlepszemu przyjacielowi Evenasowi
Richardsonowi, który odszedł z tego świata kilka miesięcy wcześniej.
Przy znajomości tego istotnego kontekstu odsłuchiwanie nowego albumu
Stevensa, włącznie z pierwszym symbolicznym utworem "Goodbye
Evergreen", nabiera głębszego wymiaru doznań. Na poziomie
emocjonalnym poruszamy się zatem blisko kruchych doświadczeń z
krążka "Carrie & Lowell", choć ciężar bólu jest skierowany w
stronę utraty partnerskiej więzi. Sufjan swym magicznym, unikalnym,
szeptanym głosem, unikając popadania w ckliwość, przekłada swoją
osobistą tragedię w uniwersalne, poetyckie opowieści o miłosnym
rozstaniu, przeprawiając nas przez stany niedowierzania, szoku,
błagania, beznadziei, przyznawania się do win, błądzenia za
wspomnieniami i bolesną akceptację przemijalności. Ten facet po
prostu zna wszelkie tajniki chwytania za serce i ściskania za
gardło. Wypływająca z liryki boleść jest oczywiście kojona poprzez
warstwę muzyczną, która w odróżnieniu od jego poprzedniego
songwriterskiego dzieła, tym razem nabiera bardziej rozdmuchanych
form. Ale też nieprzesadnie. Muzyczny fundament kolejnych kompozycji
opiera się wszakże na delikatnym indie folku, wyrastającym z prostej
gry na gitarze akustycznej, banjo, pianinie, ale wzbogacanym
okazjonalnie poprzez między innymi elektroniczne wybryki,
orkiestralny rozmach i gospelową wrażliwość. Właściwie mamy tu do
czynienia z bajeczną filtracją najprzeróżniejszych muzycznych form z
całej twórczości Stevensa. Osobiście czułem tu nawet nutkę magii,
którą Sufjan wkładał w swoje bożonarodzeniowe piosenki. Jego styl
jest naprawdę unikalny i wprost zachwycający. Wyróżnianie
poszczególnych piosenek mija się wnet z celem, gdyż całość w każdym
aspekcie jest utrzymana na genialnym poziomie. Odkrywanie licznych
szczegółów poukrywanych i splątanych z dominującą wielopoziomową
instrumentalną subtelnością oraz układanie emocjonalnej mozaiki na
podstawie błyskotliwej liryki jest po prostu czynnością zjawiskową.
Może tylko warto zwrócić uwagę, że w finale Sufjan na swój jedyny w
swoim rodzaju sposób koweruje piosenkę Neila Younga "There's A
World", w której jakby poszukuje/odnalazł życiową nadzieję. Co
prawda przed premierą "Javelina" los postanowił dalej nie oszczędzać
Sufjana, który tym razem musiał zmierzyć się z zespołem zespołu
Guillaina-Barrégo – rzadką chorobą autoimmunologiczną, która
sparaliżowała jego ciało. Obecnie artysta jest w trakcie długiej i
wymagającej (uczy się na nowo stawiać kroki) rehabilitacji.
Trzymajmy wszyscy kciuki za jego powrót do zdrowia i oby w dalszej
perspektywie także powrót od koncertowania!
1. OLIVIA RODRIGO – "GUTS"
W 2021 roku ówcześnie 18-letnia Olivia Rodrigo wypłynęła w szeroki
świat za sprawą wdzięcznie brzmiącej, swiftowskiej ballady "Drive
License". Nieco później wychwalanym debiutanckim albumem "Sour"
przypieczętowała status najbardziej obiecującej popowej artystki
młodego pokolenia, przy tym również zaskakując nas ciągotkami do
pop-punkowych, drapieżnych kompozycji. Młodziutka wokalistka i autorka
tekstów o filipińskich korzeniach osobiście zapewniła mi wówczas
satysfakcjonującą podróż w czasie i powrót do burzliwego,
przedramatyzowanego emocjonalnie okresu z czasów licealnych. A dla
młodszego pokolenia stała się wprost nową idolką. Wyczekiwałem jej
powrotu ze sporymi oczekiwaniami i muszę przyznać, że Olivia ponownie
zdołała mnie totalnie oczarować i pozytywnie zaskoczyć. "Guts" to
siostrzany album do "Sour", ale wszystko tu się dzieje w myśl zasady:
głośniej, intensywniej, dojrzalej. Rodrigo podkręca gorączkę emocji
towarzyszących wejściu w dorosły świat i jeszcze bardziej skręca w
stronę bardziej brutalnego i surowego gitarowego brzmienia, odwołując
się do pop-punkowego stylu Avril Lavigne, a nawet sięgając po
alt-rockowe brzmienie wczesnych lat 90., trafiając idealnie w
moje gusta. Rzuca mnie na kolana już pierwszym kawałkiem "All-american
Bitch", w którym zderza łagodne, bridgerowskie folk-popowe zwrotki z
wybuchowym refrenem rodem z twórczości Nirvany. To, z jaką następnie
pewnością siebie i przewrotnością a la Wet Leg śpiewa wersy "Bad idea
right?" jest szalenie pociągające. W "Vampire" – jednej z najlepszych
popowych piosenek zeszłego roku – magiczna aranżacja fortepianowa
płynnie narasta w pop-rockową energię, wyzwalającą wiązkę miłosnej
frustracji. Delikatne "Lacy" oparte na skubnięciach w struny
akustycznej gitary podbija moją folkową połówkę serducha. W piękne
balladowe, obnażające duszę tony Olivia wpada również we wzruszającym
"Making the Bad", bolesnym "Logical" i ostro tnącym serducho na
połówki "The Grudge". Powab alternatywnego rocka sprzed trzech dekad
jest świetnie przywoływany w hałaśliwym "Ballad of a Homeschooled
Girl" i uroczym "Pretty Isn't Pretty". Szczególnie ta
druga kompozycja, łącząca chłód The Cure i dreampopową słodkość
Alvvays, głęboko wpadła mi w ucho. Kluczowym kawałkiem dla
emocjonalnej strony całego krążka jest zaś mściwie brzmiący "Get Him
Back!", w którym Olivia z jednej strony kąśliwie fantazjuje o zemście
na byłym chłopaku, a z drugiej nie odrzuca poczucia tęsknoty za
zauroczeniem. I jeszcze przy tym zaskakująco jej śpiew wpada w rapowy
styl. Zachwyca mnie również euforycznie brzmiący "Love Is Embarrasing"
z zawadiackim wokalem Olivii, który za każdym razem zmusza mnie
przynajmniej do przyspieszonego tupania nóżką. I tylko podczas
finałowej piano ballady "Teenage Dream" nieco niepotrzebnie popada w
epicki patos sygnowany brzmieniem Billie Eilish, ale można jej to
wybaczyć. Podobnie jak przy "Sour", zatapianie się w emocjonalność i
warstwę liryczną "Guts" można śmiało porównać do grzesznej
przyjemności zagłębiania się w pamiętnik nastolatki. Konfesyjne teksty
Olivii są bardzo angażujące i trafnie ukazują moment burzliwego
procesu porzucania nastoletniej naiwności i wkraczania w dorosły
świat. Na każdej płaszczyźnie to bezczelnie zajebisty krążek! Bo i
przecież jeszcze zachwyca naturalna siła wokalu Olivii, jak również
elegancka produkcja, nad którą pieczę sprawował ponownie Daniela
Nigro. No trudno tu do jakiegoś elementu się szczególnie przyczepić.
Od początku do samego końca ten album wybrzmiewa bardzo równo i
przekonująco, powala dynamiczną, piorunującą pop-punkową i alt-rockową
energią oraz kłuje serce szczyptą cudnych popowych ballad! No nie
sposób się nie zakochać w muzycznej wrażliwości i szczerości Olivii. A
to dopiero początek jej kariery...
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- BEIRUT – "HADSEL"
- BEN HOWARD – "IS IT?"
- BIRDY – "PORTRAITS"
- BLACK HONEY – "A FISTFUL OF PEACHES"
- BLACK PUMAS – "CHRONICLES OF DIAMOND"
- BLUR – "THE BALLAD OF DARREN"
- CITY AND COLOUR – "THE LOVE STILL HELD ME NEAR"
- DAVE MATTHEWS BAND – "WALK AROUND THE MOON"
- DES ROCS – "DREAM MACHINE"
- GORILLAZ – "CRACKER ISLAND"
- IGGY POP – "EVERY LOSER"
- JESSIE WARE – "THAT! FEELS GOOD!"
- JUNGLE – "VOLCANO"
- MITSKI – "THE LAND IS INHOSPITABLE AND SO WE ARE"
- NONAME – "SUNDIAL"
- PJ HARVEY – "I INSIDE THE OLD YEAR DYING"
- PVRIS – "EVERGREEN"
- ROOSEVELT – "EMBRACE"
- ROYAL BLOOD – "BACK TO THE WATER BELOW"
- RYAN BEATTY – "CALICO"
- SIGUR RÓS – "ÁTTA"
- THE HIVES – "THE DEATH OF RANDY FITZSIMMONS"
- THE REYTONS – "WHAT'S ROCK AND ROLL?"
- THE ROLLING STONES – "HACKNEY DIAMONDS"
- TOM ROSENTHAL – "ZZ-SIDES"
- UNDERSCORES – "WALLSOCKET"
- YOUNG FATHERS – "HEAVY HEAVY"
➖➖➖
Zagraniczne Debiuty 2023
10.
HOLLY HUMBERSTONE – "PAINT MY BEDROOM BLACK"
Po dwóch bardzo ciepło przyjętych EP-kach "Falling Asleep at
the Wheel" i "The Walls Are Way Too Thin" utalentowana Holly
Humberstone wreszcie zaprezentowała pełnoprawny debiutancki
longplay! Oczekiwania względem tej wschodzącej gwiazdy
brytyjskiej sceny muzycznej były zawieszone wysoko. No i z
pewnością Holly zabiera nas w wycieczkę w mroczno-popowe
fantazje podbite mieszanką łagodnych electro-popowych dźwięków i
dawką uroczej songwriterskiej, indie-folkowej wrażliwości, ale
ostatecznie brakuje na tym albumie odrobiny większej finezji...
Większość kompozycji jednak nie dorównuje piosenkom z
poprzednich dzieł. Brakuje mi też w układzie tego materiału
dobrego wstępu, rozwinięcia i... W sumie to najbardziej wstępu,
gdyż następujące po sobie tytułowe "Paint My Bedroom Black" i
"Into My Room" jakoś dla mnie nie zazębiają się ze sobą. Im
dalej tym jednak lepiej, a momentami wręcz zachwycająco. Warstwa
liryczna zachowuje intymny, wyznaniowy ton, ale pod wpływem
odnoszonych sukcesów w opowieściach Holly zmienia się
perspektywa i tylko łagodnie brzmiące "Kissing In Swimming
Pools", "Elvis Impersonators", czy choćby finałowe "Room
Service" nostalgicznie przypominają o jej sypialnianych
początkach. Zdecydowanie jednak więcej tu flirtu z mroczną
elektroniką, a nawet tanecznymi beatami. Holly stara się
wywrócić zgrabne popowe melodie w bardziej awangardowy styl. Na
uwagę zasługują takie kawałki jak radiowy "Superbloodmoon" w
duecie z d4vd, nerwowo wirujący "Flatlining", czy zawile
falujące dźwięki w "Girl". Najbardziej chyba jednak urzekły mnie
mniej przekombinowane melodie w optymistycznie brzmiącym "Ghost
Me", chłodnym "Antichrist", czy poruszającej piosence "Lauren".
Ten album jest naprawdę starannie wyprodukowany, ma swoje
momenty, ale gdzieś w podążaniu za wielkością i mainstreamem
delikatnie zagubiła się magia z wcześniejszych, bardziej
naturalnie brzmiących i bezpośrednio trafiających w serducho
piosenek. Niemniej potencjał w twórczości Humberstone wciąż jest
potężny, jej charakterystyczny wokal milutko zagnieżdża się w
uszach, a niepokojąca. art-popowa atmosfera przyprawia o
emocjonalny dreszczyk. Tym razem zabrakło pewnego polotu, ale z
pewnością ta dziewczyna będzie nas zaskakiwać i zachwycać
jeszcze nie raz w przyszłości.
9. GRIAN CHATTEN – "CHAOS FOR THE FLY"
Po bardzo intensywnych ostatnich latach Fontaines
D.C. zasłużenie odpoczywają, ale w umyśle frontmana
podczas nadmorskiego spaceru narodziły się osobiste
muzyczne pomysły, które w dwa tygodnie przelał na
solowy krążek "Chaos Fot The Fly". W tym nowym
twórczym bycie Grian Chatten świadomie ucieka od
postpunkowych aranżacji, ale pośród mieszanki
melancholijnych akustycznych gitar, smyczków,
dęciaków, klawiszów fortepianu jego charakterystyczny
wokal i szczery liryzm wypełniony celnymi obserwacjami
pozostaje w centrum uwagi. Różnorodny, nastrojowy,
poetycki i koniec końców bardzo solidny album!
8. BLONDSHELL – "BLONDSHELL"
Sympatycy gitarowych brzmień z lat 90. proszeni są o
szczególną uwagę. Sabrina Teitelbaum stworzyła bowiem solowy
album, który zasługuje na miano alt-rockowej perełki, w której
mieszają się inspiracje od grunge'u po britpop. Dla samej
artystki (niegdyś próbującej tworzyć popowe przeboje)
tworzenie tego albumu było swoistą, katarktyczną terapią,
która pozwoliła jej przejść przez burzliwy okres życia
naznaczony nieudanymi i toksycznymi związkami oraz
uzależnieniem od alkoholu i narkotyków. Te dramaturgiczne i
autentyczne aspekty życia przewijają się przez wszystkie
kompozycje i w ostatecznej konkluzji zderzonej z ekscytacją,
towarzyszącą odbiorowi tej rockowej energii, prowadzą do
euforycznego poczucia odnalezienia nadziei i duchowego
oczyszczenia. Ten nieustępliwie szczery i przyjemnie hałaśliwy
album zainfekowany świetnymi rockowymi inspiracjami (wymieńmy
choćby Hole, PJ Harvey, Nirvanę, Blur) jest po prostu
fascynujący. Sabrina jest na dobrej ścieżce do sięgnięcia po
tytuł nowej bohaterki kobiecego rocka.
7. HANNAH JADAGU – "APERTURE"
Piosenki pisane w teksańskiej sypialni przez młodziutką Hannah
Jagadu, nagrane iPhonem i wrzucone dwa lata temu na Soundcloud
zostały zauważone przez wytwórnię Sub Pop, która postanowiła
zaopiekować się jej talentem. Pierwsze single publikowane pod
skrzydłami tej legendarnej wytwórni dotarły na początku roku do
moich głośników i od razu wpisałem Hannah do swojego notesu z
muzycznymi odkryciami. Bardzo liczyłem na jej debiut, z krążącą
myślą, że może to być dzieło na miarę objawienia, jakim był
album "Collapsed In Sunbeams" Arlo Parks. Nie do końca się
udało, ale trzeba przyznać, że muzyczny styl Jagadu, a zwłaszcza
jej delikatny, mglisty wokal bardzo przypomina twórczość Arlo.
Na "Aperture" zestaw introspektywnych piosenek podlanych
alt-popowym sosem o bardzo ciepłym smaku opartym w dużej mierze
na syntezatorowych warstwach, ale te muzyczne pejzaże na
przestrzeni całej płyty są niezwykle różnorodne: od rockowej
agresji po relaksujący indie-bedroom pop z elemetami jazzu w
stylu Clairo. Pojawia się tu kilka naprawdę chwytliwych momentów
("Say It Now", "What You Did", "Lose", "Admit It", "Warning
Sign"), kiedy Hannah ukazuje w pełni swój kunszt, ale całości
brakuje trochę odpowiedniego szlifu i olśniewającego błysku.
Studiująca obecnie w Nowym Jorku artystka na pewno jest w tanie
ująć młodsze pokolenie opowieściami, odpowiadającymi zbiorowemu
nastoletniemu niepokojowi, krytyków zachwycić swoim
alternatywnym warsztatem, ale mam wrażenie, że jej potencjał
jeszcze nie został w pełni uwolniony. Mimo wszystko warto
posłuchać i obserwować rozwój Hannah Jagadu!
6. DURAND JONES – "WAIT TIL I GET OVER"
Koncert zespołu Durand Jones & The Indications jest jednym
z moich jaśniejszych wspomnień z OFF Festival 2019. Lider bandu
porwał nas wokalem i charyzmą godnymi największych postaci
soulu, a cały zespół zagrał tak, że nogi same rwały się do
tańca, a ręce wznosiły w powietrze w uduchowionym stanie. Po
dekadzie wspólnej działalności ze swoimi przyjaciółmi Durand
postanowił przelać swoje najgłębiej skrywane emocje i opowieści
na solowy album. Gładki, klasyczny soul i R&B z tanecznym
vibem forsowany przez The Indications artysta z Luizjany
zastąpił rewelacyjną, korzenną mieszanką soulu, muzyki gospel,
rocka i jazzu, a nawet odrobiną hip-hopu. W tej muzycznej
autobiografii Durand miesza ze sobą sprawy sercowe z poglądami
na zawirowania kulturowe w świecie zewnętrznym. Nie brakuje tu
złożonych opowieści o dorastaniu w założonym przez niewolników
małym miasteczku Hillaryville przy rzece Missisipi, refleksji
nad religijnymi zawiłościami, oraz prezentowaniu różnych emocji
związanych z miłością: od dreszczyku pierwszych filtrów,
ekscytującego doświadczenia miłości queerowej po żal, niepewność
i złamane serce. Durand skomponował absolutnie kreatywne i
porywające piosenki z feerią przebłysków soulowej wielkości, a
jego silny wokal jest wręcz odurzający. Niesamowity
album!
5. OLIVIA DEAN – "MESSY"
Przypadkowo w zeszłym roku natrafiłem na kompozycję "Dive"
Olivii Dean, która totalnie mnie oczarowała! Brytyjską
artystkę odkryłem w idealnym momencie, gdyż po kilku latach
muzykowania wreszcie wypuściła w świat solową płytę "Messy"! I
cóż to jest za świetny krążek! Piękny i słodki wokal Olivii
został wyśmienicie osadzony w ciepłych, perfekcyjnie
wyprodukowanych, soulowo-popowych, kompozycjach ocierających
się o smaczne R&B. Unosi się nad tym materiałem
niesamowicie pozytywny vibe i spora porcja beztroskich emocji!
Olivia potrafi przykuć uwagę i wlać głęboko w serce dużo
promiennej radości!
4. GRACIE ABRAMS – "GOOD RIDDANCE"
Twórczość Gracie Abrams idealnie wpisuje się we współczesny
nurt "sad girl pop". Córka słynnego reżysera J.J. Abramsa
udowadniała to już na poprzednich mini wydawnictwach "Minor" i
"This Is What It Feels Like", które chwytały za serducho
słuchaczy na całym świecie, pochwał nie szczędziła jej Taylor
Swift i nie byłoby przeboju "Driver License" bez piosenki
"Minor", która zainspirowała Olivię Rodrigo. Oczywiście, można
stwierdzić, że dzięki nazwisku ta dziewczyna miała łatwiejszy
próg wejścia w branżę, ale na samym końcu liczy się muzyka. A
muzyczna wrażliwość Gracie naprawdę się broni i jest ujmująca.
Wyczekiwany debiutancki album "Good Riddance" to bez wątpienia
jej najlepsze dzieło. Zbiór dwunastu przejmujących piosenek o
chłodnych teksturach napędzanych w głównej mierze
jednowymiarowym łagodnym pulsem elektrycznej perkusji,
delikatnymi uderzeniami w klawisze pianina i malowniczymi
skubnięciami gitary akustycznej. Ta stosunkowo prosta produkcja
spod rąk samego Aarona Dessnera pozwoliła wysunąć na pierwszy
plan charakterystyczny, powabny, szeptany wokal Abrams i jej
szczere do bólu opowieści. Poruszający jest jej liryczny punkt
widzenia, w którym to ona przyznaje się do zadawania bólu w
miłosnych przygodach. Ten ton albumu zostaje nadany już w
pierwszym utworze "Best", w którym piosenkarka z nieokiełznaną
szczerością przeprasza za swoje czyny:
I destroyed every silver lining you had in your head / All of
your feelings, I played with them.
W kolejnym wyróżniającym się utworze "I know it won't work"
precyzjnie odsłania trudy zrywania pogłębionych relacji z drugą
osobą:
Why won’t you try moving on for once? That might make it easy
/ I know we cut all the ties but you’re never really
leaving.
I ta niezwykła liryczna otwartość i sugestywność towarzyszy nam
przez cały album. Niestety za każdym razem odnosiłem wrażenie,
że po najbardziej strzelistym na tym krążku kawałku "Difficult"
tło muzyczne zaczyna niebezpiecznie się zlewać i wpada w
delikatną monotonię, która sprawia, że łatwo "odpłynąć" i
stracić skupienie na opowieściach Abrams, które bliżej końca
zaczynają popadać w raczkujący optymizm. To jest jednak moje
jedyne drobne zastrzeżenie co do tego pięknego
albumu.
3. DAISY JONES & THE SIX – "AURORA"
Bezprecedensowa sytuacja! Oto bowiem wyróżniam fikcyjny
zespół z debiutancką płytą, która w latach 70. sięgnęła
muzycznego olimpu! A wszystko to w kontekście ekranizacji
popularnej książki "Daisy Jones & The Six", która w
reporterskim stylu opowiadała skomplikowaną i burzliwą
(szczególnie na poziomie pokus miłosnych między członkami
zespołu) historię wzlotu i nagłego upadku zmyślonego
amerykańskiego zespołu, luźno zainspirowaną dziejami
Fleetwood Mac.
Przed producentami serialu stanęło nie lada wyzwanie: stworzenie z grupy aktorów autentycznego zespołu i nagranie płyty, która mogłaby porwać serca słuchaczy oraz nie opuszczać eteru radiowego pięć dekad temu, a zarazem wywoływać uczucie nostalgii w słuchaczach trzeciej dekady XXI wieku. Do pomocy zaproszono znakomitego producenta Blake'a Milsa oraz szereg muzyków, m.in.: Marcusa Mumforda, Phoebe Bridgers, Jacksona Browne’a, Matta Sweeneya, Cassa McCombsa, Jonathana Rice’a, Chrisa Weismana i innych. Nie ma tu jednak mowy o oszukiwaniu słuchaczy i widzów: wszystkie kompozycje zarówno w studiu, jak i na ekranie wykonują aktorzy na czele z magnetyczną wnuczką Elvisa Preasleya Riley Keough (serialowa Daisy), przystojnym Samem Claflim (Billy Dune) oraz Suki Waterhouse (Karen Sirko), która jako jedyna z całej obsady na poważnie rozkręca solową karierę muzyczną (na koncie debiutancki album "I Can't Let Go"). Trzeba przyznać, że na ekranie wszyscy razem podczas koncertowych scen wyglądają niezwykle uroczo i swoimi muzycznymi popisami naprawdę potrafią pobudzić emocjonalnie! Utwory takie jak "Let Me Down Easy", "Look At Us Now (Honeycomb)", "Regret Me" czy "The River" ciągną za uszy i wlewają do serducha sporo miodnej przyjemności. Między wokalami Riley i Sama jest wyczuwalna miłosna chemia, a kompozycje swoimi konstrukcjami zahaczają o ponadczasowość i finezyjny poziom. Naprawdę wracam jak bumerang do "Aurory" i nie dziwię się, że ten krążek podbił amerykańskie listy przebojów!
Serial sam w sobie ma pewne mankamenty, historia nie unika kilku sztampowych klisz i choć jest wiarygodna, czasami brakowało mi większego pazura, ale generalnie z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnych odcinków, chłonąłem z wypiekami na twarzy wylewający się z ekranu cudny klimat lat 70., pokochałem absolutnie idealnie trafioną obsadę, a burzliwe związki między bohaterami trzymały mnie do końca w napięciu. Brakowało mi takiego serialu od czasu nieodżałowanego "Vinyla"!
Pytanie, co dalej? Fani nawołują do zorganizowania prawdziwej trasy koncertowej Daisy Jones & The Six i... Nikt nie mówi nie! Kto wie, może będziemy świadkami nowego muzycznego fenomenu... Ja z chęcią poszedłbym na taki koncert!
Przed producentami serialu stanęło nie lada wyzwanie: stworzenie z grupy aktorów autentycznego zespołu i nagranie płyty, która mogłaby porwać serca słuchaczy oraz nie opuszczać eteru radiowego pięć dekad temu, a zarazem wywoływać uczucie nostalgii w słuchaczach trzeciej dekady XXI wieku. Do pomocy zaproszono znakomitego producenta Blake'a Milsa oraz szereg muzyków, m.in.: Marcusa Mumforda, Phoebe Bridgers, Jacksona Browne’a, Matta Sweeneya, Cassa McCombsa, Jonathana Rice’a, Chrisa Weismana i innych. Nie ma tu jednak mowy o oszukiwaniu słuchaczy i widzów: wszystkie kompozycje zarówno w studiu, jak i na ekranie wykonują aktorzy na czele z magnetyczną wnuczką Elvisa Preasleya Riley Keough (serialowa Daisy), przystojnym Samem Claflim (Billy Dune) oraz Suki Waterhouse (Karen Sirko), która jako jedyna z całej obsady na poważnie rozkręca solową karierę muzyczną (na koncie debiutancki album "I Can't Let Go"). Trzeba przyznać, że na ekranie wszyscy razem podczas koncertowych scen wyglądają niezwykle uroczo i swoimi muzycznymi popisami naprawdę potrafią pobudzić emocjonalnie! Utwory takie jak "Let Me Down Easy", "Look At Us Now (Honeycomb)", "Regret Me" czy "The River" ciągną za uszy i wlewają do serducha sporo miodnej przyjemności. Między wokalami Riley i Sama jest wyczuwalna miłosna chemia, a kompozycje swoimi konstrukcjami zahaczają o ponadczasowość i finezyjny poziom. Naprawdę wracam jak bumerang do "Aurory" i nie dziwię się, że ten krążek podbił amerykańskie listy przebojów!
Serial sam w sobie ma pewne mankamenty, historia nie unika kilku sztampowych klisz i choć jest wiarygodna, czasami brakowało mi większego pazura, ale generalnie z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnych odcinków, chłonąłem z wypiekami na twarzy wylewający się z ekranu cudny klimat lat 70., pokochałem absolutnie idealnie trafioną obsadę, a burzliwe związki między bohaterami trzymały mnie do końca w napięciu. Brakowało mi takiego serialu od czasu nieodżałowanego "Vinyla"!
Pytanie, co dalej? Fani nawołują do zorganizowania prawdziwej trasy koncertowej Daisy Jones & The Six i... Nikt nie mówi nie! Kto wie, może będziemy świadkami nowego muzycznego fenomenu... Ja z chęcią poszedłbym na taki koncert!
2. ROMY – "MID AIR"
Długo wyczekiwany solowy debiut wokalistki The xx ujrzał
światło dzienne! W jednym z singli Romy z ekscytacją
wyśpiewuje Enjoy your life i nie tylko przy tym
kawałku, ale właściwie przy całej kolekcji jedenastu piosenek
ogarnia nas pragnienie radosnej afirmacji życia w tanecznym
ruchu dyskotekowych świateł! Madley Croft dostarcza nam
świetlistą dawkę house i trance melodii połączonych z jej
głęboką, nostalgiczną wrażliwością i aksamitnym wokalem. Nie
bez znaczenia pozostaje również fakt, że taneczny potencjał z
tych kompozycji pomogli wydobywać Fred Again.., Stuart Price i
rzecz jasna Jamie xx. I za sprawą również ich umiejętności
warstwa produkcyjna materiału stoi na rewelacyjnym poziomie.
"Mid Air" jest albumem zmysłowym, nostalgicznym, delikatnie
pulsującym, porywającym, hedonistycznym i po prostu w
ostatecznym rozrachunku absolutnie urzekającym! Wspaniały
krążek!
ZAGRANICZNY ALBUM ROKU 2023
1. BOYGENIUS – "THE RECORD"
Powrót być może najfajniejszej supergrupy naszych czasów pozostawał
długo w sferze marzeń i plotek, aż w końcu nazwa Boygenius
pojawiła się znienacka na plakacie zeszłorocznej Coachelii. Ta
wiadomość zelektryzowała wszystkich fanów i mnie! Chwilę później głos
zabrały dziewczyny, wypuszczając od razu trzy poniekąd showcase'owe
single (każdy z osobna prezentujący charakterystyczny styl danej
artystki) z zapowiedzią rychłego nadejścia pełnoprawnego debiutu
zatytułowanego po prostu "The Record". Trzeba przyznać, że hype wokół
tej premiery osiągnął niespotykany wcześniej dla dziewczyn poziom.
Same zresztą przyłożyły się do tego choćby w postaci odtworzenia
kultowej okładki Nirvany dla pisma Rolling Stone i zaproszenia Kristen
Stewart do sfilmowania teledyskowego tryptyku. Z nieco pobocznego
projektu narodził się prawdziwy muzyczny fenomen! Dziś o Boygenius
mówią i piszą bez wyjątku wszyscy! Od samego początku nie miałem
wątpliwości, że nad "The Record" będę rozpływał się z zachwytu, ale to
dzieło jest jeszcze piękniejsze, niż kazano nam przypuszczać!
Na każdym możliwym poziomie przede wszystkim czuć i słychać, że dziewczyny spędziły ze sobą więcej czasu. Trwająca miesiąc sesja nagraniowa w studio Shangri-La w Malibu z uznaną producentką Catherine Marks sprawiła, że ten album w odróżnieniu od poprzednika brzmi najzwyczajniej w świecie o wiele świadomiej i jest wypełniony bogatszą paletą dźwięków. Co nie znaczy, że Boygenius odcinają się od poprzednich dokonań. Wręcz przeciwnie! Można odnieść wrażenie, że "The Record" zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie EP-kę kończyła surowa, akustyczna kompozycja "Ketchum, ID". "Without You Without Them" to krótka kuchenna przyśpiewka Lucy Dacus, do której a cappella dołączają wokale Phoebe Bridgers i Julien Baker. I want to hear your story / And be a part of it – jakże prosty i zarazem magiczny początek, odwołujący się do prapoczątków muzyki folkowej. Ale najpiękniejszy dialog między EP-ką a debiutem występuje w ostatniej kompozycji, poetycko analizującej toksyczne związki, "Letter To An Old Poet", gdzie wprost zapożyczona w końcówce zostaje melodia z "Me & My Dog" i wstawiona poruszająca liryczna interpolacja: I want to be happy, I’m ready to walk into my room without looking for you / I’ll go up the top of our building and remember my dog when I see the full moon. W uhonorowaniu tego, a nie innego utworu nie ma zresztą przypadku: w wywiadach dziewczyny podkreślały, że wykonanie "My & My Dog" na żywo w Brooklyn Style w 2018 roku przy owacjach tłumu było wówczas dla nich emocjonalnym highlightem i stało się budulcem napędowym kariery zespołu. Podobnie jak to miało miejsce na EP-ce, tu również dziewczyny błyszczą w poszczególnych utworach jako jednostki. Trudno by mogło być inaczej, przy tym pięknym założeniu, że każda z nich jest równorzędną liderką zespołu. Niemniej jednak każda z osobna wnosi inny emocjonalny wkład do albumu, który potem jest filtrowany przez wspólne harmonie.
I tak Julien jest sprawczynią i prowokatorką najcięższych gardłowych krzyków i gitarowego autodestrukcyjnego chaosu w blisko grunge'owym stylu w kapitalnych kompozycjach "$20" (ta wybuchowo epicka końcówka!), "Anti-Curse" i "Satanist"! Szczególnie kotwiczy się w uszach ten ostatni, do którego stworzenia Baker zainspirował film dokumentalny "Hail Satan?", po którym zastanawiała się, czy mogłaby zostać satanistką i stawia przyjaciółkom buntownicze oraz zapadające w pamięć pytanie: Will you be a satanist with me?. Phoebe i Lucy zaś podchwytują temat i zachęcają w następnych zwrotkach do złożenia ślubów innym ideologiom: Will you be an anarchist with me?, Will you be a nihilist with me?.
Lucy Dacus z kolei dorzuca swoją delikatność, błyskotliwość i humor w ujmujących utworach bezpośrednio traktujących o komforcie doświadczania przyjaźni i miłości: "We're In Love", "True Blue" i "Leonard Cohen". W tym ostatnim z uroczą zgryźliwością odwołuje się do Cohena (And I am not an old man having an existential crisis/In a Buddhist monastery/Writing horny poetry) i bezpośrednio przywołuje cytat z utworu "Anthem" oraz wspomina też symboliczną dla dziewczyn sytuację, gdy pewnego razu jadąc wspólnie autem i dyskutując nad piosenkami bez refrenów, Phoebe zapuściła "The Trapeze Swinger" Iron & Wine i tak się wczuła w klimat piosenki, że aż przegapiła zjazd z autostrady, a Lucy i Julien nie śmiały zwrócić jej uwagi. Podróż wydłużyła się o godzinę, ale ten zabawny i filmowy moment okazał się jednym z tych cementujących ich wspólne relacje.
A skoro o Phoebe mowa, to ona zaś wnosi charakterystyczną dla siebie dawkę indie-pop-folkowej melancholii i półszeptów w ckliwych i niezwykle punisherowych kompozycjach "Emily, I'm Sorry", "Revolution 0" i "Letter To An Old Poet". To typowe dla niej opowieści o miłosnych zawiłościach naznaczone osobistymi doświadczeniami (nie ma wątpliwości, że pierwszy utwór kieruje swojej do swojej dawnej miłości Emily Bannon), które porażająco przeszywają serce. Nawet jeśli śpiewa proste wersy pokroju I’m 27 and I don’t know who I am czy choćby I don't wanna die, that's a lie / But I’m afraid to get sick – to emocje włożone w te słowa rezonują ze szczerą siłą, a intencjonalność budzi zaufanie.
Na tle całości wyróżniająco brzmią piosenki "Cool About It" oraz "Not Strong Enough", gdyż w nich odpowiedzialność wokalno-kompozytorska została sprawiedliwie rozłożona między wszystkie członkinie zespołu. Są to przy tym totalnie odmienne od siebie kawałki. Leniwe "Cool About It" jest głęboko zakorzenione w folkowych inspiracjach uwydatnionych przez uroczą melodię opartą na delikatnym skubaniu w struny banjo, natomiast promieniste, porywające pop-rockowe "Not Strong Enough" z genialnym, kulminacyjnym powtarzanym wersem Always an angel, never a god stanowi opus magnum całego albumu.
Niezależnie od tego, do kogo bardziej należy dany utwór, to żaden nie miałaby takiej siły oddziaływania bez wsparcia pozostałych koleżanek. To właśnie te momenty, kiedy wokale Julien, Phoebe i Lucy – tak fundamentalnie różnie, a jednak w jakiś magiczny sposób idealnie do siebie pasujące – przenikają przez siebie, dzieją się cuda, w brzuchu pojawiają się motyle, a na plecach ciarki. Z pełnym poszanowaniem potrafią popychać siebie nawzajem do prób wyjścia ze stref komfortu i zapewnić przy tym odpowiednie wsparcie. Ta platoniczna przyjaźń między nimi jest odczuwalna na wyciągnięcie ręki. Można wręcz poczuć zazdrość, bo takie relacje w życiu to prawdziwy skarb. I "The Record", mimo oczywiście różnorakich poruszanych tematów, jest przede wszystkim w swoim wydźwięku listem miłosnym i odą do szczerej, nieskazitelnej, ponadczasowej przyjaźni. Skazywanej czasami na trudności, ale gotowej przetrwać wszystkie sztormy. I to jest klucz do zrozumienia sukcesu tej supergrupy, która za chwilę prawdopodobnie będzie zaliczana do jednych z najważniejszych zespołów w historii amerykańskiej muzyki, a "The Record" już właściwie zostaje obwoływane natychmiastowym klasykiem. Niewątpliwie przed każdą z nich wciąż rysuje się przyszłość usłana solowymi sukcesami, ale razem już zawsze będą lepsze. Hayley Williams (Paramore) trafnie zresztą stwierdziła, że "One są jak Avengers". Na takie superbohaterki czekałem całe życie.
Na każdym możliwym poziomie przede wszystkim czuć i słychać, że dziewczyny spędziły ze sobą więcej czasu. Trwająca miesiąc sesja nagraniowa w studio Shangri-La w Malibu z uznaną producentką Catherine Marks sprawiła, że ten album w odróżnieniu od poprzednika brzmi najzwyczajniej w świecie o wiele świadomiej i jest wypełniony bogatszą paletą dźwięków. Co nie znaczy, że Boygenius odcinają się od poprzednich dokonań. Wręcz przeciwnie! Można odnieść wrażenie, że "The Record" zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie EP-kę kończyła surowa, akustyczna kompozycja "Ketchum, ID". "Without You Without Them" to krótka kuchenna przyśpiewka Lucy Dacus, do której a cappella dołączają wokale Phoebe Bridgers i Julien Baker. I want to hear your story / And be a part of it – jakże prosty i zarazem magiczny początek, odwołujący się do prapoczątków muzyki folkowej. Ale najpiękniejszy dialog między EP-ką a debiutem występuje w ostatniej kompozycji, poetycko analizującej toksyczne związki, "Letter To An Old Poet", gdzie wprost zapożyczona w końcówce zostaje melodia z "Me & My Dog" i wstawiona poruszająca liryczna interpolacja: I want to be happy, I’m ready to walk into my room without looking for you / I’ll go up the top of our building and remember my dog when I see the full moon. W uhonorowaniu tego, a nie innego utworu nie ma zresztą przypadku: w wywiadach dziewczyny podkreślały, że wykonanie "My & My Dog" na żywo w Brooklyn Style w 2018 roku przy owacjach tłumu było wówczas dla nich emocjonalnym highlightem i stało się budulcem napędowym kariery zespołu. Podobnie jak to miało miejsce na EP-ce, tu również dziewczyny błyszczą w poszczególnych utworach jako jednostki. Trudno by mogło być inaczej, przy tym pięknym założeniu, że każda z nich jest równorzędną liderką zespołu. Niemniej jednak każda z osobna wnosi inny emocjonalny wkład do albumu, który potem jest filtrowany przez wspólne harmonie.
I tak Julien jest sprawczynią i prowokatorką najcięższych gardłowych krzyków i gitarowego autodestrukcyjnego chaosu w blisko grunge'owym stylu w kapitalnych kompozycjach "$20" (ta wybuchowo epicka końcówka!), "Anti-Curse" i "Satanist"! Szczególnie kotwiczy się w uszach ten ostatni, do którego stworzenia Baker zainspirował film dokumentalny "Hail Satan?", po którym zastanawiała się, czy mogłaby zostać satanistką i stawia przyjaciółkom buntownicze oraz zapadające w pamięć pytanie: Will you be a satanist with me?. Phoebe i Lucy zaś podchwytują temat i zachęcają w następnych zwrotkach do złożenia ślubów innym ideologiom: Will you be an anarchist with me?, Will you be a nihilist with me?.
Lucy Dacus z kolei dorzuca swoją delikatność, błyskotliwość i humor w ujmujących utworach bezpośrednio traktujących o komforcie doświadczania przyjaźni i miłości: "We're In Love", "True Blue" i "Leonard Cohen". W tym ostatnim z uroczą zgryźliwością odwołuje się do Cohena (And I am not an old man having an existential crisis/In a Buddhist monastery/Writing horny poetry) i bezpośrednio przywołuje cytat z utworu "Anthem" oraz wspomina też symboliczną dla dziewczyn sytuację, gdy pewnego razu jadąc wspólnie autem i dyskutując nad piosenkami bez refrenów, Phoebe zapuściła "The Trapeze Swinger" Iron & Wine i tak się wczuła w klimat piosenki, że aż przegapiła zjazd z autostrady, a Lucy i Julien nie śmiały zwrócić jej uwagi. Podróż wydłużyła się o godzinę, ale ten zabawny i filmowy moment okazał się jednym z tych cementujących ich wspólne relacje.
A skoro o Phoebe mowa, to ona zaś wnosi charakterystyczną dla siebie dawkę indie-pop-folkowej melancholii i półszeptów w ckliwych i niezwykle punisherowych kompozycjach "Emily, I'm Sorry", "Revolution 0" i "Letter To An Old Poet". To typowe dla niej opowieści o miłosnych zawiłościach naznaczone osobistymi doświadczeniami (nie ma wątpliwości, że pierwszy utwór kieruje swojej do swojej dawnej miłości Emily Bannon), które porażająco przeszywają serce. Nawet jeśli śpiewa proste wersy pokroju I’m 27 and I don’t know who I am czy choćby I don't wanna die, that's a lie / But I’m afraid to get sick – to emocje włożone w te słowa rezonują ze szczerą siłą, a intencjonalność budzi zaufanie.
Na tle całości wyróżniająco brzmią piosenki "Cool About It" oraz "Not Strong Enough", gdyż w nich odpowiedzialność wokalno-kompozytorska została sprawiedliwie rozłożona między wszystkie członkinie zespołu. Są to przy tym totalnie odmienne od siebie kawałki. Leniwe "Cool About It" jest głęboko zakorzenione w folkowych inspiracjach uwydatnionych przez uroczą melodię opartą na delikatnym skubaniu w struny banjo, natomiast promieniste, porywające pop-rockowe "Not Strong Enough" z genialnym, kulminacyjnym powtarzanym wersem Always an angel, never a god stanowi opus magnum całego albumu.
Niezależnie od tego, do kogo bardziej należy dany utwór, to żaden nie miałaby takiej siły oddziaływania bez wsparcia pozostałych koleżanek. To właśnie te momenty, kiedy wokale Julien, Phoebe i Lucy – tak fundamentalnie różnie, a jednak w jakiś magiczny sposób idealnie do siebie pasujące – przenikają przez siebie, dzieją się cuda, w brzuchu pojawiają się motyle, a na plecach ciarki. Z pełnym poszanowaniem potrafią popychać siebie nawzajem do prób wyjścia ze stref komfortu i zapewnić przy tym odpowiednie wsparcie. Ta platoniczna przyjaźń między nimi jest odczuwalna na wyciągnięcie ręki. Można wręcz poczuć zazdrość, bo takie relacje w życiu to prawdziwy skarb. I "The Record", mimo oczywiście różnorakich poruszanych tematów, jest przede wszystkim w swoim wydźwięku listem miłosnym i odą do szczerej, nieskazitelnej, ponadczasowej przyjaźni. Skazywanej czasami na trudności, ale gotowej przetrwać wszystkie sztormy. I to jest klucz do zrozumienia sukcesu tej supergrupy, która za chwilę prawdopodobnie będzie zaliczana do jednych z najważniejszych zespołów w historii amerykańskiej muzyki, a "The Record" już właściwie zostaje obwoływane natychmiastowym klasykiem. Niewątpliwie przed każdą z nich wciąż rysuje się przyszłość usłana solowymi sukcesami, ale razem już zawsze będą lepsze. Hayley Williams (Paramore) trafnie zresztą stwierdziła, że "One są jak Avengers". Na takie superbohaterki czekałem całe życie.
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- CVC– "GET REAL"
- EGYPTIAN BLUE – "A LIVING COMMODITY"
- NANNA – "HOW TO START A GARDEN"
- RACHAEL LAVELLE – "BIG DREAMS"
- WILDES – "OTHER WORDS FAIL ME"
➖➖➖
SPOTIFY + LAST.FM
Przedstawiam Wam jeszcze główną planszę z podsumowania od Spotify Wrapped
(warto pamiętać, że ich statystyki są liczone od stycznia do końca
października):
A dla uzupełnienia pełniejszy obraz dwunastu miesięcy w postaci garści
statystyk i kolażu 49 najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów
według last.fm:
➖➖➖
Playlisty 2023
Na zakończenie przygotowałem dla Was trzy playlisty!
TOP 2023 by Podróże Muzyczne, czyli plejka ściśle nawiązująca do wyróżnionych wydawnictw w niniejszym
Muzycznym Podsumowaniu Roku 2023.
Top Single 2023 by Podróże Muzyczne, czyli rozszerzony zestaw moich ulubionych zeszłorocznych kompozycji (z
top albumów zdecydowałem się tu na wyróżnienie innych kompozycji).
Na finał playlista z Odkryciami Muzycznymi 2023! Znajdziecie na niej artystów, którzy wydali w zeszłym roku debiutanckie
krążki; tych, którzy to zadanie mają jeszcze przed sobą oraz artystów z
większym dorobkiem, których osobiście wcześniej nie znałem!
I nie zapominajcie...
Podróżujmy Muzycznie Razem!
🎶🎶🎶
Sylwester Zarębski
05.01.2024
Podróże Muzyczne