PM wspominają: Open'er Festival 2023!
Z tradycyjnym półrocznym poślizgiem zapraszam Was do muzycznego wehikułu czasu,
by wraz ze mną przenieść się na przełom czerwca i lipca 2023 roku i ponownie przeżyć ostatnią edycję Open'era!
Dwudziestą w historii tej imprezy! A w moim przypadku była to już dziewiąta
wizyta! Minęło właściwie dziesięć od lat od mojego pierwszego Open'era...
Pozostawmy jednak głęboką nostalgię na boku i nie uciekajmy aż tak daleko
w przeszłość. Bez przedłużania przenieśmy się w czasie do minionego lata...
Dzień 0, wtorek, 27 czerwca
Tradycyjnie w Gdyni pojawiłem się dzień przed oficjalnym rozpoczęciem
Open'era. Z niezastąpioną Ekipą Podróżujących zmierzaliśmy na pole
namiotowe w strugach deszczu... Od mojej pierwszej wizyty dziesięć lat
temu na Babich Dołach jeszcze takiej aury przy rozbijaniu
namiotów nie doświadczyłem. Na szczęście już w momencie wbijania pierwszych
śledzi aura zlitowała się nad nami. Po rozgoszczeniu się na polu,
pojechaliśmy do centrum Gdyni na obiadek i zakupy, a po powrocie
prowadziliśmy konkretne muzyczne pogaduchy przy ogrzewających trunkach
do bardzo późnych godzin nocnych. Naszą dyskusję zdominowały wieści ze
Stadionu Narodowego, gdzie na koncercie Beyonce gościła między innymi
Lizzo, Tom Holland i... Zendaya! W obliczu specjalnego koncertu
Labrintha wszyscy byliśmy przekonani, że wizyta jednej z
najpopularniejszych i najlepszych aktorek młodego pokolenia (znana
przede wszystkim z roli w serialu "Euforia", do którego właśnie muzykę
tworzył Labrinth, w tym także piosenki z wokalnym udziałem Zendayi) w
Polsce ma podwójne podłoże...
Dzień 1, środa, 28 czerwca
O poranku pojawiła się kolejna dość zaskakująca i kusząca informacja o
zorganizowanym darmowym koncercie Davida Kushnera o godzinie trzynastej
w Muszli Koncertowej na placu Grunwaldzkim, ale ostatecznie nie
potrafiłem się zorganizować na tę wyprawę do centrum Gdyni, więc po chilloucie na polu namiotowym, bez
zbędnego pośpiechu przekroczyłem z Podróżującymi festiwalowe bramy tuż
po godzinie piętnastej. Zrobiliśmy rundkę wokół całego terenu w
poszukiwaniu organizacyjnych zmian i nowości. A tych nie zabrakło. Pod Mainem
ponownie pojawił się wybieg i tym razem to była już niezależna
inicjatywa organizatorów (poprzednio wybieg powstał na potrzebę koncertu
Duy Lipy, który sami wiecie co). To rozwiązanie było często wykorzystywane podczas
koncertów przez artystów, więc mam nadzieję, że pozostanie z nami już na kolejne lata.
Większego upgarde'u doczekały się kolejne sceny. Namiot Alter Stage
zyskał nową, półotwartą konstrukcję w kolorze niebieskim. Zdecydowanie
wygląda to okazalej niż poprzedni biały namiocik. Tent Stage zyskał tym
razem niebiesko-różową kolorystykę i przede wszystkim jego wnętrze
zostało nieco bardziej poszerzone, ale zarazem chyba stracił na
długości. Zdecydowanie bardziej skromna ewolucja niż rewolucja. Zmian
doczekał się także Beat Stage. Dość charakterystyczne igloo tym razem
zostało zastąpione kolejną półotwartą sceną, która tym samym chyba miała
bardziej zachęcać do odwiedzin osoby wędrujące przez główną aleję. Niestety
zrezygnowano ze małej sceny Czujesz Klimat? pod patronatem Rossmana, a w jej miejscu
zaś powstał namiot, w którym rozkręcano popularne Silent Disco. Warto
ponadto wyróżnić bardzo charakterystyczną instalację sztucznych,
plastikowych palm naprzeciw Alter Stage, które pięknie prezentowały
podczas zachodów słońca i kolorowo świeciły w nocy. Można oczywiście się
naśmiewać, że to nieco groteskowa próba przeniesienia na grunt Opka
vibe'u Coachelli, ale mimo wszystko palmy ubarwiły nieco teren i można
przy tym było pstryknąć ładne fotki. Ale prawdziwym game changerem okazały
się czyste toalety w kontenerach przy Tent Stage! Takowe też były obecne
na polu namiotowym! No takiego komfortu to jeszcze nie było! I mam
nadzieję, że taki standard pozostanie na kolejnych edycjach. Sprawy
organizacyjne z grubsza mamy zatem zaktualizowane, czas na pierwsze koncertowe
doświadczenia...
Na rozgrzewkę koncert duetu Deki Alem w Alter Stage. I od razu
pierwsze odkrycie tejże edycji. Szwedzi pozytywnie zaskoczyli nas
niekiełznaną mieszanką dźwięków przywołujących gatunki drum & bass,
dance, grunge i rap, które układały się w bardzo motoryczne i energiczne
melodie. Brakowało mi tylko żywych instrumentów na scenie – osamotniony
gość za żywymi bębnami to trochę za mało. Z przymrużeniem oka i bez
żadnych złośliwości powiedzmy, że Deki Alem sprawiali wrażenie Young
Fathers grających na stoperanie. Potencjał w tym projekcie jednak jest spory. Po
nich scenę Alteru próbował rozsadzić zespół...
Zulu! No tak... To był jeden z najbardziej osobliwych koncertów
na Open'erze, jakie dane mi było przez te wszystkie lata przeżyć.
Amerykański band wtargnął na scenę z siłą tropikalnych tornad i swoimi
hardcorowymi kompozycjami, w pomiędzy które wplątywali elektroniczne
mozaiki, wywołał od pierwszych minut trzęsienie ziemi pod sceną. Głównie
odczuwalne po lewej stronie, gdzie utworzył się dziki mosh-pit. Po mojej
prawej stronie publika pozostała wyraźnie w bardziej stonowanych nastrojach.
Lider młodego zespołu, Anaiah Lei zaangażowane teksty posyłał w naszą stronę z
pasjonującą agresją w wokalu, którą przemieniał w growl. Skumulowaną
energię można byłoby tu porównać do gwałtownych wyładować
atmosferycznych. Obecność takiego gitarowego ciężaru na Opku jest
rzadkością, ale fani takich brzmień długo się nie nacieszyli. Zulu po
niecałych dwudziestu minutach... skończyli set i opuścili scenę. Chyba
tym bezprecedensowym błyskawicznym zejściem sprawili większe osłupienie
i konsternację niż samym występem. No cóż... Przynajmniej nie było problemu, by na
czas dotrzeć pod Maina na występ...
One Republic! Przy ogłoszeniu tego zespołu pojawił się u mnie
mały grymas, ale z czasem uświadomiłem sobie, że ten występ może okazać się bardzo sympatyczną i nostalgiczną podróżą przez kolekcję niewątpliwych
radiowych przebojów, które w sumie zawsze wpadały w ucho, choć nigdy z
własnej woli ich w swoich głośnikach nie gościłem. No i trzeba przyznać,
że ten występ w promieniach zachodzącego słońca miał sporo uroku. W
pierwszej części występu usłyszeliśmy choćby "Stop and Stare", "Secrets"
czy "Love Runs Out", po czym niestety Ryan Tedder zdecydował się chwalić
kawałkami, które skomponował dla innych artystów. Usłyszeliśmy
przebojowy medley złożony z choćby "Halo" Beyonce, "Bleeding Love" Leony
Lewis, czy "Burn" Ellie Goulding... Publiczność chóralnie śpiewała, ale mnie
ten fragment totalnie zmęczył i wybiły z rytmu. Bez większego żalu (no
dobra, "Apologize" trochę szkoda...) wycofałem się spod Maina i
skierowałem się w stronę Tenta, by zaklepać miejsce na najbardziej
wyczekiwanym koncercie dnia...
Paolo Nutiniego! Długo czekaliśmy na sceniczny powrót tego
wspaniałego szkockiego artysty. Było jednak warto! Wydany w 2022 roku
album "Last Night in the Bittersweet" absolutnie zachwycił mnie
dojrzałą, analogową formą, szlachetnym popowym połyskiem, kołyszącymi
boleśnie romantycznymi piosenkami o miłości i porywającym, pasjonującym,
uduchowionym wokalem Nutiniego. I te wszystkie emocje udało się temu
artyście wraz z towarzyszącym mu kilkuosobowym bandem skumulować pod
Tentem. Gdy tylko usłyszałem jego charakterystycznie zachrypnięty wokal,
od razu ma dusza uniosła się w niebiańskie sfery. Zresztą wszystkie
alt-rockowe melodie wybrzmiały tego wieczoru z taką uduchowioną
gospelowo-soulową siłą. Z nowej płyty usłyszeliśmy sześć kompozycji:
uderzające na samym wstępie rockowymi sierpowymi "Afterneath" i "Lose
It", łagodnie snujące się "Heart Filled Up", ściskające serce "Acid
Eyes", swawolne "Petrified in Love" i zagrane na pożegnanie, epickie i
lśniące blaskiem czystych pereł "Shine A Light". Niestety zabrakło
miejsca dla dwóch moich ulubionych kompozycji z tego krążka: "Everywhere"
i szczególnie "Through The Echoes". Nie pogniewałbym się, gdyby ta
ostania zajęłaby miejsce "New Shoes", przy którym podobno na setliście
pojawił się znak zapytania. Z jednej strony cieszę się, że udało się
usłyszeć ten niegdyś mile zapętlany kawałek, a z drugiej strony miałem
wrażenie, że Paolo nie wyśpiewał tego przeboju z jakimś szczególnym
entuzjazmem – mimo zmienionej aranżacji średnio pasował klimatycznie do
wydźwięku całego koncertu. Pozostałe ucieczki w przeszłość wypadły już
zdecydowanie lepiej. Bujające "Scream (Funk My Life Up)", zadziorne i
entuzjastyczne "Pencil Full of Lead", romantyczne "Candy" i przede
wszystkim ciarkogenne "Iron Sky" (w pierwszej części wykonane a capella z wokalnym popisem Paolo) – cudowny grom nostalgicznych emocji! Naprawdę
ogromna szkoda, że ten koncert nie potrwał ciut dłużej, ale i tak byłem
mega usatysfakcjonowany spełnieniem kolejnego muzycznego marzenia. I w
tym dobrym nastroju z ekipą Podróżujących ruszyliśmy w kierunku Maina na
headlinerskie show...
Lizzo! Już słyszany z oddali przebój "Juice" w trakcie spaceru w okolice Maina sprawił, że zakręciłem swoimi bioderkami. Nie
miałem przed tym występem większych oczekiwań. Liczyłem po prostu na
sprawne i barwne popowe show. I pod tym względem Lizzo nie zawiodła.
Nawet stając w okolicach wieży technicznej, mocno wyczuwalna była jej
niezwykła charyzma sceniczna i potężny wokal. Utrzymywała świetny
kontakt z publiką i emanowała ciałopozytywną energią. Dodatkowy plusik
złapała u mnie za cover "Yellow" Coldplay. Intro na poprzecznym flecie
do utworu "Truth Hurts" również niczego sobie! No i ten przebojowy
hat-trick na finał: "I Love You Bitch", "Good as Hell" i rozbudowane,
kapitalne "About Damn Time" z kolejną solówką na poprzecznym flecie.
Nóżki miło pląsały! Niestety trochę te pozytywne wspomnienia zatarły się
przez późniejsze oskarżenia kierowane przez koncertową ekipę Lizzo w
stosunku do jej rzekomych pozascenicznych, niestosownych praktyk. Nie
mnie jednak oceniać, ile w tym prawdy...
Jeśli ktoś liczył, że Christine And The Queens podtrzyma ten
popowy klimat pod Tent Stage, to pewnie srogo się zawiódł. Ten francuski
artysta ma oczywiście w swoim dorobku fantastyczne przeboje, ale w
ostatnim czasie podąża bezkompromisowymi ścieżkami i wspina się na
bardzo ambicjonalne wyżyny. Tym samym na Open'erze zaproponował nam
jednoosobowe show oparte wyłącznie na utworach z najnowszego,
przejmującego dzieła "Paranoia, Angels, True Love". Show, analogicznie do
tego albumu, wyjątkowo teatralne, dramaturgiczne i odważne. I przede
wszystkim niezwykle wymagające w odbiorze. Właściwie wykonane na przekór
panującej na festiwalach aurze beztroski. Szacunek za to podejście i za
ten naprawdę niby skromny, ale jakże intrygujący spektakl. Szkoda, że
obserwowany przez tak nielicznych. Właściwie aż ogarniał mnie żal i
smutek na widok pustych przestrzeni pod namiotem. Mimo
tych okoliczności Chris podszedł do występu z pełny profesjonalizmem i
zaangażowaniem. Szkoda, że nie był wspierany przez zespół, ale nadrabiał
to swoją osobowością, wokalem i grą aktorską. Szczególnie ten fragment,
gdy założył na plecy anielskie skrzydła, a scena okryła się niebieską
barwą gry świateł i laserów wyrył mi piękny obraz w mej pamięci. Być
może to nie był najlepszy moment na pierwszą wizytę Christine And The
Queens w Polsce (powinno to się wydarzyć kilka lat wcześniej), być może
to powinno wydarzyć się na innym być inny festiwalu/wydarzeniu, ale i
tak koniec końców cieszę się, że mogliśmy podziwiać tego nietuzinkowego
artystę w naszym kraju.
Show Lil Nas X rodem z kampowej hollywoodzkiej produkcji nie było obiektem moich
zainteresowań, więc pozostałem pod Tentem i zbierałem siły na koncert
doskonale znanej polskiej publiczności grupy...
Editors! Postawiłem przed tym koncertem wysokie oczekiwania, które
podbite zostały dodatkowo entuzjastyczną relacją Podróżującej Weroniki z
ich wcześniejszego występu w ramach Metronome Prague. No i niestety ewidentnie
trafiliśmy na słabszą formę Brytyjczyków podczas tej trasy. Odczuwałem
pewne symptomy zmęczenia członków zespołu, a i publika pod sceną o tej
pierwszej w nocy również już chyba nieco marzyła o odpoczynku. Jakby na
złość mniej więcej w środku seta gitarzyście wysiadły efekty i koncert
został wstrzymany na kilka minut, co również przełożyło się na chwilowe
ostudzenie emocji. Nie był to jednak aż tak zły koncert, jak kreślę to we wcześniejszych zdaniach. Kompozycje przesiąknięte większą dawką elektroniki
z ostatniego albumu "EBM" tworzyły interesującą, industrialną i gęstą
atmosferę, mocarnie wypadł cover "Killer" Adamskiego, ale oczywiście
najwięcej emocji wzbudzały starsze kompozycje, na czele z niezawodnym i
porywającym kawałkiem "Papillon" na finał tego pierwszego
dnia.
Dzień 2, czwartek, 29 czerwca
O przypływ pozytywnego festiwalowego vibe'u na początku drugiego dnia
zadbały dziewczyny z zespołu Los Bitchos! Od momentu mojego
pierwszego zetknięcia się z ich instrumentalnymi melodiami w 2019 roku
byłem przekonany, że popołudniowe festiwalowe sloty są im wręcz pisane.
I tym koncertem na Alter Stage potwierdziły moją tezę. Ich odświeżająca
mieszanka peruwiańskiej chichy, argentyńskiej cumbii, tureckiej
psychodelii, surferskich gitar i anatolijskiego rocka bawiła i
relaksowała w jednej chwili. Z uśmiechem obserwowałem instrumentalną
sprawność dziewczyn (wspierane dodatkowego przez gitarzystę), a widoczny
i płynący ze sceny entuzjazm bardzo się udzielał całej publiczności,
która w finale głośno pokrzykiwała "Tequilla" z Los Bitochos w ich
popisowym coverze tytułowej kompozycji The Champs.
Skierowałem się następnie w stronę Maina, przycupnąłem w oddali na
trybunach i chwilkę posłuchałem Anne-Marie. Występ bez większej
historii. Powróciłem zatem pod Alter Stage, licząc na gitarową
zawieruchę od...
Touché Amoré! Drudzy na tej edycji po Zulu amerykańscy
przedstawiciele ogólnie pojętego hardcore-punka, ale z większym
dorobkiem i przede wszystkim z mniej gniewnymi, a bardziej melodycznymi
i emocjonalnymi piosenkami w zanadrzu. Tu nawet liczyłem, że dam się
porwać w pogo, ale znów przystanąłem nie w tym miejscu. Celowo udałem
się na lewą stronę, a tym razem największe szaleństwo rozkręcało się po
prawej... Ale z czasem oczywiście i obok mnie coraz więcej osób wykazywało się
większą aktywnością, a ja sam zerwałem kaftan bezpieczeństwa przy
wyśmienitym kawałku "Limelight". Podkreślę zwłaszcza świetną charyzmę
lidera i wokalisty Jeremy'ego Bolma. Do energii płynącej ze sceny nie mam zarzutów. Nie zdołałem całkowicie się odpalić, ale to było bardzo dobre
gitarowe doświadczenie w kontrze do line-upowej przewagi mainstreamowego
popu i hip-hopu. A skoro o mainstreamie mowa...
Zaskoczyłem wielu open'erowych współtowarzyszy, odpuszczając występ
Mroza na rzecz Machine Gun Kelly. Jeszcze kilka dni przed startem
gdyńskiego festiwalu ten popularny i kontrowersyjny artysta oraz jego sceniczne popisy były mi kompletnie obojętne. Co zmieniło moją postawę? Zapis
jego występu z Pinkpop Festival, który nieco zaintrygował mnie wyzwoloną pod sceną
energią za sprawą sporego ładunku pop-punkowych kompozycji oraz całkiem
imponującą scenografią. Ta druga i u nas sprawiała niezłe wrażenie.
Pojawienie się na scenie Colsona Bakera na szczycie ogromnej piramidy
przy wystrzałach pirotechnicznych płomieni wyglądało wielce okazale.
Pozostałe elementy tego koncertu jednak rozczarowywały. Przede
wszystkim Machine Gun Kelly nie zgromadził tłumów pod sceną (inna
sprawa, że przez te pierwsze dwa dni ogólna frekwencja była słabiutka),
co z perspektywy gościa, którego piosenki przekroczyły miliard streamów, oczywiście mogło nieco sfrustrować, ale... No pół biedy, gdyby nie dał
tego po sobie poznać, schował dumę do kieszeni i zestroił się z energią
płynącą od całego bandu, ale niestety zdecydował się głośno komentować
pustą przestrzeń przed sceną i naszą niezbyt entuzjastyczną postawę ze
sceny. No tutaj ewidentnie nie narodziła się chemia między sceną a
publiką. To był słaby koncert w mych odczuciach i po upływie 2/3 seta
zdecydowałem się na ewakuację i skierowałem się w kierunku Tenta, by
ocenić potencjał nowego bohatera tik-tokowego pokolenia,
czyli...
Davida Kushnera! No i tu były emocje i ciarki! Jak na chłopaka,
którego rozpoznawalność nagle wystrzeliła w kosmos za sprawą viralowego
"Daylight", David ubrany w zwykłą czarną podkoszulkę prezentował się
niezwykle dojrzale oraz charyzmatycznie. Swoją postawą zapewne podbił
serca wielu niewiast. Potwierdzały to reakcje publiki na jego pełne wdzięczności
przemówienia, nie wspominając już o piskach, wznoszonych się przy pierwszych
nutach kolejnych piosenek... Byłem zresztą mega zaskoczony, jak młodzi
znakomicie znają teksty jego wszystkich utworów. Chóralny śpiew cudownie
wypełniał cały Tent Stage. Przy tym jednak nie byliśmy w stanie
zagłuszyć Kushnera, bo chłopak ma głos jak dzwon! Emocjonalnie blisko mi
to leżało wczesnej twórczości Hoziera. Mogę jedynie przyczepić się do tego, że
większość ścieżek dźwiękowych była puszczana z taśmy, a na scenie
towarzyszył mu tylko jeden kolega, który grał na klawiszach lub gitarze.
Z tyłu na telebimie zaś przez cały czas widniała jedna plansza z
imieniem i nazwiskiem artysty. No ale okej, na tym etapie kariery można
jeszcze Davidowi pewne sprawy wybaczyć. Jestem przekonany, że pod
względem scenicznym będzie się szybko rozwijał. I biorąc pod uwagę
opiekę, jaką został otoczony ze strony Alter Artu – będzie do nas
powracał regularnie.
I znów pod Maina i znów tam... brak emocji. Headlinerski występ SZA
był anonsowany jako ten wyjątkowy, jedyny festiwalowy w Europie z
wychwalaną przez krytyków płytą "SOS", ale... To było za mało, by
przyciągnąć tłumy. Od początku zresztą ten booking wydawał mi się
obarczony duży ryzykiem i organizatorzy najwyraźniej przeszarżowali. Frekwencyjnie źle to
wyglądało, a i sama artystka nie potrafiła podgrzać atmosfery. Całe jej
show (scenograficznie w sumie ładnie skomponowane z nadmorskim klimatem
Opka) i stonowane aranżacje wydawały się bardziej skrojone pod
klimatyczne występy halowe. Nie odmawiam tej artystce pięknego wokalu
(podobno tego dnia była chora, ale nie było to odczuwalne) i zgrabnych
kompozycji, ale to dosłownie nie grzało tego wieczoru. Ten koncert nie
wzbudził we mnie ani odrobiny ekscytacji. Ożywiłem się tylko przy mej ulubionej piosence
"Ghost in the Machine", gdy z głośników wybrzmiał wokal Phoebe
Bridgers... Nie dotrwałem do końca występu, tym bardziej że czas gonił, a trzeba było zebrać ekipę Podróżujących przed...
Nothing But Thieves! W tym momencie muszę uderzyć się w pierś i
przeprosić część osób, zwłaszcza Podróżującego Jana, gdyż w ostatniej
chwili zmieniłem plany. Zapowiadałem, że będę skakał po lewej stronie
Tenta, ale ostatecznie wylądowałem po prawej. Sygnowałem to na
Instagramie, ale zdaję sobie sprawę, że to info mogło nie dotrzeć do
wszystkich zainteresowanych. A więc jeśli przeze mnie stanęliście po lewej – to aż
zapadam się pod ziemię. Z późniejszych opowieści wiem, że po tamtej
stronie panowała delikatna stypa, zaś po prawej od właściwie samego
początku i wystrzałowego wejścia z numerem "Welcome to the DCC" (no poza
delikatnym falstartem w nagłośnieniu wokalu Masona, ale szybko
naprawionym) wyskoczyliśmy rytmicznie razem w powietrze i rozkręciliśmy
zajebiste pogo! Ba, spotkałem nawet osoby, z którymi kilka dni wcześniej
pogowaliśmy na koncercie Foals w Warszawie. No i tu było równie zacnie!
A panowie z Nothing But Thieves krok po kroku podpuszczali nas do
gorączkowych reakcji mocnymi argumentami w postaci "Futureproof",
"Forever and Ever More" i niezawodnym od lat "Trip Switch". Od czasu do
czasu przy bardziej power-balladowych "Particles", "Sorry", "Keeping You Around" czy wzniosłym "Impossible" udało się łapać oddech, ale generalnie przez większą część występu lont palił się
pod nogami. Zwłaszcza totalnie odleciałem w tańcu i straciłem nad sobą
kontrolę przy niezwykle tanecznej kompozycji "Tomorrow Is Closed", która została premierowo wykonana na żywo! A
to wszystko w momencie... Premiery nowego albumu "Dead Club City"! Tak,
ten koncert miał dodatkowy wymiar wyjątkowości, gdyż odbywał się
dokładnie z czwartku na piątek, gdy o północy nowe dziecko Złodziei
ujrzało światło dzienne! Panowie zresztą świętowali to na scenie przed
wykonaniem nastrojowego "Keeping You Around", wznosząc wysokoprocentowy
toast. Piękna sprawa móc w takich hucznych okolicznościach świętować wraz z zespołem
wydanie nowego krążka. Z nowości
usłyszeliśmy jeszcze przepełniony
pozytywnymi wibracjami singiel "Overcome". No i ta piorunująca końcówka za sprawą
bezlitosnego dla mej kondycji duetu piosenek "Is Everybody Going Crazy?"
i "Amsterdam"! Zresztą co ja będę opowiadał – sprawdźcie moje nagrania i
sami zobaczycie, jak odleciał Ojciec Podróżnik!
Po takim szaleństwie (Nothing But Thieves właściwie uratowali ten
dzień) machnąłem ręką na elektroniczny set Major Lazor Soundsystem i
udałem się na zasłużone piwko. W doskonałym nastroju i już delikatnie
upojony bez spiny dotarłem pod Alter Stage, gdy tłum głośno
wykrzykiwał...
Monika! Brodka rzecz jasna! Nasza ceniona artystka prezentowała
swój sadzowy projekt. No i pięknie osadzały się na
open'erowej publiczności jej i te nowe i te starsze
kompozycje w tych bardziej elektroniczno-industrialnych aranżach. Do tego świetna oprawa scenograficzna i...
goście! "Jezioro Szczęścia" z udziałem Beaty Kozidrak i Rosalie
niewątpliwie zaskoczyło! Brodka nie zawiodła i totalnie odpłynąłem wpław
w tym gęstym muzycznym klimacie.
Dzień 3, piątek, 30 czerwca
Po dwóch słonecznych dniach powróciła deszczowa aura. Sprzyjała ona
wypoczynkowi w namiocie, ale z niechęcią i długo zbierałem na teren festiwalu.
Ostatecznie przegapiłem koncert Ash Olsen pod Alter Stage, ale
zdążyłem błyskawicznie zjeść langosza i szybkim krokiem podbić pod
Maina w momencie, gdy Daria Zawiałow śpiewała świeżutki wówczas
singiel "Złamane serce jest OK". Z piosenek promujących nowy album
artystki usłyszeliśmy również "Fifi Hollywood" i jeszcze wówczas
nieopublikowaną, zaskakującą ostrym brzmieniem "Bambi Sarenkę". A poza
tym w setliście taki standardowy przekrój największych przebojów Darii
z poprzednich wydawnictw. Solidny występ, ale niekoniecznie zwiększył
mój apetyt na jej nowe wydawnictwo – zabrakło mi w tym występie jakieś
iskry wyjątkowości. Dziwię się, że Daria nie pokusiła się o gości
specjalnych. Prawda jest też taka, że już od jakiegoś czasu koncerty
Darii nie wzbudzają u mnie dawnego entuzjazmu... Ten dzień nabrał
prawdziwych rumieńców od występu...
Caroline Polachek w Tent Stage! Jakże czekałem na ten występ i
jakże zarazem byłem, delikatnie mówiąc, wkurzony na organizatorów po
opublikowaniu rozpiski czasowej. Nałożenie części jej występu z Queens
Of The Stone Age to był największy skandal tej edycji! Tyle szczęścia w tym nieszczęściu, że Caroline Polachek festiwalowe sety rozpoczynała od moich
ulubionych kompozycji z barwnej i błyskotliwej nowej płyty "Desire, I
Want to Turn Into You". "Welcome to My Island", "Pretty in Possible",
"Bunny Is a Rider" i najbardziej wyczekiwane przeze mnie, cudownie
zanurzone w klimacie flamenco (ta hiszpańska gitara i klaskanie w
dłonie!) "Sunset" – świetna i wykwintna mozaika niebanalnego, finezyjnego
popu! Caroline zaś niezwykle zwiewnie prezentowała się na scenie i
zachwycała swoją skalą głosu, ocierającą się momentami o operowe
możliwości. Skusiłem się jeszcze na pozostanie podczas utworu "Ocean
of Tears" z poprzedniej płyty "Pang", a świetne "I Belive"
towarzyszyło mi podczas opuszczania Tenta. Naprawdę szkoda, że ten
występ nie był zaplanowany na późniejszą porę, gdyż podbiłoby to
również klimat. No i ta perspektywa uciekających minut też sprawiła,
że nie do końca potrafiłem się wyluzować i wsiąknąć w ten występ. Gdy
tylko na moim horyzoncie ukazał się Main Stage, włączyłem tryb Roberta
Korzeniowskiego i popędziłem, by zdążyć na początek występu...
Queens Of The Stone Age! Udało się! Ba, nawet wbiłem do
pierwszej strefy, która już dość szczelnie zaczynała się wypełniać. I
wtem panowie pod wodzą Josha Homme'a wkroczyli na scenę i rzucili
istny granat w publikę... "No One Knows"!!! No chyba nikt nie
przypuszczał, że rozpoczną od jednego ze swoich największych
przebojów! No wywołali tą zagrywką hitchcockowskie trzęsienie ziemi!
Pogoda jeszcze w tym momencie była dość niepewna, nieco popadywało,
człowiek z założoną kurtką przeciwdeszczową, a temperatura już na samym wstępie sięgnęła wulkanicznego pułapu. Pojawiły się od razu pierwsze
strużki potu na ciele, a po kolejnych strzałach "The Lost Art of
Keeping a Secret", "Smooth Sailing", "My God Is the Sun" to już były
wartkie strumienie! Bliżej sceny z numeru na numer rozkręcało się coraz
intensywniejsze pogo. Z trudem, ale udało się przebić w to miejsce i
tam już działo się grubo! Część osób z publiczności raczej nie była
przygotowana na takie rockowe szaleństwo, widziałem w oczach młodszych
dziewczyn, które czekały pewnie na Arctic Monkeys, a może nawet już na
Club2020, zalążki strachu... Tu sam muszę się przyznać, że nieco się oszczędzałem, bo to
było pogo wagi wikińskiej. A Queens Of The Stone Age ani myśleli
zwolnić i rozpędzali ten brutalny, gitarowy walec do dewastującej prędkości. Z nowej płyty "In
Times New Roman…" obroniły się piosenki "Carnavoyeur" i piekielnie
dobre "Paper Machete". Bardziej wibrujący, taneczny vibe dowiozły
kompozycje z poprzedniej płyty "Villains": "The Way You Used to Do" i
dedykowane kolegom z Arctic Monkeys "The Evil Has Landed". A pomiędzy
jeszcze wciśnięto rozluźniające "If I Had a Tail". Akumulatory energii
ładowaliśmy podczas genialnego wykonania ballady "Make It Wit Chu"!
Ależ to był niezapomniany moment! Wyluzowany i rozradowany Josh Homme,
stojąc na wybiegu, podpuszczał nas do zdzierania gardeł i tradycyjnie
sprawdził, która płeć ma tego wieczoru więcej siły w płucach. No i
jakby tego mało, właśnie w tym momencie zza chmur wyjrzały złociste
promienie słoneczne, które zafundowały nam zapierający dech w
piersiach zachód słońca. Aż sam Homme skomentował z nieukrywanym zachwytem ten cud natury. Końcówka koncertu to powrót do rockowego łomotu! "I Sat by the
Ocean" może jeszcze wypadło zaledwie rozgrzewająco, ale już
szlagierowe "Little Sister", dynamiczne "Go With the Flow" i
demolujące "A Song for the Dead" wybudziły we mnie wszelkie demony
szaleństwa. Zwłaszcza przy ostatnim kawałku moje ciało zerwało się ze
smyczy trzymanej przez zdrowy rozsądek! Queens Of The potwierdzili, że są w rewelacyjnej formie, a Josh po wielu osobistych
problemach celebruje życie z kolegami w najwspanialszy możliwy sposób. Szkoda tylko, że panowie nie zagrali
"Emotion Sickness" i zwłaszcza "I Appear Missing", które były obecne
na drukowanej setliście...
Nie było łatwo wydostać się spod Maina, gdyż już masa osób nacierała,
by zająć dobre miejsce przed Arctic Monkeys. Podjąłem trudną, ale z
racji faktu, iż zespół z Sheffield widziałem na halowym koncercie w
Berlinie, jak najbardziej świadomą decyzję: odpuściłem uzurpowanie
dogodnej miejscówki przed wieczornym headlinerem, by sprawdzić fenomen
innego indie-rockowego zespołu...
Lovejoy! Młodzi Brytyjczycy pod wodzą Wilbura Soota,
popularnego brytyjskiego streamera Twitcha i Youtubera, kilka miesięcy
wcześniej błyskawicznie wyprzedali dwa klubowe koncerty w Warszawie i Gdańsku, a
zrozpaczeni fani domagali się ich kolejnego koncertu w Polsce. Trudno
było przejść obojętnie wobec tych faktów i tym większe pojawiło się moje zdziwienie, gdy się okazało, że mamy do czynienia z bandem, który wywodzi
się z wymierającego indie-rockowego gatunku. Ok, teza o
wymieraniu przesadzona, ale nie da się ukryć, że takie gitarowe
granie nie wzbudza wśród młodszego pokolenia już takiej ekscytacji,
jak kilkanaście lat temu. Fenomen Lovejoy w naszym kraju jest pewnego
rodzaju niespodziewanym wyjątkiem. I przekonałem się o tym dobitnie
podczas ich koncertu w Tent Stage. Trzeba przyznać, że chłopcy
zostali nieco skrzywdzeni przez organizatorów ulokowaniem ich koncertu
w rozpisce tuż przed Małpami, gdyż niewątpliwie wielu potencjalnych
odbiorców tego koncertu zdecydowało się wyczekiwać już pod Mainem, ale
mimo to pod Tentem zgromadziła się całkiem pokaźna grupa fanów, którzy
absolutnie zaskoczyli mnie swoim zaangażowaniem. Ich reakcje zahaczały
o histerię, wersy kolejnych piosenek odśpiewywane były chóralnie, w
kulminacyjnych momentach widoczne było mrowie wyciąganych telefonów,
niemniej przy tym wysokokaloryczna energia pod sceną cały czas się
zgadzała. Zaś panowie z Lovejoy, wspierani dodatkowo przez
koleżankę grającą na wzbogacającej brzmienie trąbce, wyciągali z
rękawa kolejne indie-rockowe asy, które swoją taneczną przebojowością
i energicznym rytmem wybijanym często przez podwójną stopę
perkusyjną trafiały w moje czułe, nostalgiczne miejsca w serduchu, którego bicie od lat przyspiesza przy takich
dźwiękach. No wręcz poczułem się tu odmłodzony o jakieś dobre
dziesięć lat! I z taką młodzieńczą euforią przyjmowałem szczególnie piosenki
z ostatniej EP-ki Lovejoy "Wake Up & It’s Over". Kawałki takie jak "Call
Me What You Like" czy "Portrait of a Blank Slate" przejmowały władzę
nad mym ciałem! Generalnie twórczość Lovejoy nie stanowi nowej jakości
w indie-rockowym gatunku, ale na scenie prezentują się z takim
wybuchowym temperamentem, który bezpośrednio porywa do nieskrępowanej
i mega satysfakcjonującej zabawy! Zabawy, której nie doświadczyłem na
paradoksalnie bardzo dobrym koncercie...
Arctic Monkeys! Alex Turner z kolegami wzięli chyba przykład z
QOTSA i rozpoczęli swój występ niespodziewanie od gwałtownego
"Brianstorm"! W tym czasie dopiero podbijałem z prawej strony bliżej
Maina, ale nie miałem ciśnienia, by przeciskać się przez tłum, tym
bardziej że wstępnie planowałem pozostać tylko na fragmencie
koncertu. Ostatecznie zostałem dłużej, niż zamierzałem, gdyż byłem
ciekaw, czy w tej podstawowej części seta panowie czymś nas jeszcze
zaskoczą. No i taką mniejszą perełką na pewno było wykonanie piosenki
"Mardy Burns" z kultowego debiutu, która nie zawsze łapała się na
festiwalowe setlisty podczas tej trasy. Pozostały zestaw piosenek już
przewidywalny, ale przy tym trzeba przyznać, że w porównaniu z ich występem z 2018 roku
repertuar był lepiej zbalansowany i przede wszystkim zapewniał więcej
energetycznych momentów. To tak obiektywnie ujmując, gdyż na tyłach i
tak atmosfera była chłodna. Problem ten sam, co poprzednio – koncert
był słabo nagłośniony. Brakowało powera i poczucia mocy tych
gitarowych hymnów w swoich trzewiach. A druga sprawa, że większość
osób ożywiała się głównie przy kompozycjach z "AM". No ale jakby byłem
z tym pogodzony od samego początku, wiedziałem, na co się piszę. Po
klimatycznym "There'd Better Be a Mirrorball", epickim "505" i
kapitalnie rozbudowanym, awangardowym "Body Paint" postanowiłem już
nie czekać na bisy i skierowałem się w kierunku Tenta (wstępnie
planowałem wcześniej wbić na występ Thundercata na Alter Stage, ale Małpy
przykuły moją uwagę dłużej, niż zakładałem), by zdążyć na występ
niepowtarzalnego...
Jacoba Colliera! Mój pośpiech właściwie okazał się zbędny, gdyż
ten koncert zaliczył kilkuminutowy falstart, ale gdy tylko Jacob z
lekkością piórka wbiegł na scenę i rozpoczął prezentować swój
wszechstronny muzyczny geniusz, to od razu całkowicie mu wybaczyłem to
spóźnienie. Co to jest w ogóle za wspaniały gość! Jego niespożyta
energia, sceniczna pasja, wręcz nadpobudliwość promieniowała
pozytywnymi wibracjami na cały Tent, a kompozycje bez wysiłku łączące
elementy funku, jazzu, elektroniki i popu budziły na mojej twarzy
szczery uśmiech i wywoływały radosne uniesienia w sercu! Collier
przeskakiwał z jednego instrumentu na drugi, zaskakiwał skalą swojego wokalu
i charyzmą godną wręcz samego Freddiego Mercurego. Zresztą prócz
własnych kompozycji Collier zaprezentował również odświeżone
aranżacyjnie klasyki, w tym queenowskie "Somebody to Love"! Ależ to
było mistrzowskie wykonanie, pięknie angażujące do wspólnego śpiewu!
Zresztą w innym popisowym momencie Collier bezpośrednio wcielił się w
rolę dyrygenta naszych głosów, wprowadzając nasze wokale w wyjątkową
chóralną harmonię. Coś absolutnie magicznego! Brytyjczyk ma zresztą
słabość do harmonizacji, stąd w jego zespole dużą rolę odgrywają
chórki, ale nie stroni także od elektronicznych wokaliz, które
wykorzystał w melodyjnym coverze "Can't Help Falling in Love" Elvisa
Presleya. Każdy utwór był właściwie odrębną przygodą, a nieograniczona
kreatywność Colliera za każdym kolejnym razem zaskakiwała. Ten chłopak
okazał się wręcz uosobieniem muzyki, a jego występ miał w sobie
fantastyczne flow, dopełnione także miłą dla oka scenografią i barwną
grą świateł. Tak jak przeczuwałem przed festiwalem, Collier okazał się
jednym z czarnych koni tegorocznej edycji Open'era!
Późną piątkową nocą królowała zaś elektronika. Najpierw w taneczny klimat
wprowadzili nas niezawodni panowie z Kamp!, którzy ku naszej
stracie postanowili zakończyć przygodę z tym muzycznym projektem. Na pożegnalnej
trasie no nie mogło zabraknąć Open'era! Electro-popowe kompozycje
Łodzian wzbudzały entuzjastyczne reakcje i to był idealny wstęp
przed prawdziwym wniebowstąpieniem do elektronicznego raju, który
ufundował nam projekt...
Underworld! Przyznam szczerze, że kompletnie nie wiedziałem,
czego się spodziewać po ich koncercie. Jak najbardziej szanowałem
nazwę, najbardziej rozpoznawalny utwór "Born Slippy .NUXX" był mi
oczywiście znany, ale nigdy nie zagłębiałem się w ich twórczość. Sześćdziesięciolatkowie Rick
Smith i Karl Hyde występem na Tent Stage potwierdzili swoją klasę i
legendarny status. Wprowadzili mnie w ten najbardziej pożądany i
najprzyjemniejszy rodzaj festiwalowej hipnozy. Przy tej niezwykle
emocjonalnej i perfekcyjnej mieszance dźwięków techno, trance i house oddałem się z rozkoszą tanecznemu szaleństwu i umysłowemu zapomnieniu. No było to
niezwykłe doświadczenie, wręcz trudne do opisania. Panowie sami
zresztą świetnie bawili się na scenie, podrygiwali za imponującą
konsoletą i prezentowali doskonałą formą, także wokalną. Do tego ta
ciesząca zmysł wzroku, idealnie skorelowana z muzyką gra świateł. No
to był wręcz wybitny koncert w tym gatunku, w który z ekstazą można
było się łatwo zatracić. I to słynne "Born Slippy .NUXX" na żywo –
miazga! Dość nieoczekiwanie dla mnie ścisła topka tegorocznej
edycji!
Warto jeszcze w podsumowaniu tego dnia dodać, że wreszcie zrobiło
tłoczno. Efekt weekendu? Czy może mocniejszych gwiazd w line-upie?
Zapewne prawda leżała gdzieś pośrodku.
Dzień 4, sobota, 1 lipca
Ostatni dzień rozpocząłem od nasiąknięcia kojącymi dźwiękami i
emocjami od Kaśki Sochackiej. Na poprzedniej edycji Open'era
organizatorzy niedoszacowali jej popularność i umieścili ją na
skromnej scenie Rossmanna, z której wylewał się tłum publiczności.
Postanowili naprawić ten błąd i tę uzdolnioną sympatyczną i skromną artystkę umieścili w Tent Stage. Sporo osób słuchało
tego koncertu, siedząc przed telebimem na zewnątrz namiotu, ale i w
środku również zgromadził się pokaźny tłum. Mam słabość do tekstów i
wrażliwości Kaśki, uważnie od początku śledzę rozwój jej kariery,
doceniam kunszt całego zespołu i to, jak smakowite aranżacje gotują na
żywo, więc jak najbardziej z zadowoleniem odbierałem ten występ i fakt, że ta artystka dostała szansę
występu na drugiej co do wielkości scenie Open'era. Prawdziwą ucztę
muzyczną zgotował nam również...
Maarten Devoldere ze swoim solowym projektem Warhaus! Artysta z
doskonale znanej i popularnej w Polsce belgijskiej formacji Balthazar
po błyskawicznie wyprzedanym klubowym koncercie w Warszawie, powrócił, by zaprezentować szerszej festiwalowej publiczności nowe
kompozycje z pięknego albumu "Ha Ha Heartbreak" i garść starszych kompozycji. Polska publiczność już od wielu lat darzy Belgów
z Balthazar i ich solowe projekty wyjątkową miłością. I to silne
uczucie było również wyczuwalne w Alter Stage, jak choćby w tym cudnym
momencie, gdy publiczność pociągnęła chóralnymi wokalami refren "Love's
a Stranger". Nie mniej ciarkogennie wypadło również nasze wspólne "la
la la la" w finałowym "Open Window". Tych chwil, gdy emocje silniej
rezonowały w sercu, było zresztą bez liku. A to wszystko sprawka
naprawdę cudownie melodyjnych kompozycji i ich wielce kunsztownego
wykonania. Koledzy Marteena po prostu odpływali w czystą finezję! Nie
brakowało tu wywołujących euforię popisów i ekscytujących solówek,
które szczególnie ozdabiały rozbudowane kompozycje "Control" oraz "It
Had to Be You". Niesamowitą pracę wykonywał kompan Marteena z
Balthazar, Tijs Delbeke, który zachwycał swoimi multiinstrumentalnymi
umiejętnościami, grają na puzonie, skrzypcach i klawiszach. Człowiek
orkiestra. I właśnie to instrumentalne bogactwo alt-popowych aranżacji
połączone z rozczulającą liryką oraz charyzmą i tulącym duszę wokalem Devoldere'a tworzy tak wyśmienitą koncertową jakość projektu Warhaus.
Przepiękny koncert! Szkoda tylko, że nakładał się on z
występem...
Kaleo! Na szczęście z Altera do Tenta daleko nie ma, więc
udało się jeszcze wbić na końcówkę występu rock'n'rollowców z
Islandii. Namiot wydawał się początkowo bardzo szczelnie wypchany, ale
slalomem udało się wcisnąć właściwie niemalże pod samą scenę, gdzie, o
dziwo, znalazło się jeszcze sporo pustych przestrzeni (właściwie to
taki standard na Tencie). No ale zanim właściwie w pełni odnalazłem
komfortowe miejsce, to panowie zakończyli swój koncert... Niemniej
jednak udało się usłyszeć trzy przeboje: kołyszące "Way Down We Go",
mocarne "No Good" i szalone "Rock 'n' Roller"! Zwłaszcza te dwa
ostatnie kawałki rozbudzały u mnie rockowego diabełka. No i coś czuję,
że gdybym miał tu możliwość przeżycia całego koncertu, to bawiłbym się
lepiej niż w 2018, gdy grali na Mainie. Zwłaszcza żałuję, że nie udało
się usłyszeć piosenki "Hey Gringo" z ich ostatniej płyty "Surface
Sounds". No trudno. Chwila odpoczynku i powróciłem pod Tent na
występ...
Riny Sawayamy! Jej koncert okazał się istną popową petardą! Od
pierwszego dynamicznego utworu "Hold My Girl" porwała nas do
tanecznych ekscesów! Jej skrupulatnie przygotowane show
(choreograficzne układy taneczne, zmiany kostiumów, klimatyczne
wizualizacje, gra świateł) zaskakiwało swoim energetycznym tempem oraz
nieszablonowymi rozwiązaniami kompozycyjnymi. W dużym uogólnieniu
większość utworów z jej dwóch dotychczasowych albumów brzmiała tak,
jakby Rina wpuściła pop z lat 90. na arenę rockowych (momentami nawet
metalowych) przebojów. Ta mieszanka działała na żywo, jak
najmocniejszy na świecie energetyk! Świetnie w ten anturaż wpasował
się również porywający cover "Beg for You" Charile XCX, podczas
którego artystka nawet zeszła ze sceny do fanów. Miałem na tym
koncercie wstępnie pozostać pół godziny i zmykać pod Maina, ale
bawiłem się tak znakomicie, że co chwilę przekładałem swoją ewakuację
z Tenta i koniec końców z podziwem obserwowałem finałowe, gorrrące
wykonanie "This Hell" Riny ubranej w zmysłowy czerwony kostium i tegoż
samego koloru kowbojski kapelusz. Co tu więcej dodawać – fantastyczne
i bardzo angażujące popowe show! W nieco bardziej klimatyczne rejony
przeniósł nas z kolei szczególny występ...
Labrintha! A szczególny to był koncert z dwóch powodów. Po
pierwsze to był jedyny występ Brytyjczyka w Europie i to dość
niespodziewanie ogłoszony po triumfalnym występie na Coachelli. A po
drugie kilka godzin przed przybyciem do Gdyni urodziła mu się
córeczka. Wszyscy oczywiście liczyliśmy, że ten występ będzie miał
jeszcze jeden wyjątkowy wymiar, a mianowicie gościnne pojawienie się
na scenie jednej z najpopularniejszych aktorek młodego pokolenia,
czyli Zendayi, ale cóż... Rozpaliła dziewczyna naszą wyobraźnię swoim
przybyciem do Warszawy na koncert Beyonce, ale na domysłach, plotkach
i złudnej nadziei się skończyło. Tej przysłowiowej wisienki na torcie
zabrakło, ale i tak koncert Labrintha miał w sobie ten niewiarygodny posmak
wyjątkowości i spełnił moje wszelkie oczekiwania. Spodziewałem się tu
zwartego, mistycznego, immersyjnego, klimatycznego występu i nie
zawiodłem się w tym temacie. Oczywiście opus magnum dla większości,
zwłaszcza tych młodszych uczestników koncertu były kompozycje z
soundtracku Euforii – serialowego fenomenu ostatnich lat. I faktycznie
czułem przebiegający przez całą publiczność dreszczyk emocji przy
takich kompozycjach jak choćby"Forever", "When I R.I.P.", bardzo
wyczekiwanym "Still Don't Know My Name" (okraszonym świetną gitarową
solówką Labrintha), "I'm Tired", "All for Us" oraz epickim, finałowym
"Mount Everest". Z nowego albumu "Ends & Begins" zostaliśmy
zaszczyceni premierowym wykonaniem kompozycji "The Feels", ale
zdecydowanie większą euforię wzbudził przebój "Never Felt So Alone", w
którym w oryginale pojawia się Billie Eilish. Timothy Lee McKenzie
sięgnął również po hitowy "Genius" z projektu LSD
współtworzonego ze Sią i Diplo. Z pozostałych autorskich kompozycji
Labrintha szczególnie zachwyciło mnie delikatne i podnoszące na duchu
przy tym dość dramaturgicznym wydźwięku całego koncertu wykonanie
"Beneath Your Beautiful". Przy tej piosence wręcz czułem, że dotykam
nieba. Od początku do końca show Labrintha ociekało teatralnością. Niezłe
wrażenie robiła także scenografia rodem z Coachelii, która podkreślała
kluczową rolę chóru. No i do tego atmosferyczna gra świateł i
wizualizacji często ocierających się o narkotyczną, niepokojącą psychodelię. Ten
niewiele ponad godzinny występ z pewnością zapisze się w historii
Open'era. Booking Labrintha to był majstersztyk, a sam artysta
dostarczył nam gamę niezwykle intensywnych emocji. Co prawda one
fizycznie nie wstrząsały mym ciałem, ale o to już z nawiązką zadbał
zespół...
Kendrick Lamar! Pamiętam, jak w 2013 roku na kilka minut
przystanąłem na jego koncercie zamykającym open'erowy
Main Stage pierwszego dnia tamtej edycji. Wówczas jawił się wszystkim jako bardzo obiecujący
amerykański raper. Nie przypuszczałem, że dekadę później będę
świadomie i z chęcią zmierzał na jego headlinerski występ, tym
bardziej że hip-hop to niekoniecznie moja bajka. Ale Kendrick przez
ostatnia lata zapracował na swój globalny autorytet i przekonywał do
siebie nawet takich laików gatunku jak ja. Nikogo nie zaskoczę, że tym przełomowym momentem był genialny album "To Pimp A Butterfly", od
którego premiery z uwagą śledziłem kolejne poczynania i sukcesy
Lamara. Po dziesięciu latach powrócił on do Gdyni jako jeden z
najwybitniejszych artystów hip-hopowych swojego pokolenia. I tym
występem tylko potwierdził swój status, mimo iż jego spektakl był
niezwykle oszczędny. Scenografia ograniczyła się głównie do
zmieniających się, bodaj trzykrotnie
na przestrzeni całego występu, ogromnych wywieszonych z tyłu płacht,
przedstawiających symbolicznie czarnoskóre osoby. Skromne efekty
pirotechniczne wykorzystano tylko w kilku kulminacyjnych momentach i
raczej nie powodowały opadów szczęki. Pozornie ten koncert sprawiał
wrażenie one-man show, ale Lamarowi na scenie towarzyszyło również
kilku tancerzy, którzy pojawiali się w określonych piosenkach, a na
backstage'u o oprawę muzyczną łączącą hip-hop z jazzem, funkiem,
soulem i innymi stylami zadbał live band. Niemniej pierwszoplanową
rolę odgrywała i tak sceniczna charyzma Kendricka, jego niezwykła
pewność siebie, emocjonalny przekaz społecznych, politycznych i
osobistych przesłań oraz perfekcyjnie płynna nawijka kolejnych wersów.
Lamar niósł na barkach ten koncert i dowiózł naprawdę hipnotyzujące
hip-hopowe flow! Trochę czułem tu wlewający się we mnie klimat
odczuwalny niegdyś przy przemierzaniu przedmieść Los Santos w GTA: San Andreas. Kendrick zręcznie,
choć bez zbędnego pośpiechu, przeskakiwał z jednego kawałka na drugi,
prezentując nam bardzo przekrojowy materiał, choć niestety dla mnie z
"To Pimp a Butterfly" wybrzmiały tylko dwie – ale za to jakże
hymniczne i bujające! – kompozycje: "King Kunta" i "Alright". I to
chyba jedyny drobny zarzut, jaki mogę postawić przy tym koncercie.
Niemniej jednak niezależnie już od repertuaru, który rzecz jasna miał
więcej fenomenalnych i euforycznych momentów, warto było po prostu
zobaczyć na żywo jednego z najlepszych i najbardziej inteligentnych raperów w historii muzyki.
Podbiłem jeszcze na zakończenie do Tenta, by dać szansę PinkPantheress. Ukrywająca się pod tym pseudonimem młoda
Brytyjka Victoria Walker zyskała popularność za sprawą krótkich,
dynamicznych kompozycji łączących nostalgię lat 90. z drum'n'bass i
garage house, które podbiły viralowo TikToka. I biorąc pod uwagę
obecną dominację tej platformy społecznościowej, to na jej koncercie
pojawiła się stosunkowo garstka osób. Wdaje mi się, że organizatorzy
przeliczyli się trochę z obsadzeniem jej o tak później porze w
line-upie tego ostatniego dnia. Ponadto za bardzo nie było czego
zbierać w Tentcie po tanecznym show Riny i występ PinkPantheress nie budził u mnie większej ekscytacji. Swoje zrobiło
też już odczuwalne fizyczne zmęczenie, które nie sprzyjało w
poszukiwaniach pozytywnej euforii w tym występie 22-letniej artystki.
Ten miks dźwięcznie zapuszczonych beatów podbitych grą na perkusji,
basie i klawiszach, ładnych wizualizacji i delikatnego, płynnego
wokalu Victorii być może miał swój urok, ale brakowało mi tu większego
tanecznego pazura, który zdołałby wyzwolić ze mnie ostatki sił. Te ostatecznie zachowałem jeszcze na tradycyjny before w...
Strefie Żywca! Właściwie każdy dzień z mniejszą bądź większą ekipą
Podróżujących kończyłem tradycyjnie w tej strefie piwnych
specjalności, ale to, co tu się wydarzyło tego ostatniego dnia,
przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Pod moim patronatem
zgromadziła się rekordowa liczba koncertowych wariatów! Gdy w 2013
roku samotnie rozbijałem się na polu namiotowym Open'era, w
najśmielszych snach nie przypuszczałem, że 10 lat później będę spędzał
festiwalowy czas w Gdyni z tak licznym i zacnym gronem
przyjaciół! Niezależnie od tego czy tylko podbiliście na chwilę,
czy posiedzieliście ze mną do wschodu słońca – dzięki za ten moment,
jak i właściwie za wszystkie wspólnie spędzone chwile i przygody na
tym festiwalu! Każde spotkanie – niezależnie czy planowane, czy
przypadkowe – sprawiało mi ogromną przyjemność i cieplutko myślę o Was
wszystkich! Dzięki za przybijane piątki, wspólne niezapomniane
pogowania i inne szaleństwa pod scenami, aftery, poważne pogaduchy,
żarty, wymiany koncertowych opinii, wspólne piwka, drinki, langosze
chillowanie na polu itd.! Ten festiwal wprost nie zasłużył na taką
Ekipę jak My!
I tym samym dobiega końca nasz wspólny rejs w open'erową przeszłość!
Zapraszam Was jeszcze do przejrzenia bogatej fotorelacji i... Mam
nadzieję, że widzimy się także w tym roku na Open'erze! Tegoroczna edycja w dniach 3-6 lipca, a wśród dotychczas ogłoszonych gwiazd: Foo Fighters, Dua Lipa, Doja Cat, 21 Savage, Sam Smith, Michael Kiwanuka, Benjamin Clementine, Loyle Carner, Two Feet, L'Imperatrice, Floating Points, Sofia Kourtesis, Masego, Yaeji, Noname, Claptone i Ice Spice.