PM relacjonują: Myslovitz, 25 lat Miłości w czasach popkultury, Klub Studio, Kraków, 08.03.2024!

/
0 Comments
PM relacjonują: Myslovitz, 25 lat Miłości w czasach popkultury, Klub Studio, Kraków, 08.03.2024!
 

 Podróże Muzyczne relacjonują: Myslovitz, 25 lat Miłości w czasach popkultury, Klub Studio, Kraków, 08.03.2024!

 
 
"Miłość w czasach popkultury" Myslovitz to osobiście dla mnie jedna z najważniejszych polskich płyt, której katarktyczne właściwości wstrząsały mną zwłaszcza w 2015 roku po, a jakże inaczej, pewnym gorzkim miłosnym rozczarowaniu. I choć oczywiście doceniam całą twórczość tego kultowego zespołu, to właśnie ten krążek z 1999 roku znalazł szczególne miejsce w moim serduszku. Gdy zatem tylko gruchnęła informacja, że zespół zamierza świętować 25-lecie tego fenomenalnego albumu na trasie koncertowej, to od razu pojawiła się u mnie myśl, że miło byłoby zedrzeć gardło do tych piosenek w warunkach klubowych. Do tej pory moje koncertowe ścieżki z Myslovitz się nie przecinały i szczerze mówiąc, nie szukałem za bardzo takiej okazji. Po odejściu w 2012 roku ze składu Artura Rojka – nie ujmując umiejętnościom i znaczeniu pozostałym członkom – byłem przez wiele lat w tej grupie osób, dla których zespół równie dobrze mógłby zaprzestać istnieć. Sytuacji nie poprawiała również niezbyt udana współpraca z Michałem Kowalonkiem. Tak na dobre kariera Myslovitz odżyła w zeszłym roku, gdy ukazała się ich dziesiąta płyta "Wszystkie Narkotyki Świata" nagrana z Mateuszem Parzymięso w roli wokalisty. Krążek być może daleki od tych najlepszych dokonań kapeli ze Śląska, ale generalnie całkiem ciepło przyjęty przez krytyków, a i u mnie wzbudził kilka pozytywnych emocji, choć skończyło się na bodaj dwóch odsłuchach. Po trasie promującej nową płytę zespół postanowił jednakże odpalić nostalgiczną bombę – pomysł z trasą uświetniającą 25 lat "Miłości w czasach popkultury" okazał się strzałem w dziesiątkę! Paradoksalnie to pierwsza w pełni wyprzedana trasa w historii Myslovitz (przynajmniej ta wiosenna część tej trasy, ale zakładam, że jesienna też będzie bliska sold-outu)! Co prawda te pierwsze daty przez długi czas średnio leżały mi w kalendarzu, ale później okazało się, że elegancko mogę połączyć ze sobą krakowski koncert Myslovitz z wyprawą na poprawiny Loru. Bingo!
 
Zatem ósmego marca przekroczyłem progi Klubu Studio i powędrowałem pod scenę, gdzie popadłem w niemałe zdumienie. Oczywiście spodziewałem się obecności młodzieży, ale frekwencja młodych osób przekroczyła moje najśmielsze przypuszczenia! Podejrzewam wręcz, że niemal połowy sali jeszcze nie było na świecie, gdy "Miłość w czasach popkultury" ukazywała się na świecie. Czy jednak powinno mnie to dziwić? Tak samo przecież jak ja dopiero kilka lat po premierze tego krążka zatraciłem się absolutnie w jego emocjonalnej sile, tak dalej wciąż te autentyczne teksty i doskonałe gitarowe brzmienie trafiają na podatny grunt kolejnych młodych pokoleń wchodzących w burzliwy okres dorosłości i przeżywających pierwsze (często rozczarowujące) miłości. Ta płyta to prawdziwy międzypokoleniowy fenomen. I ten wieczór w Krakowie w pełni to potwierdził. 
 
Po rozgrzewkowym występie Lorein (słów o nich parę później) wzniesiona w górę została kurtyna z napisem "Wieczorami chłopcy wychodzą na ulice" – pomysł sam w sobie świetny i bardzo socialowy. Niemal punktualnie o 21:00 światła przygasły, a z głośników wybrzmiał głos... Krystyny Czubówny! Z charakterystyczną erudycją znaną doskonale wszystkim z dokumentów przyrodniczych w kilku wykwintnych zdaniach przybliżyła nam sylwetkę i cechy charakterystyczne twórczości Myslovitz. Po czym zza kurtyny wybrzmiały TE jedyne w swoim rodzaju brzmiące gitarowe akordy, zwiastujące rzecz jasna piosenkę "Chłopcy". Poczułem przebiegające po plecach dreszcze. W kulminacyjnym momencie płachta opadła, wywołując euforyczne okrzyki, a pierwsze wersy tekstu zostały odśpiewane jakby jednym donośnym wokalnym strumieniem o sile ponad pół tysięcy gardeł odkręconych na full możliwości. Wow! I tu już od samego początku było dla mnie jasne, że ten wieczór będzie niesiony przez publiczność. I faktycznie nasze zaangażowanie na przestrzeni całego dwugodzinnego koncertu było nadzwyczajne. Wszelkie żywiołowe reakcje, wspólne wyskoki, zrytmizowane oklaski i ogłuszające chóralne śpiewy wysoko niosły ten jubileuszowy występ. Sam zespół, jak przyznał Przemek Myszor (klawisze, gitara), przeżywa na tej trasie drugą młodość. I było to po nich widać, zwłaszcza w postawie Wojtka Powagi, którego nieposkromiony zapał na scenie był zaraźliwy, a gitarowe fantazyjne popisy budziły zachwyt. Ale nawet w stoickich postawach Jacka (bas) i Wojtka (perkusja) Kuderskich, którzy trzymali sekcję rytmiczną w ryzach, dało się wychwycić wiele momentów szczerej radości. Gdyby tylko jeszcze tak na scenie był obecny Rojek… Ale nie ma co utyskiwać nad dawno temu rozlanym mlekiem, tym bardziej że Mateusz Parzymięso ujmy legendzie nie przynosi i złapał widoczną bardzo dobrą chemię ze starszymi kolegami. Trochę jednak brakowało mi w jego wokalu większej emocjonalnej ekspresji, niemniej z pewnością nie spala się za mikrofonem. Inna sprawa, że w kilku momentach niewiele miał do roboty, gdyż, choćby przykładowo w przeboju "Długość dźwięku samotności", wprost wyręczaliśmy go wokalnie. Wspomniany utwór zagrany jako ósmy w kolejności kończył pierwszą część show sygnowaną napisem "Miłość" na zawieszonej w tyle graficznej narzucie. W tym segmencie z płyty "Miłość.." usłyszeliśmy jeszcze takie kompozycje jak porywcze "Gdzieś", nostalgiczny "Kraków", który nie smakował jeszcze nigdy tak wyjątkowo jak w tym miejscu oraz subtelną wersję piosenki "My", której refren na końcu wyśpiewaliśmy niemal a cappella przy delikatnej asyście Mateusza na gitarze akustycznej i wtórującym temu naszym oklaskom – magia. Pomiędzy wpleciono także perełki w postaci piosenek "To nie był film", "Jeż" (demówka  z czasów prac nad "Miłością...") oraz "Polowanie na wielbłąda". 
 
Druga część występu pod szyldem "Samotność" rozpoczęła się od emocjonalnego trzęsienia ziemi za sprawą gniewnie wykonanego "Alexandra". Nie ukrywam, że to mój ulubiony kawałek z "Miłości...", który za każdym razem wywołuje u mnie katarktyczne podniecenie i tym razem nie było inaczej! Totalnie się w tym momencie odpaliłem. Moja dynamiczna postawa została podtrzymana przez porywającą, tytułową piosenkę "Miłość w czasach popkulturach", a emocjonalna ekstaza nie opadła za sprawą "Peggy Sue nie wyszła za mąż". Następnie usłyszeliśmy w wersji live unikalne wykonania melancholijnych piosenek "Książka z drogą w tytule" oraz "Kominy, biedronki i czereśnie" – kolejne wyjątkowe dema, które ostatecznie nie zagościły na trackliście "Miłości...". Te wykonania rozdzielone zostały podnoszącą na duchu "Nienawiścią", a finale tej części koncertu wspaniale wybrzmiały kompozycje "Dla Ciebie", "Zamiana" i "Noc". Po tej ostatniej opadła płachta w tle z napisem "Samotność", za którą ukryto telebim. Wyświetlane na nim obrazy podbijały klimat trzeciej części występu, na którą złożyły się już utwory z pozostałej dyskografii. W pierwszej kolejności wybrzmiały te najświeższe z zeszłorocznej płyty: tytułowe "Wszystkie narkotyki świata" i "Pakman" – muszę przyznać, że wypadły dość niespodziewanie nad wyraz żywiołowo. Niemniej to kolejne piosenki wprawiały publiczność w stan erupcyjnego szaleństwa. Doskonale wszystkim znane "Mieć czy być" oraz "Scenariusz dla moich sąsiadów" zostały odśpiewane i wyskakane tak, jakby jutro nie miało być. Nie mniej porywająco wypadły bisy, ale jakże mogło być inaczej, skoro na finał zostały zagrane takie klasyki jak "Z twarzą Marilyn Monroe" i "Peggy Brown". Choć tu muszę przyznać, że ten ostatni kawałek robił na mnie bardziej piorunujące wrażenie na solowych występach Artura Rojka.              
 
Koniec końców to moje pierwsze koncertowe spotkanie z Myslovitz okazało się niezwykle satysfakcjonujące. Zespół w świetnej formie, widowisko rewelacyjnie przygotowane pod względem oprawy, ale pierwsze skrzypce podczas tego występu odgrywała  ta ciarkogenna atmosfera, która wytworzyła się pośród międzypokoleniowej publiczności połączonej ze sobą emocjami przez duże E! To trzeba przeżyć na własnej skórze! Naprawdę szczerze nie żałuję swojej obecności na tym koncercie, a nawet mam zadziwiającą ochotę na jesienną powtórkę w Toruniu… Kto wie…
 
Obiecałem jeszcze wrócić do supportującego zespołu Lorein. Zespołu, który zresztą z Myslovitz łączy nić przyjaźni. I tu być może się narażę, ale panowie nie kupili mnie na żywo. Teoretycznie rzemieślnicze indie rockowe podstawy mają dobrze opanowane, szczególnie ekspresyjna gra Aleksandra Kaczmarka na gitarze kolokwialnie robiła robotę, ale nie trafił do mnie przekaz emocjonalny poszczególnych kompozycji i wokal Łukasza Lańczyka pozostał dla mnie przez cały czas ich występu obojętny. Do tego dość infantylne przemowy między piosenkami... No muszę być z Wami szczery – męczyłem się w trakcie tego występu, choć miałem wrażenie, że części publiczności ich sceniczne wypociny się podobały. Ja do tej grupy niestety nie należałem.
 
 
 

 
 
 



















Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
16.03.204


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.