PM relacjonują: The Kills w Warszawie, Klub Stodoła, 08.05.2024!

/
0 Comments
 
Podróże Muzyczne relacjonują:  The Kills w Warszawie,  Klub Stodoła, 08.05.2024!

 
 

 Podróże Muzyczne relacjonują: 

The Kills w Warszawie, 

Klub Stodoła, 08.05.2024!

 
 
Na klubowy koncert The Kills w Polsce czekaliśmy latami! Do tej pory jeden z najlepszych współczesnych rockowych duetów tworzony przez Alison Mosshart i Jamiego Hince'a docierał do naszego kraju jedynie na festiwalowe występy. Moje pierwsze zetknięcie się z nimi miało miejsce w roku 2012, gdy oglądałem livestream ich występu na Open'erze. Zapłonęła wówczas we mnie iskierka fascynacji. Z biegiem lat to uczucie do tej dwójki pogłębiało się w dużej mierze za sprawą mojej siostry, która słuchała i dalej słucha ich nałogowo. Ba, w 2016 roku oboje byliśmy podekscytowani pierwszym wyjazdem na OFF Festival ze względu właśnie na headlinerski koncert The Kills, ale ten niestety został odwołany i z tej racji nasza podróż również nie doszła do skutku... Na katowicki festiwal trafiłem dopiero dwa lata później i żałuję, że tyle to trwało, ale to inna historia. The Kills ostatecznie udało się dorwać w 2017 roku na Open'erze i... Ach! Co to był za koncert! Co tam się wyprawiało pod sceną! Publiczność wpadła w jakiś amok szaleństwa. Było pogo, były przebieżki w kółeczkach, był uprawiany crowdsurfing! A Jamie i Alison niesieni tą energią zdawali się grać koncert życia. Niezapomniane doświadczenie, które przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Występ w Gdyni odbył się w ramach w ramach promocji wydanego rok wcześniej albumu "Ash & Ice" i nikt wówczas chyba nie przypuszczał, że na kolejny ich krążek w dyskografii przyjdzie nam czekać długie osiem lat. Ale cholera, jakże było warto! Płyta "God Games" okazała się jednym z najbardziej ekscytujących oraz najlepszych rockowych dzieł zeszłego roku i tylko zaostrzyła apetyt na sceniczny powrót The Kills. W napięciu wyczekiwałem ogłoszenia trasy koncertowej w naszej części świata i z wielkim wybuchem radości przyjąłem wieść, że na stosunkowo krótkiej liście europejskich miast znalazła się Warszawa! Klub Stodoła! Wreszcie! Od samego początku snułem już wizję przeżycia tego występu wspólnie z siostrą w pierwszym rzędzie i... To marzenie naprawdę ziściło się ósmego maja!    
 
Z tak bliskiej perspektywy wszystkie moje zmysły były satysfakcjonująco sycone scenicznymi popisami Alison Mosshart i Jamiego Hince'a, a chemia między tą dwójką wprost elektryzowała! Pojawili się na scenie dumnym krokiem przy wtórze gorliwych oklasków i puszczonym w tle rytmicznym automacie perkusyjnym. Ubrany na czarno Jamie szarmancko założył na siebie gitarę, jego śladem podążyła Alison w kwiecistej koszuli i chwilkę później usłyszeliśmy surową, bluesową melodię kompozycji "Kissy Kissy" z ich debiutanckiego albumu "Keep on Your Mean Side". Pierwszą zwrotkę wyśpiewał przychrypniętym wokalem Jamie, a wkrótce potem dołączyła do niego Alison i pojawienie się jej pożądliwego wokalu w głośnikach od razu wywołało u mnie przypływ ciarek! Podobno dotarła do Warszawy lekko przeziębiona, ale kompletnie nie było to odczuwalne. Przez te pierwsze ponad sześć minut napięcie gęstniało, niczym przy spotkaniu dawnych kochanków, których ponownie ciągnie do wspólnego grzesznego pocałunku. Ba, Jamiego na chwilę nawet przyciągnęło do mikrofonu Alison... Oj tak, atmosfera już na samym początku sięgała namiętnego zenitu. Po odstawieniu gitary Alison przy chwytliwym "U.R.A. Fever" całkowicie zatraciła się w scenicznym żywiole: testowała wytrzymałość statywu, kręciła piruety, gibko się wyginała, jakby uderzana w brzuch kolejnymi gitarowymi pociskami, zarzucała włosami, zawadiacko wspierała się jedną nogą o odsłuch... No i tak niemalże przez cały koncert! A Jamie z szelmowskim uśmiechem i niezwykłą finezją rozpościerał przed nią dywan złożony z mięsistych riffów, jak choćby ten uderzający głęboko w trzewia w kolejno zagranym z "God Games" "Love and Tenderness", zachwycającym również żałobnym, łamiącym się wokalem jego scenicznej partnerki. Dalej z nowej płyty usłyszeliśmy płomieniste "103", które zasmakowało niczym perfekcyjnie przypieczony stek oraz pociągające melodramatycznym tonem "Going To Heaven". Przy ostrym jak brzytwa riffie "Baby Says" Alison stoicko stanęła na skraju krawędzi sceny, rozejrzała się z uznaniem po całej sali i wróciła za mikrofon, zacierając dłonie. W trakcie tego utworu reprezentującego "Blood Pressures" Alison zwolniła większą sceniczną przestrzeń dla torturującego swą gitarę Jamiego, najpierw wskakując na zlokalizowany w tyle sceny podest z przygotowanym syntezatorem, a na koniec powróciła na skraj sceny i przysiadła na odsłuchu zwrócona w stronę swojego przyjaciela i ze szczerym uśmiechem przyglądała się jego kunsztownej grze, paluszkami palców odgrywała rytm na kolanie i z aprobatą przyjmowała nasze rytmiczne oklaski, wspierające ten moment. Piękna chwila, po której nastąpiła detonacja atomowej energii za sprawą pierwszorzędnego, iście potężnego połączenia trzech kawałków z ostatniej płyty: bombastycznego i atmosferycznego "New York" (chwilowo Stodoła przemieniła się ciasny nowojorski klub zadymiony papierosami), urokliwie melodyjnego "Wasterpiece" i zaraźliwego swoim gitarowo-gospelowym zapałem "Kingdom Come"! Wow! Dalej "Hard Habit To Break" wybrzmiało z takim łotrowskim zacięciem, tytułowe "God Games" ponętnie, a "Black Baloons"  wpełzło pod skórę chłodnym, dramaturgicznym napięciem. I czas na największą niespodziankę i perełkę wieczoru – wspaniałe "Last Day of Magic" zagrane pierwszy raz na żywo od 2019 roku! No magiczna sytuacja! Dalej powolnie snujące się "LA Hex" okazało się pozorną ciszą przed kulminacyjnym trzęsieniem ziemi. Przy wieńczących podstawowy set, zabójczo wykonanych, niezawodnych numerach "Doing It to Death" i "Future Starts Slow" strumień intensywnej mieszanki rocka, bluesa, garage rocka i indie rocka sprawił, że moje ciało poddało się we władanie stymulującej energii, a stopy odrywały się od podłoża. Kątem oka spoglądałem się za siebie, czy czasem publiczność nie pokusi się o jakieś brawurowe tańce, niczym na Open'erze, ale tej iskierki szaleństwa zabrakło, co nie znaczy, że zgromadzeni fani w Stodole nie czuli się porwani. Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie, tylko po prostu ta energia tym razem przepływała między sceną a publicznością w bardziej hipnotycznej formie.
 
Bisy rozpoczęły się od subtelnie i niezwykle emocjonalnie wykonanej ballady "Blank", w trakcie której niecodziennie Alison przysiadła na krzesełku, a Jamie zamienił gitarę na syntezator. W następnej chwili jednak wszystko wróciło do normy za sprawą  wciągającej latynoskim powabem kompozycji "Better Days", która w wersji live pozbawiona została skubnięć w akustyczną gitarę – nikt chyba jednak nad tym specjalnie nie ubolewał. I na finał milutko kołyszące "My Girls" oraz podrywające do ostatniego tańca punkowym zadziorem, nieokiełznane "Sour Cherry"! Wykonany w pewnym momencie żołnierski gest Mosshart oznaczał jedno: zadanie wykonane! Aplauz publiczności nie miał końca, a Jamie po ostatnich dźwiękach nawet zeskoczył do pierwszych rzędów! Europejska trasa zakończona z przytupem! Cytując Alison z jej instagramowego posta, w którym podsumowała ten wieczór: "THAT WAS PERFECT!". 

Tak, The Kills zaprezentowali nam tego wieczoru wybitną formę. Tygrysio-wampiryczne, zmysłowe ruchy Mosshart hipnotyzowały, jej drapieżny wokal zniewalał, a soczyste riffy Hince'a wgniatały w ziemię. Po prostu Alison jest ikoniczną rockmanką, a Jamie genialnym gitarzystą! I ileż w tym występie było takiej czystej scenicznej radości! Może też pewnej teatralności, ale takiej absolutnej szczerej, bo oboje – to widać i czuć – kochają sceniczną energię i w ekstremalnie ekspresyjny sposób poddają się własnej muzie. A publiczność idzie za nimi w ogień! Niewiele słów może padało ze sceny, ale tu wystarczały proste gesty do wzbudzania ekstazy: uśmiech od ucha do ucha Jamiego i przenikliwy kontakt wzrokowy Alison. A polska publiczność odwdzięczyła się zaś buzującą energią! Co więcej, nawet nie zabrakło namacalnych gestów miłości w formie choćby rzuconego bukietu kwiatów! Koncertowa synergia sięgnęła pułapu najpiękniejszych możliwych emocji! Niezapomniany wieczór i nie mam cienia wątpliwości, że występ The Kills będzie jednym z najmocniejszych kandydatów do klubowego koncertu roku!
 
Warto jeszcze wspomnieć o supporcie duetu Baba Ali w takim iście killsowym duchu i stylu! Serio, jestem przekonany, że nowojorski wokalista Baba Doherty i brytyjski gitarzysta Nik Balchin spędzili pół życia na słuchaniu i podglądaniu swoich idoli. Co więcej, mają nawet za sobą już współpracę z Jamie'em Hince'em! Koncepcja ich projektu oparta jest na niemal identycznych fundamentach, co The Kills, czyli mamy tu wykorzystanie perkusyjnych automatów, mamy gitarzystę rzeźbiącego riffy i mamy frontmana, który swoją sceniczną ekspresją włada całą sceną i skupia uwagę publiczności. Ich kolejne kompozycje wybrzmiewały w nieco bardziej electro-punkowym stylu (przy debiutanckim albumie pracowali z Al Doyle'em znanym z LCD Soundsystem i Hot Chip i to słychać), ale miały w sobie też ten surowo garażowo-rockowy posmak. I przede wszystkim – były przyzwoicie chwytliwe! Doceniam także całą energię i pasję, jaką włożyli w ten występ. Szczególnie zachwycały elvisowskie ruchy Baby i jego sceniczna charyzma. No i całkiem ładna stylówka, choć może nie mnie to oceniać. Nieprzypadkowo The Kills zaprosili ten duet na trasę i warto mieć ich na uwadze!
 
PS Po koncercie Alison i Jamie nie stronili od rozmów z fanami, podpisywali płyty i inne fanty oraz pozowali do zdjęć. Szkoda tylko, że odbywało się to przez ogrodzenie Stodoły, ale dla wielu fanów była to i tak nie lada okazja! 

PS 2 I pozdrowienia dla wszystkich spotkanych tego wieczoru Podróżujących! Szczególna wirtualna piąteczka dla Podróżującej Agnieszki – dzięki za wspólną zabawę pod barierką i muzyczne pogaduchy!

 
 

 
 








































Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne 
22.05.2024




Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.