Podróże Muzyczne relacjonują:
Fontaines D.C. w Poznaniu,
Klub Tama, 19.06.2024!
Fontaines D.C.! Z nieukrywaną fascynacją i satysfakcją śledzę wspinaczkę tej
irlandzkiej postpunkowej formacji na współczesny gitarowy szczyt popularności od momentu przeżycia ich żywiołowego koncertu w 2018 roku podczas OFF Festival. Już wówczas wieszczyłem, że ten młody zespół ma wszystko, by nieźle
namieszać w gitarowym świecie. Wydany w 2019 roku debiutancki krążek "Dogrel"
potwierdził mą tezę i swoją bezpośrednią szczerością, surowym gitarowym
brzmieniem oraz łobuzerską bezkompromisowością całkowicie ujął mnie za serce.
Ba, nawet pokusiłem się o stwierdzenie, że to najlepszy gitarowy debiut od
czasów... "Whatever People Say I Am, That's What I'm No" Arctic Monkeys. Przesadziłem? Dziś w komentarzach po dwóch
wyprzedanych klubowych koncertach w Polsce natrafiam na częste porównania do
zespołu z Sheffield i sam sobie przybijam piąteczkę za intuicję. Oczywiście
ich kariera toczy się zupełnie inną, wolniejszą trajektorią, ale panowie, po
bardzo szybko uzyskanym statusie jednego z najbardziej ekscytujących zespołów
współczesnej postpunkowej fali, cierpliwie budują swoją renomę i nieustannie
powiększają wokół siebie oddaną społeczność zagorzałych wielbicieli. Pomogły w
tym kolejne dwa znakomite albumy "A Hero's Death" (2020) i "Skinty Fia"
(2022), które zyskały aprobatę krytyków i fanów. I ja również nie potrafiłem
wyjść z podziwu nad tym, jak Fontaines D.C. rozważnie i kreatywnie popchnęli
swoją twórczość w kierunku szeroko pojmowanego, porywającego i intrygującego
artystycznego rocka. W międzyczasie miałem również okazję zobaczyć ich po raz
kolejny na żywo podczas berlińskiego festiwalu Tempelhof Sounds w 2022 roku. Z
uwagi nad bardzo krótki 40-minutowy set i dość wczesną popołudniową porę
tamten występ pozostawił mnie z lekkim niedosytem, choć z drugiej strony swoją
sceniczną pewnością siebie udowodnili, że największe festiwalowe sceny są im
pisane. Dzień później wystąpili w wyprzedanej warszawskiej Proximie i byłem
przekonany, że drugi tak kameralny występ w Polsce się nie wydarzy. Z
logistycznych względów nie mogłem wówczas w tamtym koncercie uczestniczyć, ale
obiecałem sobie, że kolejnej klubowej wizyty dublińskiego zespołu w naszym
kraju nie odpuszczę. I tym sposobem dwa lata później znalazłem się w
wypełnionej po brzegi poznańskiej Tamie, wyczekując występu Irlandczyków z
niesamowicie pobudzoną niecierpliwością i ekscytacją. I nie byłem w tym stanie
odosobniony...
Minutę przed wejściem Fontaines D.C. na scenę, rozejrzałem się wokół siebie,
spojrzałem na skupione twarze publiczności i wyczułem w powietrzu niezwykle
elektryzujące napięcie... A wkrótce potem pod sceną zadziały się już tylko
iście dantejskie – w pozytywnym sensie – sceny! Okej, może zagrana w formie
intra eteryczna, żałobna, jeszcze nieopublikowana tytułowa kompozycja
"Romance" z zapowiedzianego nowego albumu (premiera 23 sierpnia) tylko
zagęściła atmosferę, ale już od przebojowego singla "Jackie Down the Line"
znalazłem się w epicentrum gwałtownego pogo! Ależ to był niekontrolowany
wybuch energii! Chwytliwy refren został wyśpiewany przez setki gardeł z tak
żarliwą pasją, że aż ciarki przebiegły po plecach. Byłem szczerze zdumiony, że
publiczność została tak błyskawicznie opętana przez rock'n'rollowe szaleństwo.
Unaoczniło to tylko siłę i potencjał twórczości irlandzkiego zespołu. A dalej
napięcie tylko rosło, choć zarazem panowie na przestrzeni całego występu
umiejętnie balansowali dynamiką koncertu. Hipnotyczna melodia "Televised Mind"
niebezpiecznie wwierciła się głęboko się w umysł i ciało, a spokojniejsza
kompozycja "Roman Holiday" pozwoliła zebrać siły przed wybuchem potężnego
brzmienia "Big Shot". Wokalista i lider Grian Chattan ekspresyjnymi
machnięciami rąk dyrygował naszymi głosami do podchwycenia kolosalnego
gitarowego riffu tej kompozycji. Wow! Atmosfera urosła do poziomu
najgorętszych doznań znanych z nagrań wyspiarskich koncertów! Transcendentalne
"I Don't Belong" i niepokojące "Skinty Fia" pozornie ostudziły nasze gorące
głowy, ale już w trakcie "A Hero's Death" z każdym kolejnym powtórzonym wersem
Life ain’t always empty poziom mojego wzburzonego podekscytowania rósł,
a śpiew zmieniał się w agresywny krzyk. Kulminacyjny wystrzał tej gromadzonej
energii nastąpił za sprawą porywistego kawałka "Big"! Znamienny dla kariery
Fontaines D.C. wers
My childhood was small / But I'm gonna be big wyrzucałem z siebie z
siłą, która testowała granice możliwości moich strun głosowych. Totalnie się
zatraciłem, a ten stan został podbity również przez agresywną, stroboskopową
grę świateł. I w ogóle ten element koncertu zasługuje na osobne wyróżnienie.
Niby nic oryginalnego, bo nad sceną wisiał po prostu neon z nazwą zespoły,
który przez cały koncert podświetlany był w różnych kombinacjach, ale świetlik
operował nim tak sprawnie i współgrając z dynamiką kolejnych kompozycji, iż
zmysł wzroku został w pełni zaspokojony. Wracając jednak do przebiegu
koncertowych wydarzeń... Druga połowa podstawowego seta była odkręceniem
puszki pandory wypełnionej emocjonalną adrenaliną. Usłyszeliśmy kapitalne,
progresywne "A Lucid Dream", przeszywający duszę, zaśpiewany na dwa głosy,
oszałamiający "Nabakov" oraz świeżutki, bowiem wydany dzień wcześniej singiel
"Favourite", który podbił me serce takim britpopowym, jang-popowym,
podnoszącym na duchu brzmieniem. Pomiędzy te wymienione utwory Irlandczycy
powciskali również punkowe petardy z debiutu: "Too Real", "Sha Sha Sha" (mega miłe zaskoczenie, bo ten utwór pojawił się w setliście po raz pierwszy
podczas tej letniej trasy) i wieńczące tę podstawową część koncertu jakże
zadziorne "Boys in the Better Land". No nie brakowało okazji do kręcenia mosh
pitów i zbiorowego tańca bark w bark! Nieomal raz zostałem z łokcia
znokautowany, jednego gościa o wikińskiej posturze musiałem ratować z podłoża, sznurówki w czasie zabawy samoistnie się rozwiązały... Czyste szaleństwo!
Panowie po krótkiej przerwie powrócili na scenę przy wtórze naszych
niegasnących oklasków. Bis rozpoczęli od rozczulającego "I Love You", podczas
którego Grian rzucał w publiczność róże. Transowa końcówka tej kompozycji
wywołała sejsmiczne wstrząsy w Tamie, ale prawdziwy kataklizm nastąpił w
trakcie finałowej, nowej kompozycji "Starburster". Piorunująca piosenka!
Koncertowy killer! Aż śmiem stwierdzić, że Fontaines D.C. dorobili się
własnego "Song 2". Ten refren popychający do chóralnego okrzyku "Woo!" –
mistrzostwo! I to cudowne zwolnienie w drugiej połowie, przy którym naturalnie
ramiona wędrują w górę, łaknąc kontaktu z niebiosami, a zarazem ten moment był naturalną zachętą do stworzenia pogowego kółeczka – i takowe na deser oczywiście miało miejsce w Poznaniu. Ten utwór ma wszystko, by zapisać się jako
rockowy klasyk. Wybitne zakończenie tego kapitalnego koncertu.
Po ostatnich dźwiękach stanąłem przez chwilę nieco zdezorientowany. Co tu się przed
chwilą wydarzyło?! Na deskach Tamy zostawiłem całe swoje serducho, zgubiłem
umysł, straciłem głos i dosadnie sprawdziłem wytrzymałość kości... Publiczność wpadła w niebywałą ekstazę, a Fontaines D.C. grali z tak wspaniałą werwą i finezją, jakby chcieli wprost nam udowodnić, że są gotowi headlinerować na największych festiwalach globu. Tego wieczoru po prostu rządził i triumfował szczery oraz emocjonalny przekaz muzyczny. I szczerze podobał mi się ten zachowany pozorny brak kontaktu z publicznością. Interakcje zostały ograniczone do minimum i do wyłącznie ekspresyjnej, wyróżniającej się na tle kolegów skupionych na kreowaniu instrumentalnych pejzaży, postawy Griana. Nie padło z jego strony żadne słowo między utworami, nawet nie przedstawił zespołu. Nie musiał. Przemawiała muzyka najwyższej gitarowej jakości.
Pozwolę jeszcze sobie zacytować wiadomość od Podróżującego Wojtka po koncercie z Warszawy: Fontains DC to Joy Division naszych czasów, dla publiki, która urodziła się 30 lat za późno na The Smiths. Super koncert, idealne wyważenie duszności i gitarowej łobuzerii. Nic dodać, nic ująć. Świetnie było móc ich (wreszcie!) zobaczyć w klubowych warunkach, tym bardziej że za chwilę być może będą już podbijać większe hale. Są na to gotowi i tego im życzę!
PS Na supporcie wystąpiła nasza rodzima postpunkowa duma, czyli zespół Izzy And The Black Trees! Poznaniacy nigdy nie zawodzą i zapewnili doskonałą rozgrzewkę przed koncertem Fontaines D.C.! Półgodzinny set wypełniony znakomitym zestawem kompozycji. Od odlotowego "F-16" z ostatniej EP-ki "Go On, Test The System", przez wybrane kompozycje z albumu "Revolution Comes in Waves": żarliwe "I Can't Breath", pełne tupetu "Liberate", zajadliwe "Break Into My Body", potężne "Visions" i finałowe "Love's in Crisis", podczas którego zespół czarownie utonął w wielobarwnej grze świateł. Byli podglądani zza kulis przez ekipę Fontaines D.C. (widać to było na stories zespołu) i wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś w przyszłości dostąpili ponownej szansy supportowania Irlandczyków nawet poza granicami naszego kraju. A jeśli jeszcze jakimś cudem ktoś z publiczności ich nie kojarzył, to z pewnością od wczoraj ma ich już na liście ulubionych gitarowych zespołów. Chłonąłem ich występ z ogromnym zapałem, który resztkami zdrowego rozsądku powstrzymywałem przed rozlaniem się na moje całe ciało i totalnym odjazdem. No cóż, trzeba było zachować siły na danie główne wieczoru, ale z pewnością będą jeszcze kolejne okazje, by poszaleć pod sceną z charyzmatyczną Izą Rekowską i jej kolegami z zespołu.
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne