PM relacjonują: Olivia Rodrigo w Berlinie, Uber Arena, 01.06.2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Olivia Rodrigo w Berlinie, Uber Arena, 01.06.2024!


Podróże Muzyczne relacjonują: 

Olivia Rodrigo w Berlinie, 

Uber Arena, 01.06.2024!




Taki dzień dziecka, jak ten z Olivią Rodrigo w Berlinie, to ja poproszę co roku! W chwili pisania tych słów wciąż jeszcze nie dociera do mnie, że dane mi było przeżyć to kapitalne pop-rockowe show, promujące zeszłoroczny album "Guts" 21-letniej Amerykanki. Niedowierzanie tym większe, gdyż zdobycie biletów na ten występ wymagało niebywałego szczęścia i determinacji. Mimo rejestracji nie udało się w pierwszej kolejności wylosować dostępu do otwartej sprzedaży, więc przez kolejne miesiące niemal codziennie sprawdzałem z nadzieją niemieckiego Ticketamstera, czy przypadkiem do sprzedaży nie powrócą jakieś pojedyncze wejściówki... Gdy już traciłem nadzieję z pomocą przybyła Podróżująca Victoria, która upolowała dwa bilety na płytę! Jestem za to mega wdzięczny i nie bez powodu często wspominam, że tworzymy najlepszą społeczność koncertowych wariatów w Polsce! 

Uzbrojony w bilet ruszyłem w podróż do stolicy Niemiec spełnić swoje popowe guilty... Hmm, po namyśle jednak stwierdzam, ze użycie tego określenia byłoby niesprawiedliwe wobec moich uczuć, którymi darzę twórczość dawnej nastoletniej aktorki Disneya. Z wszystkich globalnych popowych fenomenów ostatnich lat to właśnie Olivia zdołała wzbudzać u mnie najbardziej ekscytujące emocje. Jej debiutancki album "Sour" zapewnił mi satysfakcjonującą podróż w czasie i powrót do burzliwego, emocjonalnego okresu z czasów licealnych. Obok czułych swiftowskich ballad Rodrigo zaskoczyła wówczas przede wszystkim ucieczkami w stronę zadziornego pop-punka. I ten kierunek, ku mej uciesze, w jeszcze głębszym wymiarze eksplorowała na drugim albumie "Guts", który powstawał w myśl zasad: głośniej, intensywniej, brutalniej, dojrzalej. Rodrigo powaliła mnie dynamiczną, piorunującą pop-punkową energią, zachwyciła alt-rockowymi inspiracjami oraz ujęła serce szczyptą cudnych popowych melodii. Na tyle mocno, iż ten album okrzyknąłem obok "The Record" Boygenius mym ulubionym zagranicznym krążkiem 2023 roku. Zatem moja obecność w Uber Arenie nie była dziełem przypadku, czy wyłącznie koncertowej ciekawości – naprawdę autentycznie zależało mi na przeżyciu tego show i byłem zajarany tym wyjazdem. No i sam koncert wypadł... Diabelnie dobrze! Ale zacznijmy może od supportu...

Remi Wolf! Amerykańska piosenkarka przy wsparciu perkusisty i gitarzysty świetnie rozgrzała nas mieszanką rytmicznego popu łączonego ze soulem i funkiem, popisując się przy tym naprawdę mocnym wokalem. Ba, porwała się nawet na cover "Valerie" The Zutons spopularyzowany przez Amy Winehouse, który wzbudził niemały entuzjazm wśród publiczności. Sporo tu było pozytywnej energii, dobrej scenicznej charyzmy i ten występ okazał się dla mnie naprawdę miłym zaskoczeniem. Kompletnie nie byłem zaznajomiony z twórczością Remi Wolf, ale teraz z pewnością zwrócę na nią baczniejszą uwagę. 

Gdy tylko Remi ostatni raz pożegnała się z niemiecko-polską (właściwie na każdym kroku słyszałem polskie dialogi) publicznością, na scenę wparowała imponująca liczba technicznych, a na olbrzymim ekranie z tyłu sceny pojawił się obraz przedstawiający podpalone świeczki, które wyginały się w kształcie liter "Guts". Proces ich spalania okazał się zarazem odliczaniem do początku występu gwiazdy wieczoru. I przyznam, że zaskoczyło mnie tempo, w jakim te świeczki znikały nam z oczu. Doprawdy ta przerwa nie trwała chyba nawet piętnastu minut – szok! Gdy przewróciła się litera "T", przez arenę przetoczył się krzyk publiki, który po raz pierwszy tego wieczoru i nie ostatni wprawił powietrze w sejsmiczne drżenie. A właściwie to był tylko przedsmak tego, z jakimi potężnymi decybelami chóralnych śpiewów miały się mierzyć moje bębenki przez kolejne dwie godziny... 

Już intro koncertu, ukazujące na ekranie biegnącą Olivię Rodrigo w ciasnym backstage'owym korytarzu, wywołało zbiorową ekstazę, a gdy tylko artystka ubrana w kusą cekinową spódniczkę, takowy crop top i kontrastujące do tego czarne glany, wkroczyła na scenę przy kanonadzie gitarowo-perkusyjnej artylerii zwiastującej "Bad Idea Right?"... W słowniku brakuje słów, które zobrazowałoby ten przypływ szalonej radości wśród młodego pokolenia (no cóż, nie ma co kryć, że nieco zawyżałem średnią wieku...)! Ta fala entuzjazmu poniosła również mnie! Po ogłuszająco wykrzyczanych wersach Seein' you tonight, it's a bad idea, right? / Seein' you tonight, fuck it, it's fine, rockowa eksplozja w refrenie wysadziła mnie z butów! Totalnie w tym pierwszym momencie czułem się, jak na rasowym koncercie rockowym. I jeszcze w końcówce ta white'owska gitarowa solówka oraz Olivia skacząca i zarzucająca włosy niczym rodzona rockmanka... Porażająco mocne otwarcie koncertu! Ta wystrzałowa energia została podtrzymana jeszcze przez zadziorne "Ballad of a Homeschooled Girl", po czym Olivia, zdająca się tego wieczoru fruwać po scenie, po raz pierwszy słownie przywitała się z fanami zgromadzonymi w Uber Arenie. No trzeba dziewczynie oddać, że emanuje niezwykłą aurą sympatyczności i przez cały koncert dbała o utrzymanie kontaktu z publicznością. Piwo temu, kto zliczył, ile razy w trakcie tych niemal dwóch godzin wymachiwała w geście pozdrowienia w naszą stronę. Ale wracając do przebiegu... Na ekranie pojawił się księżyc, co mogło zwiastować tylko jedną kompozycję: wspaniałe i pasjonująco wyśpiewane "Vampire"! Bloodsucker, famefucker / Bleedin' me dry, like a goddamn vampire wykrzyczane przez fanów w finale zapewniło przepływ dreszczów przez całe ciało i duszę. W trakcie kołyszącego "Traitor" po raz pierwsze dyskretnie na scenie zameldowały się tancerki, których choreografia miała swoje przedłużenie w tańczących cieniach na tylnym telebimie. Outro zaś należało do kapitalnego żeńskiego zespołu Olivii – cieszył fakt, że jej koleżanki za perkusją, gitarami, basem, klawiszami oraz te z chórku nie zostały schowane w cieniu, a realnie przejmowały uwagę w ciągu całego występu. W tym czasie na scenie wyłonił się fortepian, przy którym Olivia akompaniowała sobie do przełomowego dla jej kariery debiutanckiego singla "Drivers License". I tu oczywiście kolejna okazja do zdarcia gardła, a serce zalała nutka miłej nostalgii. Rodrigo pozostała jeszcze za fortepianem w trakcie, poprzedzonej przemową nasączoną wdzięcznością za możliwości niesione przez nastoletni okres, kompozycji "Teenage Dream", która zachwyciła pięknie rozwiniętym instrumentalnym crescendo oraz rozczuliła vhs-owymi nagraniami z dzieciństwa Olivii. Moment, który wręcz inspirował do tego, by dążyć za wszelką cenę do realizacji swych marzeń. I zarazem było to zgrabne przejście do kolejnej odsłony tego show. Jak przystało na popowe standardy, Olivia zmieniła outfit i w towarzystwie tancerek wpatrzonych w osobiste lusterka w kształcie gigantycznych lizaków, wykonała wyczekiwane przeze mnie "Pretty Isn't Pretty". Najbardziej alternatywny moment wieczoru, łączący chłód The Cure i dreampopową słodkość Alvvays. Ale tu mimo kolejnego wokalnego popisu Olivii, muszę przyznać, że w studyjnej wersji ten kawałek robił na mnie większe wrażenie. Pozytywna energia powróciła zaś z dynamicznym "Love is Embarrassing" wzbogaconym o najbardziej ikoniczny układ taneczny z tej trasy. Szaleństwo trudne do opisania! Łapiąc z trudem oddech, Olivia przedstawiła swój zespół, a następnie położyła się na scenie – tenże fragment podłogi za chwilę wzniósł się dwa metry w górę – wyśpiewując kruche i wzruszające "Making the Bed". W tej emocjonalnej, poruszającej głębi pozostaliśmy dalej za sprawą piosenek "Logical" i "Enough For You" wyśpiewanych trakcie popisowego przelotu Olivii nad publicznością wokół całej areny na... fioletowym półksiężycu zawieszonym pośród licznych świecących gwiazd! Dosłowny i emocjonalny odlot! Pomiędzy wspomnianymi piosenkami Olivia wyzwała również trybuny i płytę do rywalizacji w wygenerowanie największego możliwego chóralnego krzyku – moje bębenki uszne dawno już nie przeżyły takich intensywnych doznań! Powróciwszy na scenę, Amerykanka wskoczyła na  przygotowany w międzyczasie podświetlony podest i w towarzystwie krążących wokół niego tancerek wykonała "Lacy", które zalało nas przyjemną popową słodyczą. Chwila przerwy na spontaniczne interakcje z fanami wyłapywanymi przez kamerzystów, w tym także pozdrowienia dla rodziców, którzy przybyli ze swoimi nastoletnimi pociechami na ten koncert oraz zachęta do przytulenia swoich przyjaciół i życiowych partnerów, którą bohaterka wieczoru nie musiała dwa razy powtarzać. Następnie uśmiechnięta Olivia założyła na siebie fioletową akustyczną gitarę i wykonała niezwykłe wzniosłe "So American" z bonusowych piosenek wersji deluxe "Guts"! Piękny wybór, choć nadal nie potrafię jej wybaczyć, że ta kompozycja pojawiła się na europejskiej trasie kosztem filmowego "Can't Catch Me Now"... Pozostaje mi tylko pozazdrościć Amerykańskim fanom, którzy mieli szansę usłyszeć ten poetycki kawałek na żywo. A skoro o tym uczuciu mowa, to po pierwsze można było pozazdrościć Rodrigo sprezentowanych słodyczy (Toffifee!) od fanów, a w dalszej kolejności usłyszeliśmy zjawiskowe... "Jealousy, Jealousy" z wyrazistą linią basową Moy Munoz, o którą Olivia na samym wstępie prowokująco oparła się plecami. Po tym znakomitym wykonie Amerykanka udała się na skraj prawego (z naszej perspektywy) bocznego wybiegu  w towarzystwie gitarzystki Daisy Spencer. Obie przysiadły ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i w takiej pozycji Daisy skubała na strunach akustycznej gitary melodie piosenek "Happier" i "Favorite Crime", a Olivia przy tym subtelnym tle podbijała nasze serca swoimi wokalnymi możliwościami, mierząc się w trakcie tego jakże ogniskowego fragmentu z ogłuszającymi śpiewami fanów. Te wcale a wcale nie ustawały przy fantastycznym, przebojowym "Deja Vu" okraszonym pieczołowicie wyrzeźbioną gitarową solówką przez Sophie Giuliani. Dla równowagi na koniec tej części show usłyszeliśmy balladowe, surowe "The Grudge" – kruszyło serce. I zarazem była to swoista cisza przed burzą, jaka rozpętała się w ostatnim akcie podstawowego seta. W trakcie, gdy Olivia na backstage'u zmieniała po raz kolejny strój na obcisły czerwony kostium, na przód sceny wysunęły się z gitarami w dłoniach Sophie i Daisy oraz Moy z basem, które przy wsparciu wściekłej Hayley Brownel za bębnami i dostojnej Camili Mory za klawiszami powaliły rasowym rock'n'rollowym intrem do jeszcze brutalniejszego i temperamentnego wykonania bombowej kompozycji "Brutal"! Olivia przywaliła mi tu z podeszwy glana prosto w twarz! Wręcz odniosłem wrażenie, że spora część publiczności nie była gotowa na tak mocne rockowe przyłożenie. A temperatura została jeszcze wyżej podniesiona za sprawą wystrzałowego, ostrego i zmysłowego "Obsessed". Widok diabelsko i ponętnie wijącej się Olivii na fragmencie podłogi, który zarazem okazał się być ukrytą kamerą (niezły ficzer!), pewnie jeszcze nie raz przyśni mi się w tym roku. Warto dodać, że w drugiej części tego kawałka Rodrigo również sama chwyciła za elektryczną gitarę, stając się tym samym już pełnoprawną rockstarmenką. Zagrane na finał podstawowej części "All-american Bitch" (ze zmienionym  w liryce słowem hips na tits) absolutnie nie ostudziło emocji, wręcz przeciwnie! Łagodne, bridgerowskie folk-popowe zwrotki połączone z wściekłym nirvanowskim refrenem okazały się mieszanką wybuchowego prochu, który dosłownie rozsadził mnie od środka! Totalnie przez chwilę straciłem kontakt z rzeczywistości! I jeszcze do tego zręcznie wpleciony moment, w którym mogliśmy wykrzyczeć z siebie wszystkie złe emocje – Uber Arena zatrzęsła się w swych posadach! Istny rockowy łooogień moi drodzy!    
 
Po krótkiej przerwie Olivia wyjechała na windzie spod sceny ubrana w biały top z czerwonym napisem "Ich Liebie Dich" (Kocham Cię), wzbudzając ogromny aplauz. Krótki, acz intensywny bis Amerykanka rozpoczęła od euforycznego, rozradowanego "Good 4 You", a na finał otrzymaliśmy krnąbrne "Get Him Back!". Pierwsze wersy wyśpiewane do czerwonego megafonu z ukrytym mikrofonem, powrót tancerek, ponownie cwanie wykorzystana kamera w podłodze sceny (uderzenia butami i dłońmi w podłogę w rytm bijącej perkusji) i triumfalny wystrzał konfetti w ostatnim kulminacyjnym momencie tego wieczoru! Ten bis był wykalkulowany w dostarczeniu po prostu czystej radości do serca! Czy to się wszystko naprawdę wydarzyło?
 
Ach! Cóż to było za gorące show! Od miesięcy właściwie byłem spamowany na TikToku nagraniami z Guts Tour, ale przeżyć ten występ na własnej skórze – niepowtarzalne doświadczenie! Oczywiście cały ten spektakl toczył się wedle skrupulatnie przygotowanego scenariuszu, ale niewielki bufor na spontaniczność pozostał zachowany. Nade wszystko Olivia wydawała się absolutnie szczera na scenie w tym co przekazuje i ekspresyjnie oddawała się działaniu muzyce, nawet jeśli pewne jej ruchy i przemowy były ściśle wyćwiczone. Zrobiła wszystko, by podgrzać atmosferę tego koncertu do poziomu ekstazy! 21-letnia amerykanka ma w sobie niezaprzeczalnie ujmujący urok i wdzięk, wampiryczną charyzmę, diabelską urodę, a przede wszystkim zachwyca fenomenalnym wokalem. Ta dziewczyna dla zgromadzonego młodszego pokolenia stała się swoistą superbohaterką, która w zgrabny sposób wyśpiewywała wszystkie emocje związane z sukcesami i porażkami okresu dorastania, nastoletnimi miłościami, zauroczeniami, porażkami sercowymi, zdradami, itd. Ta emocjonalna huśtawka została idealnie zobrazowana przez sinusoidalny przebieg koncertu: od przeszywających i łamiących serce ballad po ociekające gniewem i drapieżnością płomienne rockowe petardy. Pop-rock i pop-punk w czystej postaci, z przechyłem, mimo obecnych wielu standardowych elementów popowego widowiska, w stronę tego ostrzejszego gitarowego oblicza – w to mi graj rockstar Olivio! I tutaj należy raz jeszcze docenić i pochwalić pasjonującą grę jej żeńskiego zespołu. Bije się tylko z myślami, czy wsparcie ze strony tancerek tego wieczoru była konieczne? Obecność tej ośmioosobowej grupy i jej niezbyt wyrafinowane choreografie co prawda nie były przytłaczające i dodawały trochę takiej wizualnej pikanterii, ale wzrok wszystkich i tak skupiony był na scenicznych szaleństwach Olivii. Wisienką na torcie tego wieczoru była zaś atmosfera generowana przez pokolenie Gen Z. Właściwie dla większości zgromadzonych młodych osób ten koncert był życiowym świętem niczym inicjujący wejście w dorosłe życie bal maturalny. I tylko zamiast poważnych kreacji dominował styl ubioru Rodrigo. Naprawdę widok grup przyjaciółek, które wspólnie przeżywały ten koncert i częściej nagrywały śpiewające same siebie niż Olivię na scenie był... No, powiedzmy, że chwilowo ubyło mi z karku kilka dobrych lat. A co do tych śpiewów... Doprawdy tak chóralnych halowych porywów złączonych ze sobą gardeł dawno nie doświadczyłem. Momentami Olivia wręcz była zagłuszana, włosy stawały mi dęba, a po plecach przebiegały ciarki z napięciem 230 V. Może tylko trochę zabrakło takiej synergii w tanecznych harcach pod sceną (choć z drugiej strony stałem w dość specyficznym miejscu z boku wybiegu, co mogło mieć wpływ na moje odczucia), niemniej nie bacząc na to, ja przy tych bardziej zadziornych gitarowych momentach totalnie zatracałem się w rockowym żywiole. Ach, co tu zresztą już więcej opowiadać – cały ten pop-rockowy nieprzesadny spektakl to był odlot na księżycu w gwiazdy! I to w pewnym momencie nawet dosłowny!

PS I raz jeszcze podziękowania dla Podróżującej Victorii za wspólne przeżywanie tego koncertu! Piona!












































































 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
13.06.202


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.