PM relacjonują: Taylor Swift, The Eras Tour, Stadion Narodowy, Warszawa, 01.08.2024

/
0 Comments
 Podróże Muzyczne relacjonują: Taylor Swift, The Eras Tour, Stadion Narodowy, Warszawa, 01.08.2024


Podróże Muzyczne relacjonują: Taylor Swift, The Eras Tour, Stadion Narodowy, Warszawa, 01.08.2024




O fenomenie Taylor Swift i sukcesie jej największej trasy w karierze The Eras Tour, w związku z trzema wyprzedanymi koncertami na Stadionie Narodowym (nikt wcześniej tego nie dokonał), napisano i opowiedziano we wszelkich mediach już chyba niemal wszystko. Pozwolę sobie zatem już pominąć wszelkie szczegóły i gigantyczne liczby, które generuje to globalne koncertowe tournee. Postawmy sprawę jasno: niezależnie od uczuć, jakimi darzymy twórczość Taylor, trzeba jej oddać, że stała się najpopularniejszą gwiazdą współczesnej muzyki popularnej, a jej występy są wydarzeniami o niespotykanej dotąd skali. Osobiście przez lata dokonania Taylor traktowałem z obojętnością. Pewne przeboje tu i ówdzie się zasłyszało, ale nigdy nie poczułem potrzeby w dogłębne poznanie jej dyskografii. Przełom nastąpił w trakcie pandemii, gdy Amerykanka wydała dwa albumy "folklore" i "evermore". Folkowe, intymne, organiczne oraz dojrzałe oblicze tamtych dzieł stworzonych we współpracy m.in. z Aaronem Dessnerem i Jackiem Antonoffem sprawiło, że spojrzałem na Taylor z zupełnie innej perspektywy i zdołałem się w jej wrażliwości i songwriterskich umiejętnościach nieco zauroczyć. Zacząłem jej karierze przyglądać się uważniej, choć szczerze przyznam, że nie porwałem się na nadrabianie jej wcześniejszych dzieł. Co więcej, jej kolejne dzieła "Midnights" i tegoroczne rozwleczone "The Tortured Poets Department" już nie zdołały podbić mojego serca. Niemniej jednak jako koncertowy wariat nie wyobrażałem sobie przegapić jej pierwszej wizyty w naszym kraju, tym bardziej że sama koncepcja trasy, podczas której artystka skupiła się na prezentacji kolejnych swoich albumów, bardzo do mnie przemawiała. Trudno było i będzie o lepszą możliwość bliższego zapoznania się z twórczością Taylor przy tak przekrojowej formule. Poza tym fascynowała mnie skala tego całego przedsięwzięcia. A koniec końców kropkę nad i w dążeniu do zakupu biletów postawiła obecność grupy Paramore na supporcie. No i tym samym 1 sierpnia wraz z dziesiątkami tysięcy barwnych i uśmiechniętych fanów zameldowałem wczesnym popołudniem pod bramami Stadionu Narodowego. Czas zatem odpowiedzieć na kilka pytań...

Czy po tym pierwszym koncercie Taylor Swift w Polsce stałem się Swifties? Nie. Czy ogarnęła mnie pokoncertowa euforia? Nie. Czy mam za sobą wspanialsze doznania koncertowe? Dziesiątki. Czy żałuję? Absolutnie nie! Tak naprawdę moje emocje nie mają tu właściwie żadnego znaczenia. Cieszę się, że byłem częścią tej historycznej chwili, która już na zawsze zapisze się w annałach historii koncertów w naszym kraju. Zarazem doceniam wysiłek Taylor i jej całej ekipy w przygotowanie tego ponad trzygodzinnego show. Owszem, przeciągniętego czasowo, ale mimo wszystko imponującego pod wieloma aspektami. Sam pomysł z podziałem tego koncertowego spektaklu na kolejne ery albumowe okazał się strzałem w dziesiątkę. Otrzymaliśmy konkretne podsumowanie niemal dwóch dekad działalności 34-letniej artystki i mogliśmy uważnie przyjrzeć się jej kolejnym muzycznym wcieleniom. Ta podróż sama w sobie była hollywoodzką przygodą. Rozpoczęła się ona od budzącej podziw choreografii tancerzy, utrzymujących olbrzymie wachlarze (niczym skrzydła motyli), spod których w kulminacyjnym momencie wyłoniła się bohaterka tego wieczoru, prezentując skróconą wersję piosenki "Miss Americana & The Heartbreak Prince" z płyty "Lover". Taylor została przywitana ogłuszającym wiwatem fanów, który właściwie nie ustawał już przez cały ten wieczór. Amerykanka odwdzięczyła się zaś nieukrywaną radością na twarzy i kurtuazyjnie przywitała się z nami, chwaląc się przy tym pierwszymi nauczonymi zwrotami w języku polskim ("Cześć! Miło was poznać") – to się zawsze ceni. Wakacyjne letniaczki takie jak "The Man", "Cruel Summer", "You Need to Calm Down" i tytułowy "Lover" całkiem miło bujały mym ciałem i stanowiły bardzo sympatyczne otwarcie tego show. Nieco bardziej sielski i gitarowy klimat wprowadziły trącącą młodzieńczą naiwnością trzy kompozycje z "Fearless" (tytułowa piosenka, "You Belong With Me" i "Love Story"). Dynamika tego fragmentu w połączeniu z wyróżnieniem gitarzystów i chórzystek z zespołu (przeważanie w ciągu całego koncertu skrytych w skrajnych bocznych sektorach sceny) nieomal mnie porwała i była ciekawym kontrapunktem dla popowych wcieleń Talyor. A swoje pierwsze podchody do mainstreamu przypomniała w kolejnym rozdziale pod tytułem "Red". Utworom "22", "We Are Never Ever Getting Back Together" i "I Knew You Were Trouble" nie brakowało tej popowej, stadionowej zadziorności, ale to zgoła odmienne, balladowe, akustyczne "All Too Well" było highlightem tego segmentu. Ta 10-minutowa kompozycja wybrzmiała iście epicko! Pod wpływem fanów, którzy niestrudzenie i w ekstazie śpiewali ten kawałek od pierwszego do ostatniego wersu opadła mi szczena. Jeden z piękniejszych momentów tego wieczoru. Przerywnik w formie "Enchanted" z krążka "Speak Now", poza disneyowską, balową suknią Taylor, nie zapadł w pamięci niczym szczególnym, czego już nie można powiedzieć o erze "Reputation". To chyba nawet największe zaskoczenie tego wieczoru. Ta odsłona Taylor wypadła niezwykle wyraziście, mrocznie, grzesznie, uwodząco, jadowicie. Po niej przyszedł czas na błogie doznania przy połączonych i wyczekiwanych przeze mnie erach "folklore" i "evermore". Na scenie wyrosła nam ogromna leśna chatka, na której to dachu Taylor wyśpiewała rozczulające "cardigan". Już z dolnych partii tej konstrukcji Swift wraz z zespołem wykonała uroczą wersję "betty", a następnie skierowała się do obrośniętego mchem fortepianu, by zaprezentować emocjonalne "champagne problems". Po tej piosence Amerykanka otrzymała kilkuminutową owację, jakiej chyba jeszcze Stadion Narodowy nie był świadkiem. Trudno mi osądzić, jak dalece reakcje Taylor na ten ogłuszający ryk publiki były autentyczne, a jak bardzo kurtuazyjne, ale, tak czy siak, z pewnością ten moment wszystkim obecnym wyrył się w pamięci. Wędrówkę po folkowych i baśniowych pejzażach kontynuowaliśmy za sprawą piosenek "august" (jakże tego pierwszego sierpnia ten kawałek wybrzmiał nadzwyczaj wyjątkowo!), "illicit affairs", "my tears ricochet", "marjorie" i cudnego "willow". Muszę jednak przyznać, że przy tej całej stadionowej skali tego show, magia tych bardziej intymnych piosenek nieco umykała w stratosferę, nawet pomimo zamkniętego dachu na Narodowym. Być może w tej drugiej części tego fragmentu postawiłbym również na inną selekcję piosenek z obu pandemicznych dzieł... Mimo wszystko był to bardzo klimatyczny moment całego widowiska. Po tym spokojniejszym fragmencie przyszedł czas na roztańczoną i cekinową erę "1989". Może i takie kawałki jak "Blank Space" i "Shake It Off" nie należą od najambitniejszych popowych dokonań w historii muzyku, ale na żywo pobudziły mnie i 65-tysięczny tłum do nieskrępowanej zabawy i wybuchu czystej radości. I z takim tanecznym przytupem na dobrą sprawę na tym koncert Taylor mógłby się dla mnie zakończyć. Kolejne dwie ery prezentujące ostatnie płyty "The Tortured Poets Department" i "Midnights" oglądałem trochę z przymusu, niemal jak napisy w filmach Marvela w oczekiwaniu na dodatkowe sceny. Co prawda muszę przyznać, że ta pierwsza era dość pozytywnie zaskoczyła trafioną selekcją utworów, które sprostały stadionowemu wyzwaniu i dodatkowo zostały okraszone cieszącymi oko elementami teatralnej rewii. Ale koniec końców to właśnie bardziej te wizualne formy, w tym Taylor stojąca na gigantycznym łożu i śmigająca po ruchomym elemencie sceny po całym wybiegu (w sumie tu trochę współczuję osobom z pierwszych rzędów, gdyż Swift lwią część tego występu spędzała w środkowej części wybiegu) zapadły w pamięć niż sama muzyka. Przy piosenkach z "Midnight" chyba wyłączała mi się już świadomość, bo z perspektywy czasu szczegóły tego finału zdołały niemalże wyparować z mego umysłowego dysku twardego, choć... No z pewnością potężny refren "Anti‐Hero" nuciłem z przyjemnością, a i pożegnanie Taylor w rytmie "Karmy", otoczonej tancerzami w kolorowych kostiumach i przy wtórze skromnych pirotechnicznych efektów oraz wystrzelonego konfetti błąka mi się nieśmiało po pamięci. A przecież to jeszcze nie wszystko, gdyż nie wspomniałem o tym, że pomiędzy tymi ostatnimi erami pojawił się solowy akustyczny fragmencik przy gitarze i pianinie, podczas którego Taylor tradycyjnie zaskakuje swoich fanów rarytasami dyskografii. Szczerze? Prócz zagranego na początku "mirrorball" z "folklore" (zazdroszczę totalnie uczestnikom trzeciego koncertu, którzy usłyszeli me ukochane "exile"...) pozostałe suprise songi kompletnie nie były dla mnie rozpoznawalne, ale fani wokół mnie przy pierwszych dźwiękach piosenek "Clara Bow", "Suburban Legends" i "New Year's Day" doznawali histerycznych napadów radości. I tym samym płynnie docieramy do elementu, który najbardziej powalił mnie tego wieczoru. ATMOSFERA! Swift nie była i nie stanie się moją idolką, ale obserwowanie wszystkich odcieni emocji u jej zagorzałych fanów okazało się doświadczeniem doprawdy niepowtarzalnym. Ta wrzawa, ogłuszające śpiewy, kilkuminutowe owacje, stroje fanów, taneczne podrygi, łzy szczęścia i wszechobecna aura życzliwości, wymieniane bransoletki przyjaźni... Coś absolutnie pięknego! Dla doznania samych tych emocji warto było do stolicy podróżować!    
      
Niemniej, gdy wróciłem w nocy do hotelu i spojrzałem na nieustannie świecącą się bransoletkę, to poczułem bardziej ulgę z wykonanej reporterskiej powinności niż szczerą pokoncertową euforię, którą choćby wzbudzają we mnie stadionowe widowiska Coldplay. Prawda taka, że z mojej strony ta podróż, była jak seans ostatnich Avengersów bez obejrzenia większości poprzednich filmów Marvela. Ten hollywoodzki rozmach koncertu Taylor zrobił na mnie niemałe wrażenie (choć sama w sobie produkcja była raczej pozbawiona spektakularnych technologicznych rozwiązań, tym samym pozwalając bardziej skupić się na bohaterce wieczoru), ale zarazem potrafił doprowadzić też do przebodźcowania. Mimo wszystko miło było na chwilę zanurzyć się w tym uniwersum Taylor, chłonąć emocje jej wielbicieli i odkryć sedno jej fenomenu (to po prostu autentyczna dziewczyna z sąsiedztwa, która od lat niestrudzenie pisze niezwykle sprawne i uniwersalne piosenki o miłości i przyjaźni – tyle i aż tyle), ale raczej w przyszłości nie przewiduję powtórki.   

Wspominałem na początku, że nie byłoby mej obecności tego wieczoru na Narodowym, gdyby nie występ Paramore... Polscy fani czekali na ich powrót jedenaście lat i chyba po pierwszych dźwiękach szybko zaczęli trzymać kciuki za kolejny powrót Hayley Williams i jej kolegów nad Wisłę... Sceniczna energia się zgadzała, repertuar złożony z petard (finałowe "This Is Why"!), ale nagłośnienie okazało się dramatycznie słabe. Tak spieprzonego przez dźwiękowców koncertu na Narodowym to jeszcze nie słyszałem. Ba, dwa pierwsze kawałki przez pogłos były właściwie asłszyalne i gdyby nie znajomość setlisty, to nie miałbym pojęcia, co wyśpiewuje Williams. Potem na szczęście nastąpiła delikatna poprawa, ale i tak ten koncert w przyszłości do powtórzenia Oby w niedalekiej, bo zespół naprawdę zdaje się być teraz w życiowej formie! Fajnie byłoby o tym móc się przekonać na osobnym koncercie.
 
PS Podczas występu Taylor nagłośnienie na znośnym poziomie, jak na naszą studnię, ale też daleko od ideału. Podobno na kolejnych dwóch koncertach pod tym względem nastąpiła poprawa. 






Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
16.08.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.