Podróże Muzyczne relacjonują: OFF Festival 2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: OFF Festival 2024!



Podróże Muzyczne relacjonują: OFF Festival 2024!




Niewątpliwie OFF Festival od czasu pandemii boryka się z różnymi problemami i ten bolesny proces powstawania z kolan po tym epidemicznym ciosie na wielu poziomach wciąż trwa. Z perspektywy odbiorcy widoczne jest to przede wszystkim na poziomie jakości samego programu artystycznego. W tym roku – prócz Grace Jones – brakowało takich oczywistych headlinerów. Organizatorzy starają się to nadrabiać różnorodnością w kolejnych linijkach line-upu, a także próbują przy tym przyciągnąć do siebie młodszą publiczność freaków koncertowych modnymi hip-hopowymi bookingami, choć spotyka się to z różnym (najczęściej negatywnym) odbiorem stałych bywalców i to gonienie za trendami (niekoniecznie jakością) chyba nie przynosi oczekiwanych skutków. Kulało w ostatnich miesiącach również dysonujące prowadzenie social mediów oraz komunikacja z fanami festiwalu. Nie będę Was zasypywał szczegółami, ale nawet przedstawiciele mediów w tym roku mieli niezłą przeprawę z wnioskiem akredytacyjnym. Nadmienić też należy, że z rozczarowaniem wielu z nas przyjęło wiadomość, że w tym roku nie powróci kultowa Kawiarnia Literacka... Lista narzekań długa, ale z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić nasz festiwalowy krajobraz bez OFFa. Dolina Trzech Stawów to wciąż mekka dla muzycznych wariatów, którzy przede wszystkim pragną odkryć nowych artystów i doznać świeżych, fascynujących, różnorodnych gatunkowo, nietuzinkowych koncertów. Przygotowując kilka tygodni temu zapowiedź tegorocznej edycji, zyskałem wiarę, że tegoroczny line-up – mimo iż na papierze nie powalał – zdoła się obronić. I koniec końców powróciłem z Katowic po raz kolejny usatysfakcjonowany. Kto zachwycił? Kto zaskoczył? Kto rozczarował? Zapraszam do lektury wrażeń z poszczególnych dni i koncertów. 


Piątek, 02.08 

 
Z racji uczestnictwa w pierwszym koncercie Taylor Swift w Warszawie, do Katowic w pierwszy dzień festiwalowy dotarłem później niż zazwyczaj, stąd też pominąłem popołudniowe koncerty polskich artystów i przygodę z tegorocznym OFFem od razu rozpocząłem od bardzo wyczekiwanego koncertu brytyjskiej nadziei...

English Teacher! Zespół z Leeds nominowany do prestiżowej nagrody Mercury Prize za zjawiskowy  tegoroczny debiut "This Could Be Texas" oczarował mnie swym występem, choć zdaję sobie sprawę, że nie był z ich strony idealny pokaz talentu i możliwości. Rozpoczęli obiecująco od zaczepliwego kawałka "The World's Biggest Paving Slab", ale dalej w tej pierwszej części koncertu dynamika ich gitarowego artyzmu zahaczającego o post-punk bardzo falowała. Myślę, że również zostali skrzywdzeni przez organizatorów wrzuceniem ich o tak wczesnej porze na plenerową Scenę Leśną. Chyba oni sami również potraktowali ten występ nieco wakacyjnie, gdyż podglądam ich sceniczne poczynania w social mediach i jestem przekonany, że potrafią włożyć więcej energii w swoje występy. Niemniej z każdą kolejną kompozycją czułem, że magnetyczne fale płynące ze sceny zaczynają się nasilać i mimowolnie przybliżałem się pod barierkę. Od wokalnego popisu uroczej Lily Fontaine w balladzie "You Blister My Paint" byłem już całkowicie kupiony. A końcówka złożona ze znakomitych utworów "Nearly Daffoilds", "R&B" oraz "Albert Road" wypadła już bardzo zacnie! Sporo pracy jeszcze przed tymi debiutantami, ale ja poczułem tu ogromny potencjał na przyszłość. I ta siła drzemiąca w głosie Lilly! Jestem przekonany, że będą nas miło zaskakiwać w przyszłości. 


Dalej skierowałem się w stronę namiotu T Tent, gdzie akustycznym występem czarowała Annahstasia. To był koncert typu: idealny na przełamanie festiwalowego przebodźcowania. Delikatny, kojący, refleksyjny. Na scenie tylko ona, jej piękny soulowy wokal i blues-folkowe melodie płynące ze skubnięć w struny akustycznej gitary. Skromny, ale bardzo przyjemny występ.  
 

Następnie powrót pod Scenę Leśną w po raz pierwszy założonej tego wieczoru pelerynce i pierwsze mega pozytywne zaskoczenie tegorocznego OFFa. Nourished By Time! Gość, który jeszcze niedawno jako noname nagrał chwalony przez krytyków debiutancki materiał w piwnicy rodziców, sprawił, że offowa publiczność, nie zważając na desant kropli deszczu, radośnie bujała się do jego kolejnych kompozycji, czerpiących garściami z lat. 80, elektroniki, soulu, R&B. Artysta z Baltimore nie jest może zbytnio finezyjnym wokalistą, ale siła jego wokalu w połączeniu z takim naturalnym czuciem sceny doprawdy porywała. Szkoda tylko, że do Katowic przyjechał bez bandu i wspierał się tylko klawiszami, samplerem i laptopem, ale generalnie nie miało to większego znaczenia w rozkręcaniu udanej deszczowej imprezy. Nawet chwilowe kłopoty techniczne nie wytrąciły dynamicznej energii z tego koncertu. Chłop ma dobre papiery na przyszłość! 


Swoją sceniczną wartość z roku na roku zaś podnosi Sevdaliza. Ba, wydawało się wręcz, że irańsko-holenderska artystka mogłaby spokojnie zostać obdarzona statusem headlinerki pierwszego dnia. Jej zmysłowy i sensualny występ emanował niezwykłą kobiecą siłą. Sevdaliza potwierdziła, że jest jedną z najbardziej intrygujących współczesnych scenicznych diw. Jej futurystycznie brzmiący pop, skręcający często w latynoskie klimaty uwodził i hipnotyzował. Zwłaszcza sporo emocji wzbudził jej ostatni mainstreamowy przebój "Alibi". Jej twórczość to może nie do końca moja bajka, ale w pełni doceniam jej sceniczny rozwój i potencjał. 
 
 
Tego wieczoru jednak najbardziej czekałem na ponowne spotkanie z belgijskim triem Brutus. Po siedmiu latach! Tak, po raz pierwszy i ostatni ten zespół widziałem na świętej pamięci Soundrive Festival w 2017 roku i wówczas zmietli mnie z planszy. Szczególnie na kolana powaliła Stefanie, która jednocześnie waliła srogo w bębny i popisywała się potężnym wokalem. Od tamtego czasu uważnie im się przyglądam i choć dość regularnie w ostatnim czasie do nas wracali, to niestety nasze ścieżki się nie przecięły. Aż do teraz! I znów ich post-hardcorowe, pełne napięcia kompozycje przejechały po mnie niczym walec. Repertuar w dużej mierze wypełniony utworami z rewelacyjnej ostatniej płyty "Unison Life" w połączeniu z ekspresyjną grą uśmiechniętej Stefanie za bębnami i z jej przeszywającym wokale oraz z padającym deszczem tworzył niesamowitą rockową dramaturgię. Koledzy z zespołu zaś tworzyli znakomite gitarowe pejzaże. Marzycielsko zwalniali tempo, by następnie z pomocą swej koleżanki przyłożyć tak, iż niemal nie było czego zbierać pod sceną. Progres, jaki zaliczyli przez te ostatnie lata jest nieprawdopodobny. Bezsprzecznie dostarczyli mi najmocniejsze doznania tego wieczoru. Po prostu wow! 


Headlinerską wielkość zespołu poznaje się po tym, gdy w strugach deszczu potrafi wywołać emocjonalną euforię. Ta sztuka Future Islands się nie udała. Choć w ich obronie należy postawić alibi, że rozpadało się bezlitośnie – to była wręcz nawałnica! Mimo ubranej na sobie kurtki przeciwdeszczowej oraz dodatkowej pelerynki i tak przemoknąłem do szpiku kości. Podłoże pod sceną zaś momentalnie zamieniało się w grząski, błotnisty teren. Warunki bardzo utrudniały odbiór tego koncertu, a dodatkowo Future Islands no nie do końca porywali mnie swoim repertuarem. Oczywiście warto było podziwiać niezawodne sceniczne szaleństwa i tańce lidera grupy Samuleta T. Herringa, którego to deszczowa aura napędziła do zintensyfikowania swoich ekspresyjnych ruchów, lecz szkoda, że przy tym cierpiała jego forma wokalna. Być może to również efekt bardzo długiej trasy koncertowej i słabszej kondycji zdrowotnej. Przy końcówce występu okraszonej przebojowym "Seasons (Waiting on You)" zaczynałem się co prawda bawić przednio, ale koniec końców liczyłem na bardziej angażujący występ. 


Mimo przemoczenia postanowiłem jeszcze zajrzeć pod namiot Sceny Eksperymentalnej, gdzie swoją mglistą, vaporwave'ową przebojowością zahipnotyzował mnie George Clanton. Z tym gęstym muzycznym klimatem syntezatorów, gitar oraz schowanej w tle perkusji świetnie korelowały psychodeliczne wizualizacje w tle, wciągając w atmosferę tego występu niczym czarna dziura. Sam George wydawał się jakimś totalnym zblazowanym wariatem, który dopiero co opuścił batmanowski Azyl Arkham. Pomiędzy utworami częstował nas zabawnymi i zarazem krindżowymi anegdotami. Zadziwiająco nie sposób było się od tego koncertu oderwać, a romantyczno-przebojowe "I Been Young" na finisz tego dnia – znakomite! 
 



Sobota, 03.08



W drugi dzień OFFa wkroczyłem przy bardzo przyjemnych melodiach zespołu Klawo, który otwierał koncerty na Scenie Głównej. Kilkuosobowa formacja cieszyła me uszy multiinstrumentalnym, swobodnym podejściem do jazzu, przekraczając przy tym różne gatunki muzyczne. Ot choćby nie zabrakło fragmentu, w którym za sprawą gościnnej obecności Bryndala wkroczyli na rapowe terytoria. Tak na dobre jednak ta sobota rozpoczęła się dla mnie od występu duetu... 

Puuluup! Estończycy Ramo Teder i Mark Veisson ubrani w eleganckie czarne garnitury rozkręcili pod namiotem Sceny Eksperymentalnej przednią zabawę w rytm neo-folkowych piosenek o rolnictwie i sporcie! I jak sami stwierdzili, to chcieliby śpiewać tylko o sporcie i biegach narciarskich, ale że są folkowym zespołem... Tak, tak, stand-upowe przemowy (także fragment po polsku!) tej dwójki między piosenkami rozbawiały do łez! Kabaret koncertowy najwyższej klasy! Szczytem tych szaleństw był w końcówce weselny wężyk poprowadzony przez wokalistę Marka Veissona! Nie wspominając już o ich pokazie tanecznych umiejętności... Czysty fun! A i pod względem stricte muzycznym była to znamienita sztuka takiej, powiedzmy, bałtyckiej folkowej przebojowości! Za takie nieobliczalne koncerty uwielbiamy OFFa!

 
Bujająca atmosferę zagwarantowała również nowoorleańska formacja Tank And The Bangas. Ich promienista mieszanka sprawnego soulu, funka, rocka, a nawet rapu pięknie połączyła się ze złociście zachodzącym słońcem. Na wyróżnienie zasługiwała wokalistka tego zespołu, której sceniczna prezencja i wokalnie możliwości przywoływały taki vibe à la Lizzo. Mimo wszystko chyba miałem przed nimi nieco zawyżone oczekiwania, a może z głowy nie potrafiłem się jeszcze pozbyć koncertu Puuluup i ostatecznie nie poczułem się porwany, a z perspektywy czasu poszczególne kompozycje rozmyły mi się w pamięci. 
 
 
Chwila strategicznej przerwy i powrót pod Scenę Główną, którą we władanie przejął Baxter Dury! I to dosłownie! Podchodziłem pod scenę bez żadnych oczekiwań, a wychodziłem absolutnie pozamiatany baxterową charyzmą podpitego weselnego wujka w eleganckiej pogniecionej koszuli i jego magnetycznymi piosenkami, które cechowały się najlepszym posmakiem brytyjskim art-rocka łączonego ze subtelnym elektronicznym podkładem. Baxter pobudzał nas do euforycznego odjazdu swoimi gwiazdorskimi pozami i wyzywającymi okrzykami, ale na wyróżnienie zasługuje jego zespół, który wykonywał tytaniczną pracę, przeradzającą się w zestaw porywających kolejnych piosenek. Szczególnie najjaśniej błyszczała wokalistka  za klawiszami. No i na finał ta potańcówka do przebojowego, house'owego "Baxter (These Are My Friends)" autorstwa Freda Againa.. – jeden z Tych momentów całej edycji! Szaleństwa Baxtera zostały jednak błyskawicznie przyćmione przez innego wariata...
 
 
Tima Harrigntona z Les Savy Fav! Widziałem setki, jeśli już nie tysiące koncertów, ale takiego obłędnego scenicznego świrusa, jakim jest liderem tej amerykańskiej formacji, jeszcze na swojej drodze nie spotkałem. Aż mi oczy wychodziły z orbit. Co tam się odwalało na i pod sceną! Tim sukcesywnie pozbywał się swojej garderoby, ostatecznie spacerował po całym terenie pod Sceną Leśną na gaciach, pochwalił się gołymi pośladkami, tańczył z publiką w pogo, całował fanów, kradł sprzęt operatorom kamer, rzucił kosz na śmieci w tłum (a próbował także europaletę, zabraną w porę przez ochronę – sic!), a nawet finalnie zawędrował na Strefę Gastronomiczną (znienacka natknąłem się na niego w trakcie swej ucieczki w stronę Sceny Głównej). Aż współczułem ochroniarzom, którzy musieli ganiać za tym obłąkanym gościem. Te szaleństwa były obrzydliwie piękne i nieco nawet za bardzo odwracały uwagę od zespołu, który na scenie generował zacną dawkę gitarowej energii, mieszając punkowe, indie-rockowe i post-hardcore'owe wpływy. 
 
 
Po tym zwariowanym występie przyszedł czas na opus magnum tegorocznego OFFa... 

Grace Jones! I cóż to był za wspaniały koncert! Wyśpiewując w trakcie show hymniczne "Amazing Grace", ikoniczna Jamajka właściwie sama sobie wystawiła najlepszą możliwą ocenę tego występu! 76-latka zachwyciła offową publiczność swoją niebywałą kondycją, wciąż potężnymi możliwościami wokalnymi i barwnymi kostiumami! Jej pojawienie się na scenie po opadnięciu kurtyny w złotej kościotrupiej masce przy melodii "Nightclubbing" z pewnością niejednemu z nas wyryło się w pamięci. Tak samo jak jej figlarne popisy przy rurze w trakcie "My Jamaican Guy", dyskotekowy kapelusz odbijający kolorowe promienie przy zadziornym kawałku "Love Is The Drug", dosiadanie ochroniarza przy pierwszych rzędach publiki podczas hitowego "Pull Up to the Bumper" okraszonego wystrzałem konfetti, nie wspominając już o kilkunastominutowym kręceniem hula hopem przy jednoczesnym śpiewaniu "Slave to the Rhythm" i przedstawieniu swojego fenomenalnego zespołu. Każdy gest Jones, każde przemówienie i przekomarzanie się z publiką, każdy jej sceniczny wybryk był klasą samą w sobie. I ten przypływ ciarek przypływ przy pierwszych dźwiękach "I've Seen That Face Before (Libertango)"! Na takie headlinerskie koncerty legend na OFFie zawsze czekamy! 
 
 
A jakby jeszcze było mało pozytywnych sobotnich doznań, to o idealne zamknięcie dnia postarał się sympatyczny niemiecki duet Zimmer90 na Scenie Leśnej! Josch i Finn wspierani przez perkusistę milutko rozkołysali mnie dawką błogich, rozkosznych, ciepłych, nostalgicznych indie, disco, alt-popowych melodii na czele z ich tik-tokowym viralem "What Love Is". Takie taneczne zakończenie na Leśnej uwielbiam! Bardzo pozytywne zaskoczenie!

 

 

 Niedziela, 04.08

 

Niedzielne offowe przygody rozpocząłem od zatrzymania się pod nową sceną Open Blik Stage (występy na tej scenie były tłumaczone na język migowy – godna pochwały inicjatywa, choć istnieją festiwale, które czynią to już od dawna na większą skalę), gdzie w końcu moje muzyczne ścieżki skrzyżowały się z Polą Chobot i Adamem Baranem. I po tym akustycznym, delikatnym niczym spadające na mnie pojedyncze krople deszczu i bardzo emocjonalnym występie pragnę więcej spotkań z tym duetem! 
 
 
Spore oczekiwania stawiałem przed koncertem brytyjskiego zespołu Maruja, ale niestety z powodu nieobecności chorego saksofonisty nie byli w stanie zaprezentować nam swojego pełnowymiarowego potencjału. Chwała im oczywiście, że spróbowali pociągnąć ten koncert w trójkę i generalnie ich postpunkowe fundamenty okazały się solidne, a gniewnej energii w postawie i w wokalu lidera grupy nie brakowało, ale to właśnie ich ficzerem są tu przestrzenie wypełnione jazzowym odlotem z saksofonem w roli głównej i tego elementu bardzo zabrakło. 
 
 
Na Scenie Eksperymentalniej nieźle rozpędzał się gitarowy koncert nowojorczyków z Hotline TNT, ale niestety przy trzecim kawałki ich gitarzysta z wykrzyczanym bólem gwałtownie padł na scenę. Nastąpiła konsternacja w zespole, a chwilę później pojawili się medycy i podjechała karetka. Później okazało się, że chłopak niefortunnie złamał nogę i pozostałe koncerty na trasie grał z założonym gipsem. Pozostaje życzyć im powrotu na OFFa w przyszłym roku, co zresztą sami obiecywali ze sceny. 

Po wymuszonej przerwie w Strefie Gastronomicznej (z oddali przysłuchiwałem się intensywnym łupnięciom duetu Lasy) zameldowałem się pod Sceną Główną, by dać się porwać instrumentalnej poezji australijskiemu triu Glass Beams. Otrzymałem to, czego oczekiwałem, czyli hipnotyzujący, chilloutowy, psychodeliczny odlot w zapętlane gitarowe rytmy, łączące zachodnią dynamikę z tajemniczością i egzotyką wschodnio-indyjskiego folkloru. Uroku temu koncertowi dodawały promienie zachodzącego słońca, które złociście odbijały się od charakterystycznych, kryształowych masek, w których występują członkowie zespołu. Rośnie konkurencja dla Khruangbin! 
 

Dalej skierowałem się w stronę Sceny Eksperymentalnej, by bliżej zapoznać się z twórczością Pumy Blue – solowego projektu londyńskiego pieśniarza Jacoba Allena. Początkowo jego występ mną nużył, a dodatkowe problemy techniczne też nie działały na jego korzyść, ale na szczęście z każdą kolejną piosenką prezentowany przez niego minimalistyczny, intymny art-pop, w którym nie brakowało jazzowych uniesień, nabierał dla mnie rumieńców i finalnie udało mu się wytworzyć pod namiotem satysfakcjonujący, otulający, senny nastrój, którym z przyjemnością się rozkoszowałem. 
 

Po strategicznej przerwie powróciłem pod namiot Sceny Eksperymentalnej, by tym razem dać się porwać zgoła innym muzycznym doznaniom. Koncert formacji Model/Actric zgodnie z przypuszczeniami okazał się wstrząsającym, noise rockowym łomotem o posmaku industrialnego brzmienia. Tak zjednoczonej publiczności w dusznym tańcu pod sceną na tej edycji nie widziałem. Tańczył cały namiot, tańczyłem również ja! Trudno zresztą byłoby ustać w miejscu przy tak piorunująco brzmiącej sekcji rytmicznej. A dodatkowo wokalista zespołu Cole Haden, idąc w ślady Tima z Les Savy Fav, podnosił temperaturę tego koncertu częstymi spacerami wśród tłumu i niesamowitą sceniczną ekspresją. Petarda! Jeden z highlightów tegorocznej edycji! 
 
 
Po tym hałaśliwym koncercie przyszedł czas na chwilę elektronicznego ukojenia przy headlinerskim występie zacnego duetu The Blaze. Niestety okazał się on delikatnym rozczarowaniem. Niekoniecznie pod względem muzycznym, bo w tym aspekcie wszystko się zgadzało: otrzymaliśmy naprawdę solidny live set złożony z uskrzydlających i odprężających elektronicznych pejzaży (jeśli ktoś liczył na euforyczną zabawę taneczną, to pomylił adres). Szkoda tylko, że zespół zaprezentował uboższą wersję swojej scenografii (właściwie tylko proste wizualizacje na tylnym telebimie) i zagrał tylko godzinę... Oczekiwania były większe. 
 
 
Na zakończenie zaś tegorocznej przygody z OFFem wybornym koncertem popisała się formacja Mount Kimbie na Scenie Leśnej! Co prawda zmęczenie festiwalowymi przygodami nie pozwało mi cieszyć się tym występem Brytyjczyków, jakbym sam sobie tego życzył, ale mimo wszystko doceniałem ich sceniczną sztukę i delikatnie z przyjemnością kołysałem się do kolejnych kunsztownych melodii, w których elegancko balansowali między gitarową, indie rockową energią a elektroniczną melancholią. Godne zwieńczenie 17. edycji OFFa! 
 



 Podsumowanie

 
Tegoroczna edycja OFFa zapowiadała się dość niepozornie, a jednak wizyta w Dolinie Trzech Stawów po raz kolejny dostarczyła mi masę frajdy, mnóstwo fascynujących doznań koncertowych i mój notes z muzycznymi odkryciami wzbogacił się o kolejne obiecujące nazwy. Fajnie było zobaczyć English Teacher na początku swojej muzycznej ścieżki ku (oby) większej sławie, potańczyć w deszczu z Nourished By Time, przenieść się do nowojorskiego dusznego klubu z Model/Actriz, śmiać się do rozpuku na Puuluup, poznać takich wariatów, jak Baxter Dury i Tim Herrington z Les Savy Fav, zahipnotyzować się instrumentalną poezją Glass Beams, rozkołysać się w tańcu z Zimmer90, poczuć kobiecą siłę Sevdalizy, zostać zdemolowanym przez trio Brutus i paść na kolana przed królową Grace Jones! A przecież nie wymieniłem jeszcze wszystkich pozytywnych koncertowych przeżyć. Szkoda tylko, że headlinerskiego ciężaru nie udźwignęli Future Islands i The Blaze. W tym roku, jak mogliście to zauważyć, dość wyjątkowo pominąłem sporo koncertów polskich wykonawców. Głównie z racji tego, iż tym razem późno docierałem na teren festiwalu, ale miało to na celu zachowanie sił tuż przed kolejną festiwalową wyprawą na Way Out West... Ale to już inna historia. 
 
Pozostaje mi po raz kolejny podziękować organizatorom za zaufanie, a Wam Podróżujący za niezliczone spotkania podczas tych trzech dni! Jeśli gdzieś bić rekordy w przybijanych piąteczkach i ilości przeprowadzonych muzycznych rozmów, to tylko na OFFie! 

Mam nadzieję, że organizatorzy poprawią pewne organizacyjne niedociągnięcia, popracują nad wizerunkiem, zapolują na mocniejsze nazwy headlinerskie i w przyszłym roku w Katowicach widzimy się w jeszcze większym gronie koncertowych zapaleńców! 
 

Fotorelacja: 


Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
20.08.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.