Podróże Muzyczne relacjonują: Great September 2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Great September 2024!
 
 
 

 Podróże Muzyczne relacjonują: Great September 2024!

 
 
Za mną już trzecia z rzędu podróż na łódzkie święto polskiej muzyki, czyli showcase'owy festiwal Great September. I znów powróciłem z bagażem wielu interesujących i miłych koncertowych doznań, w notesie z muzycznymi odkryciami zapisałem kolejne nazwy, a spotkania z zaprzyjaźnionymi artystami i z Wami Podróżujący naładowały mnie pozytywną energią i utwierdziły w przekonaniu, że zabawa w muzycznego blogera wciąż ma sens i rację bytu. A skoro tak, to należałoby przedstawić Wam wrażenia z poszczególnych dni i koncertów, na które udało się trafić podczas tych trzech chłodnych, ponurych i deszczowych dni w Łodzi. I niniejszym to czynię! Miłej lektury i odkrywania nowych artystów! 

 

Czwartek, 12.09


Podobnie jak w ubiegłym roku, przygodę z Great September rozpocząłem od wizyty w Rossmanie w Manufakturze. W tej niecodziennej koncertowej przestrzeni zacnymi singer-songwriterskimi kompozycjami częstował nas Neal. Krakowski artysta Rafał Klimczak uzbrojony w dwunastostrunową gitarę akustyczną prezentował kompozycje o iście amerykańskim, folk-rockowym sznycie. Zresztą słusznie w materiałach prasowych podkreśla, że podąża tropem takich artystów, jak Elliott Smith, Kevin Morby i Phoebe Bridgers. Oczywiście warunki drogeryjnego sklepu (wędrówki osób robiących codzienne zakupy nieco rozpraszały) nie były zbytnio sprzyjające w konsumowaniu takiej klimatycznej muzy, ale Neal pokazał profesjonalizm i czuć było od niego sceniczną pewność siebie. Jeśli tylko lubicie surowe songwriterskie klimaty, to warto zwrócić na tego artystę uwagę.  
 
 
Żałowałem, że nie mogłem został dłużej w Manufakturze na akustycznym koncercie Lia Sky (nadrobiłem to w następnym dniu), ale czas mnie nieubłaganie gonił. Szybkie zakupy, meldunek w hotelu i już zmierzałem w kierunku Teatru Pinokio, w którym (to zmiana względem lat poprzednich) odbywała się część konferencyjna. Moim celem był panel "Muzyka w mediach – czy wszystko gra?" prowadzony przez Agnieszkę Szydłowską z udziałem Aleksandry Charzewskiej, Piotra Witwickiego, Oli Budki i Jarka Szubrychta. Interesująca rozmowa, ale szkoda, że zabrakło czasu na więcej pytań ze strony publiczności. I tu właściwie organizacyjna uwaga do wszystkich paneli w ramach Great Talks – przeznaczona godzina na rozmowę i dyskusję to było w moim mniemaniu nieco za mało czasu. 
 
 
Następnie rozpoczęła się docelowa zabawa, czyli bieganie od klubu do klubu. Co prawda w tym pierwszym dniu moje plany nie były intensywne, ale za to bardzo konkretne. 

Na początku tego koncertowego wieczoru gitarową energią i poetycką liryką pozytywnie zaskoczył mnie koncert Sujki! Żona Błażeja Króla zaprezentowała nam swoje nowe solowe oblicze. Kilka lat temu wypuściła EP-kę z ambientową muzą, ale już tuż przed rozpoczęciem koncertu obecna na scenie perkusja i gitara elektryczna sugerowały, że tym razem otrzymamy bardziej piosenkowy i melodyjny występ. I tak też w istocie było. Czuć było od początku taki delikatny vibe wyniesiony z twórczości Króla, ale absolutnie Sujka podąża własną ścieżką. Wypuszczony tego samego dnia singiel "Dziewczyny" – notabene bardzo porywający na żywo – sporo podpowiada, w jakim kierunku zmierza artystka. Podczas jednej z bardziej balladowej piosenki na scenie pojawił się również sam Błażej, który wsparł swoją ukochaną grą na gitarze akustycznej. Aż żal mi był opuszczać klimatyczny Teatr Club w połowie tego koncertu, ale spieszno mi było na koncert formacji... 


Noże! Ze strony tej formacji liczyłem na intensywny, wypocony i wciągający postpunkowym brzmieniem koncert i nie zawiodłem się w tym temacie. Zaczęli od kapitalnego singla "Heliocentryzm" z 2022 roku i dalej gorączkowa oraz gniewna temperatura (kompozycje z debiutanckiej płyty "Gniew" z 2019 roku dominowały) utrzymywała się już do końca ich występu. Ekspresyjny frontman pozwolił sobie nawet w końcówce na wspinaczkę (no to za duże słowo, ale niech będzie) na głośniki przed sceną, a jego koledzy popisywali się intensywną i sprawną zarazem grą za gitarami, basem, bębnami i klawiszami. Licznie zgromadzona publiczność w Woolturze chłonęła ten bardzo solidny występ z wyczuwalną, kłębiącą się ekscytacją. 


Dalej popędziłem z powrotem do Teatr Clubu, by zająć miejsce przy barierce na koncercie Darii ze Śląska! Zabawna właściwie sytuacja, bo dwa lata temu również na Great słuchałem koncertu Darii, lecz z przedsionka mniejszego, wypełnionego do ostatniego miejsca klubu. Nawet nie miałem widoku na scenę... Tym razem wszyscy chętni spokojnie się zmieścili i mogli podziwiać sceniczny progres tej artystki. A u niej w tym temacie bez zmian – co koncert to wzbudzany u mnie większy zachwyt. To było dla mnie też pierwsze spotkanie z Darią po wydaniu przez nią drugiego albumu i muszę przyznać, że kompozycje z tego materiału podnoszą jakość i temperaturę jej występów. Fenomenalnie wybrzmiało dla mnie zwłaszcza wykonanie "Skacz ze mną na bombę" z naprawdę udanym rapowanym fragmentem. Czuć u Darii z każdym kolejnym koncertem większą pewność siebie i sceniczny luz. Świetny, klimatyczny koncert!    


I na koniec dnia (tego koncertowego, bo do późnych godzin nocnych jeszcze zabawiłem na branżowym afterze) zafundowałem sobie wycieczkę do nieco oddalonego od reszty klubów Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych (to również nowość w lokalizacjach z poprzednich lat), by tam zostać porwanym do rozkołysanych pląsów przez jakże sympatyczną formację Oxford Drama! I to nie tylko zresztą ja. Mimo iż zaczynaliśmy doświadczać tego występu, siedząc w fotelach, to błyskawicznie część publiki zerwała się z miejsc i śmiało bujała się przed sceną do melodyjnych, indie-popowych kompozycji serwowanych przez wrocławski duet, który tworzą Gosia Dryjańska i Marcin Mrówka. To nie było moje pierwsze spotkanie z nimi na przestrzeni ostatnich lat, ale w końcu trafiła się okazja, by usłyszeć na żywo kilka kompozycji z ich tegorocznej, bardzo dobrej płyty "The World Is Louder". No i naprawdę cudownie było zanurzyć się w ich precyzyjnych, przestrzennych, rozmarzonych i pastelowych gitarowych pejzażach. Oxford Drama prezentują poziom międzynarodowy i życzę im kiedyś zaproszenia na Primaverę, a co tam! I dodatkowy props dla Gosi za koszulkę z Turnstile! 



Piątek, 13.09

 
Po odespaniu nocnych harców piątkowe przygody rozpocząłem od obecności na panelu "Czy festiwale są nieśmiertelne?". Na pytania o kondycję i zmiany dotykające festiwali zadawane przez Łukasza Kamińskiego odpowiadali Artur Rojek (OFF Festival, Great September), Arek Stolarski (Live, Męskie Granie, Inside Seaside) i Piotr Kurzawa (Łódzkie Centrum Wydarzeń). Spotkanie rozpoczęło się od wspomnienia ogłoszenia "powrotu" Fest Festivalu, które zostało skwitowane gromkim śmiechem sali. Mimo uniku zagłębiania się w ten temat łatwo było wyczuć u panelistów powątpiewanie w sukces wskrzeszenia tego śląskiego festiwalu. Generalnie dalszy tok rozmowy był bardzo ciekawy i koniec końców rokowania dla festiwali są optymistyczne, mimo tego, że obecnie organizatorzy borykają się z różnorodnymi problemami, od gwałtownych zjawisk pogodowych po zmiany w odbiorze i przeżywaniu festiwali przez młodsze pokolenia, zmniejszoną dostępność największych gwiazd za sprawą coraz popularniejszych stadionowych rezydentur, czy choćby też horrendalne wzrosty stawek artystów i kosztów produkcji. Temat nie został w pełni wyczerpany, ale można było liczyć na nieoficjalne rozmowy w holu Teatru Pinokio.


Następnie udałem się do klubu Łódź Kaliska, gdzie na Scenie Dolnej wystąpiła wyczekiwana przeze mnie Lia Sky. To nie był dla tej młodej artystki z Łodzi debiut na Great September. Dwa lata temu  zagrała koncert w Domu Literatury (szkoda, że w tym roku ta miejscówka nie była dostępna) i wówczas zauroczyła mnie swoją folkową, singer-songwriterską wrażliwością. Powróciła jednak w nowej odsłonie. Jej twórczość nabrała gitarowego pazura i wyewoluowała w stronę pop-rockowego brzmienia. Wraz z kolegami z zespołu (przy dwóch utworach na scenie pojawiła się również dodatkowa wokalistka) dostarczyła dawkę odmładzającego (no, przynajmniej z mojej perspektywy trzydziestolatka), zgrabnego, zadziornego i modnego songwriterskiego teenage girl rocka! Słychać u niej inspiracje choćby Olivią Rodrigo, Taylor Swift, czy też Phoebe Bridgers – taki kierunek zainteresowań pochwalam! Ze sceny usłyszeliśmy jej najnowsze, nagrywane w Londynie, energetyczne single "World of Socializers", "Good Parts" oraz wypuszczony w tym samym dniu "She's Lost". Nie zabrakło również starszej kompozycji "Disturbia", a także zaskakującego coveru... "Myszy i ludzie" Myslovitz! Całkiem trafny wybór, zważywszy, że wśród publiczności obecny był Artur Rojek. Doceniam przygotowanie do tego koncertu, także pod względem otoczki – rozdawane przypinki i bransoletki przyjaźni były bardzo miłym dodatkiem. EP-ka z nowym materiałem ujrzy światło dzienne prawdopodobnie w listopadzie i możecie być pewni, że ja tej premiery nie przegapię i będę jeszcze o niej Wam przypominał. To był świetny i sporo obiecujący na przyszłość koncert.


Dalej postawiłem na drugie tegoroczne spotkanie z Tomaszem Makowieckim. Niczym szczególnym zatem ten koncert mnie nie zaskoczył, ale muszę ponownie podkreślić, że Tomek jest w wybornej formie, a piosenki z nowego albumu "Bailando" zarazem relaksują i porywają do kołysania biodrami. Highlightem koncertu było bez wątpienia wykonanie kompozycji "Wiem, że to nie koniec", podczas której Makowiecki wszedł w publiczność, wspiął się na schody prowadzące na wyższą trybunę Teatr Clubu i zręcznie popchnął nas do chóralnego wyśpiewywania refrenu. Na długo pewnie zgromadzonym pod sceną zapadnie też scena, gdy wyraźnie odprężony bohater tego koncertu odpalił sobie papierosa przy mikrofonie. Nie będę dalej rozwodził się nad szczegółami tego zacnego koncertu. Jeśli jednak ktoś jest ciekawy scenicznej formy Tomka, to odsyłam do mojej konkretnej relacji z koncertu w Toruniu.

 
Plan na dalszą część wieczoru zakładał, że wybiorę się na solowy akt Edyty Bartosiewicz, ale docierające do mnie sygnały o bardzo długiej kolejce do bardzo małego pomieszczenia w Grand Hotel odwiodły mnie od tego ryzykownego pomysłu. Odpaliłem aplikację, sprawdziłem program i mą uwagę przykuł opis niejakiego Szumala. Kierowany intuicją skierowałem się ponownie w stronę Łodzi Kaliskiej. Tym razem rozsiadłem się na bocznej kanapie Sceny Górnej i wyczekiwałem nieoczekiwanego. I od razu muszę zaznaczyć, że ta randka w ciemno okazała się dla mnie absolutnym odkryciem całego festiwalu. SZUMAL. Proszę sobie zanotować, zaobserwować, zapamiętać. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach  – jak sam o sobie mówi: wierszopis z południa, kompozytor muzyki wrażliwej – oczarował mnie swoją muzyczną subtelnością, poetyckimi tekstami (ujęło mnie zwłaszcza nawiązanie do "Małego Księcia" w jednej z piosenek) i zjawiskowym pomysłem na połączenie skrzypiec, kontrabasu, gitary elektrycznej i perkusji. Gra całego zespołu ocierała się momentami o ambientowe pejzaże, jazzowe uniesienia, a nawet iście rockowe crescenda. Panowie – zorientowawszy się, że zostały im dwie minuty występu – szczególnie odpięli wrotki na finisz, prezentując nam odjazdową, niemalże punkową improwizację. Niemniej jednak paradoksalnie najbardziej porywały w tym występie te kontemplacyjne, rozpoetyzowane, rozmarzone, romantyczne uniesienia. Gość mnie kompletnie zaczarował. Do tego stopnia, że otrzymał ode mnie owacje na stojąco! Zapewne przesadzę, ale nieomal czułem tak, jakbym obserwował narodziny Mickiewicza polskiej muzyki. Debiutancki album Szumala "Bezgwiezdnych" ukaże się już 4 października i zapowiada się na obowiązkową muzyczną lekturę!   
 
 
Powróciłem do Teatr Clubu, gdzie swoim dj'skim setem skutecznie porywał do tańca Jacek Sienkiewicz, znany doskonale wszystkim z Kwiatu Jabłoni. Techno zapędy Jacka są mi od dawna doskonale znane, ale podejrzewam, że wiele osób mogło być zaskoczonych tym wcieleniem popularnego artysty. A imprezę rozkręcił doprawdy srogą i gęstą od tłustych bitów i porywających dropów, płynnie łącząc ze sobą swój autorski materiał z bangerami pokroju "Guess" Charli XCX i "Jungle" Fred Againa... Parkiet rozgrzany do czerwoności!  
 
 
Wreszcie pojawiła się sposobność, by zobaczyć Karola Stolarka w jego scenicznym żywiole. Żałuję, że nie udało się uczynić tego w ostatnich miesiącach, gdy promował z Moną Polaski "Oryginał", ale jego solowy projekt Człowiek jest równie warty uwagi. I potwierdził to swoim wybuchowym występem w 6 Dzielnicy. Karol na scenie był usposobieniem uśpionego wulkanu, który obudził się po wiekach z atomową mocą.  Porywał publiczność nieszablonowymi, dynamicznymi, syntezatorowymi melodiami, charakterystycznym zimnofalowym wokalem oraz emocjonalnymi tekstami. Piorunujący koncert niebanalnego artysty.  
 

A na finał tego dnia udałem się do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych, by tam odlecieć w kosmiczny jazzowy rejs z Kosmonautami! Pochlebne opinie o tej formacji i świetne recenzje ich tegorocznej płyty "Sorry, nie tu" już od jakiegoś czasu zwracały moją uwagę, a na Open'erze nawet udało mi się podbić na ostatnie minuty ich występu. I tamto doświadczenie wręcz zobligowało mnie do tego, by przy następnej sprzyjającej okazji nie przegapić ich koncertu. I tak oto trafiłem do wypełnionej do ostatniego miejsca skromnej, ale pięknej sali koncertowej, gdzie czwórka młodych improwizatorów (Tymon Kosma, Miłosz Pieczonka, Bartek Lucjan, Jan Pieniążek) zabrała nas w podróż wypełnioną awangardową dawką emocjonalnego i porywającego jazzu. Nie jestem koneserem tego gatunku, ale nie musiałem nim być, by w pełni doceniać kolejne instrumentalne popisy chłopaków na saksofonie, basie, perkusji i wibrafonie. Szczególnie gra Tymona na tym ostatnim instrumencie niezwykle mi zaimponowała, ale trzeba podkreślić, że cały kwintet był ze sobą perfekcyjnie zgrany. Rewelacyjny koncert!   
  
 
 

Sobota, 14.09


Ostatni dzień Great September rozpocząłem od poczęstunku sytym śniadaniem przygotowanym dla wszystkich chętnych uczestników showacase'u w Teatrze Pinokio, po czym z zainteresowaniem przysłuchiwałem się opowieściom Arka Stolarskiego, który w ramach Great Story przybliżał nam kulisy i historię sukcesu Męskiego Grania. Po takim wykładzie aż wypadałoby chyba w końcu pojawić się na tej imprezie, którą od lat doceniam w kontekście promowania polskiej muzyki, a na którą ze względu na zawsze inne wybory koncertowo-festiwalowe nie znajdowałem czasu. Może pora to zmienić. Kto wie. To jednak melodia przyszłości, a teraz powróćmy do moich konkretnych wspomnień ze sobotnich występów.

 
A ten koncertowy dzień rozpocząłem od tradycyjnego odwiedzenia kameralnej przestrzeni sklepu Pan Tu Nie Stał, którą niezmiennie od pierwszej edycji opiekuje się Bartosz Borówka (Borówka Music). Trafiłem na akustyczny występ formacji Pierwiastek z Trzech, który celnie uderzył w me czułe punkty serca. Siostry Adriana Owczarczyk i Paulina Szymlek (wspomagane dodatkowo przez gitarzystę) ociepliły deszczową aurę pięknymi wokalnymi harmoniami, poruszającą liryką i melodyjnymi folkowymi kompozycjami. W finale publiczność została porwana do chóralnego śpiewu refrenu radosnej piosenki "Zatrzymam Się" i aż dosłownie zapragnąłem wówczas zatrzymać czas na dłuższą chwilę. Przemiły, wzbudzający mimowolny uśmiech na twarzy koncert! 


Chwila przerwy na obiad (czytaj szybkiego Maca) i zameldowałem się w Łodzi Kaliskiej. Na Scenie Dolnej utalentowana Nat Cichocka zaprezentowała nam świetne walory wokalne, wszechstronne podejście do muzycznych gatunków (od popu po r'n'b) oraz pozytywny i energiczny sceniczny feeling. Usłyszeliśmy kompozycje z dwóch uzupełniających się EP-ek zatytułowanych "Co Do Joty" i niewątpliwie tkwi w tej 24-letniej artystce z Łodzi potencjał na przyszłość. Szkoda tylko, że ten występ rozpoczął się z dziesięciominutową obsuwą, przez co przedwcześnie musiałem uciekać na koncert innej zdolnej artystki, którą odkryłem już w czasie podróży do Łodzi, przeglądając jeszcze w programie dodatkowe potencjalne nazwy do sprawdzenia live. 


Mowa o Zuzannie Malisz! Członkini rodzinnej Kapeli Maliszów w 6 Dzielnicy odsłoniła przed nami swoje solowe wcielenie. I nie ukrywam, że oczarowała mnie swoimi tęsknymi, smutnymi, zawiłymi emocjonalnie, pop-folkowymi kompozycjami, które szybko znalazły ścieżkę do głębi mego serca. I jeszcze do tego zachwycała swoim pięknym, ciepłym wokalem. Usłyszeliśmy ze sceny jej dwa dotąd wydane single: "Bumerang" i świeżo wypuszczony "Deszczowy Lipiec" oraz garść przedpremierowych kompozycji i jest to niewątpliwie materiał idealnie skrojony pod to, by uwodzić serca wrażliwych słuchaczy. Sceniczna prezencja Zuzanny oraz jej zespołu również nie pozostawiała złudzeń, że mamy tu do czynienia z projektem rzetelnie i prosto z serducha przygotowanym na podbój kolejnych scen. Wspomnienia z tego występu jakoś tak powracają do mnie niczym bumerang. 
 
 
W następnej kolejności moje uznanie zdobył zespół Wilson Wilson. Nie miałem tego koncertu we wstępnych planach, ale pojawiłem się w Łodzi Kaliskiej z polecenia zaprzyjaźnionych redaktorów z portalu Wspieramy Legalne Kupowanie Muzyki i to była trafna decyzja! Otóż bowiem poznańskie trio (Szymon Mackiewicz, Jakub Stodolny, Wojciech Kobus aka Stały Tuńczyk) w swojej twórczości kapitalnie łączy ze sobą różne wymiary gitarowych i alternatywnych światów: od radioheadowskiej awangardy po dance-punkową zadziorność inspirowaną LCD Soundsystem. W tej eklektycznej mieszance słychać inspiracje także choćby shoegaze'em, postpunkiem, kraut rockiem, muzyką filmową. Do tej instrumentalnej finezji dokładają jeszcze mroczno-melancholijny wokal Szymona Mackiewicza, który przywoływał u mnie echa depeszowskiej twórczości. Kompozycje z ich tegorocznego debiutanckiego albumu "Imagine All Is Well" wybrzmiały niezwykle transowo, immersyjnie i porywająco. Zróbcie im hałas! 
 
 
Dalej w pierwszym odruchu skierowałem się w stronę Sceny Głównej, gdzie do występu szykowała się Livka, która to zachwyciła mnie na tegorocznym Next Fest, ale sumienie nie dawało mi spokoju, że tym samym znów przegapię, koncert intrygującej mnie od miesięcy Igi Posty. Ostatecznie zmieniłem kierunek spaceru i chwilę później rozsiadłem się w wygodnym fotelu Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych. Było warto? Z pewnością Iga zaimponowała mi swoim głębokim wokalem i alternatywno-popową wrażliwością. 21-letnia artystka, mieszkająca na co dzień we Włoszech, zaprezentowała nam miks kompozycji w języku polskim i angielskim, w tym opublikowane już w sieci "Poems", "Pills", czy też "Brak". Niewątpliwie dziewczyna ma w sobie artystyczny magnez, który przyciąga sceniczne reflektory, a jej występ z całym zespołem był dopieszczony pod każdym względem. Czy jednak stanie się w przyszłości Igą Świątek polskiej muzyki? Nie mam pojęcia. Warsztat ma znakomity, ale do tego potrzeba jeszcze szczypty pewnej nieokreślonej muzycznej magii, a tej chyba nieco mi zabrakło. Niemniej jestem ciekaw, jak dalej się potoczy kariera tej dziewczyny. Warto mieć ją na oku. 
 

Dalej nie było już żadnej wymówki i twardo obrałem kurs na Scenę Główną, na której wystąpili wspierani przeze mnie od lat panowie ze Sonbird. Co prawda deszczowa i wietrzna aura wybitnie nie sprzyjała, tłumów nie było, ale nie mógłbym potem spojrzeć chłopakom w twarz podczas aftera, gdybym się nie zjawił pod sceną. Ba, zresztą obiecałem wybawić się także za dziewczyny z Lor (pozdrawiam!), które harcowały na Great September przez poprzednie dwa dni. Ale już do meritum. Sonbird po raz pierwszy wystąpili na scenie jako trio po zaskakującym (pewnie dla wielu fanów nawet szokującym) odejściu ze składu gitarzysty Kamila Worka. Kto zatem rzeźbił gitarowe riffy? Chłopaków scenicznie wspiera Kamil Holden Kryszak, którego zapewne najbardziej kojarzycie z projektu  Karaś/Rogucki. Gość jest w swym fachu po prostu mistrzem i czuć było, że szybko znalazł wspólny język z Dawidem Mędrzakiem, Tomkiem Kurowskim i Maciejem Hubczakiem. Zatem mimo personalnych zmian – gitarowa energia wciąż się zgadzała. A nawet śmiało stwierdzę, że nowe aranżacje kompozycji z debiutu oraz świeżutkie piosenki z nadchodzącego albumu numer dwa sprawiają, iż koncerty Sonbird wskakują na ekscytujący sceniczny poziom. Publiczność pod sceną bawiła się zresztą doskonale i wiele osób oddawało się beztroskim tańcom. Czekam z niecierpliwością na nowy album i regularną trasę! Piona panowie!  
 

A o ostatnie moje podrygi w Teatr Clubie w klubowym klimacie house i techno zadbał duet Jeszcze rodzeństwa Klaudii i Patryka Zackiewiczów. Intrygująco zwłaszcza na tle mocnej, przyciemnionej elektroniki i soczystego basu wybrzmiewał oniryczny, rozmyty, ulotny wokal Klaudii. Uwagę zwracała również melancholijna, romantyczna liryka. Z pewnością mają potencjał zamieszać na rodzimym podwórku muzyki elektronicznej i klubowej. 
 
 
 

Podsumowanie


I to byłoby na tyle z moich koncertowych doznań. Być może szczerze line-up tegorocznej edycji Great September nie powalał na papierze, ale koniec końców uważam czas spędzony w Łodzi za bardzo owocny. Zapisałem kilka nowych nazw (mniejszą lub większą czcionką) w swoim notesie z muzycznymi odkryciami (Szumal, Wilson Wilson, Zuzanna Malisz, Pierwiastek z Trzech, Neal, Nat Cichocka, Iga Posta, Jeszcze), miło było zaobserwować sceniczny rozwój Lia Sky i nowe sceniczne wcielenia Sujki oraz Jacka Sienkiewicza, zobaczyć po raz pierwszy na żywo artystów, którym od dawna się przysłuchiwałem (Noże, Człowiek, Kosmonauci w pełnym wymiarze), pojawić się po raz kolejny na koncertach niezawodnych: Tomasza Makowieckiego, Darii ze Śląska, Sonbird i Oxford Drama. 
 
Po względem organizacyjnym muszę przede wszystkim pochwalić organizatorów za bardziej kompaktowy wybór klubów i miejsc z dodatkowymi atrakcjami na mapie Łodzi względem poprzednich edycji. Lokalizacja Sceny Głównej na Pasażu Schillera również najlepsza na przestrzeni wszystkich edycji. Panele dyskusyjne i wykłady, na których się pojawiłem, były interesujące, aczkolwiek, tak jak wspominałem, mogłyby czasami trwać o te pół godziny dłużej. 
 
Great September to jednak nie tylko koncerty i wydarzenia towarzyszące. To przede wszystkim LUDZIE! Artyści, miłośnicy muzyki i osoby pracujące w branży – wszyscy swoją obecnością i otwartością tworzą niesamowity klimat tego wydarzenia. Jeju, no cudownie było Was wszystkich spotkać ponownie, nawiązać nowe znajomości i poznać na żywo osoby, które obserwowałem dotychczas tylko w sieci. A tych spotkań, przybijanych piątek, uścisków, inspirujących rozmów, dyskusji, wspólnie przeżytych koncertów, wzniesionych toastów na afterach było bez liku! Nie sposób wymienić Was wszystkich, ale sami doskonale wiecie! Dzięki za wszystko, a już szczególnie za wszystkie pochwały dotyczące mej blogerskiej działalności. Taki bezpośredni feedback to niezbędne paliwo do dalszych działań! Kłaniam się nisko! Z muzycznym pozdrowieniem i do następnego!      
 
 
 
PS Nagrania z poszczególnych koncertów znajdziecie w moich wyróżnionych relacjach stories na Instagramie! Polecam! 
 

 Fotorelacja:  

 
 
 
 
Podróże Muzyczne 
Sylwester Zarębski
30.09.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.