Podróże Muzyczne relacjonują: Way Out West 2024!
Line-upy sierpniowych skandynawskich festiwali Way Out West, Øya Festival i
Flow Festival od dawna przyciągały moją uwagę. Ten pierwszy, odbywający się w szwedzkim
Goteborgu, ze względów czysto logistycznych pociągał mnie zawsze najbardziej. Już w
zeszłym roku przymierzałem się do spontanicznego lotu (obecność Blur,
Boygenius i choćby Sama Fendera niezwykle kusiła), ale ostatecznie zabrakło mi
iskierki szaleństwa. W tym roku już nie było wymówek! Line-up od pierwszych
ogłoszeń zachwycał. Nie ukrywam, że tym opus magnum dla mnie była obecność
Pulp i Freda Againa.., których miałem wysoko na swojej koncertowej liście
marzeń do spełnienia. A gdy do tej dwójki dołączały dalej takie nazwy, jak
między innymi The National, PJ Harvey, The Kills, Alvvays, Blondshell, Nation
of Language, Jessie Ware, Big Thief, Queens Of The Stone Age, The Smile...
Okej, te dwie ostatnie formacje niestety przez problemy zdrowotne
odpadły z programu, ale znaleziono dla nich godne zastępstwa w postaci Jamesa
Blake'a i... Jacka White'a! Ogłoszenie tego drugiego było dla mnie wręcz
szokiem i podniosło mą ekscytację do niebotycznego poziomu. Tym bardziej że
występ Jacka przypadł w idealnym momencie po premierze jego niespodziewanego
solowego albumu "No Name", na którym zachwycił powrotem do whitestripe'owskich
korzeni. Pod względem line-upu Way Out West zapowiadał się wprost wyśmienicie!
Karnet zakupiłem w jednej z pierwszych pul, ale... Pochwalę się, a co!
Organizatorzy miło zaskoczyli mnie przyznaniem medialnej akredytacji! Muszę
jednak jeszcze szczerze nadmienić, że być może nie byłoby tej podróży, gdyby
nie towarzystwo Podróżującego Patryka (pozdro!), który ostatecznie popchnął mnie kilka
miesięcy temu do planowania tej najbardziej szalonej festiwalowej przygody
ever! Ten tytuł w przyszłym roku pewnie padnie łupem Primavery, ale skupmy się tu na
przeszłości. Zatem przenieśmy się w czasie i zapraszam do lektury wrażeń z
poszczególnych koncertów. W podsumowaniu wymienię również kilka uwag co do
kwestii organizacyjnych.
Czwartek, 08.08
5:30
Pobudka.
7:00
Wjazd autem do Portu Lotniczego w Gdańsku.
11:15
Start lotu do Goteborga.
12:20
Lądujemy!
12:40
Wsiadamy w autobus i ruszamy w półgodzinną trasę do centrum miasta.
13:10
Szybki meldunek w hotelu.
13:45
Wsiadamy w tramwaj.
14:15
Przekraczamy zatłoczone bramki wejściowe.
14:40
Smakujemy szwedzkie piwko.
14:50
Meldujemy się pod barierkami namiotowej sceny Linné (taki nasz open'erowy
Alter Stage) przed koncertem...
The Kills! Gdy organizatorzy ujawnili rozpiskę czasową, aż przecierałem oczy
ze zdumienia, że Jamie Hince i Alisson Mosshart otrzymali tak wczesny slot o
15:00. Pojawiła się nutka niepewności, czy aby na pewno uda nam się dotrzeć na
czas. Jednak jak już wiecie, cała logistyka i podróż przebiegła nadzwyczaj
sprawnie. Dane mi zatem było oklaskiwać wkroczenie tej dwójki na scenę spod
niemal samych barierek. A móc zobaczyć ich na żywo po raz drugi w tym roku –
fantastyczna sprawa. Tym bardziej że Jamie i Alisson pozostają dalej w
wybornej formie i mimo tej popołudniowej pory, którą człowiek wolałby
przeznaczyć na drzemkę – oni oddali nam całych siebie i zostawili swoje serca
na scenie. Hince zachwycał dostojnymi postawami i serwował mięsiste riffy, a
Mosshart w swoim stylu wieszała się na statywie, wyginała ciało, opierała nogę
o odsłuch, zarzucała włosy, a przede wszystkim elektryzowała swoim wokalem.
Oczywiście ten krótki, niespełna godzinny set (repertuarowo też bez zaskoczeń:
połowa czasu dla ostatniej płyty, połowa przeznaczona na przekrojową
przebieżkę po niezawodnych standardach z pozostałych albumów) nie dostarczył
takiej gamy klimatycznych wrażeń, jak ten w warszawskiej Stodole, ale... No
umówmy się – to istna petarda rozpoczynać festiwalowe przygody z takim duetem,
jak The Kills! A finał z "Doing It to Death" i "Future Starts Slow" iście
porażający!
Odpowiednio nastrojeni na dalsze koncertowe przygody ruszyliśmy sprawdzić
ofertę gastronomiczną i dalej z pełnymi brzuszkami stanęliśmy przed główną
sceną Flamingo, by delektować się występem...
Big Thief! Poprzednim razem, dwa lata temu na berlińskim Tempelhofie, również
widziałem ich na dużej plenerowej scenie w świetle dziennym i wówczas nieco
narzekałem, że to jednak band skrojony pod kluby lub wieczorne sety w
festiwalowych namiotach. Nadal generalnie podtrzymuję to zdanie, ale muszę
jednakowoż przyznać, że tym razem ta amerykańska formacja dowodzona przez
Adrianne Lenker nadspodziewanie udźwignęła ciężar głównej sceny. Nawet
ostatnie roszady w ich składzie (odejście basisty) nie wpłynęły na jakość ich
znamienitych folk-rockowych kompozycji. Ba, nie przeszkadzał nawet fakt, że
połowę setlisty wypełniły nowe, niepublikowane piosenki. Wybrzmiały one niczym
stare folk-rockowe szlagiery. A jeśli mowa już o znanych kompozycjach, to z
ich arcydzieła "Dragon New Warm Mountain I Believe in You" usłyszeliśmy trzy
kawałki: tytułową kompozycję, "Flower of Blood" i "Simulation Swarm". Do tego
wyśmienite "Not" z "Two Hands" i "Contact" z "U.F.O.F.". Właściwie szkoda
tylko, że nie zdecydowali się na zagranie ostatnio wypuszczonego singla
"Vampire Empire". Tak czy owak, była to niezwykle kunsztowna folk-rockowa i
storytellingowa sztuka! A ujrzeć luz w postawie Adrianne i usłyszeć jej przejmujący wokal – doświadczenie
bezcenne.
I przyszedł moment na pierwszy line-upowy dylemat. Yyves Tumor czy drugie
spotkanie z formacją Air, prezentującą album "Moon Safari".
Wybraliśmy...
Air! Byłem świadomy, że ten występ francuskiego tria nie będzie tak immersyjny
i powalający, jak ten z open'erowego Tenta (szczegółowo powspominam go na
blogu pewnie zimową porą), ale nawet na tej drugiej głównej plenerowej scenie
(Azalea) i w świetle słonecznych promieni ich kompozycje z kultowego albumu
wybrzmiewały wybornie. Plus do tego szczypta the best of z kapitalnym "Don't
Be Light" na finał! Oczywiście w tych warunkach ucierpiała ich wyjątkowa
scenografia i kosmiczna gra świateł, ale traktowałem to spotkanie jako taki
deser do doznań z Open'era i pod tym kątem ten występ po prostu zapewnił mi doskonały
relaks. Podobnie zresztą potraktowałem koncert...
Jamesa Blake'a! Sceniczne umiejętności cenionego brytyjskiego songwritera i
muzycznego producenta obserwowałem trzy tygodnie wcześniej na Colours Of
Ostrava pod samą sceną i pod osłoną nocnego nieba. Choć wówczas zmęczenie
przygodami na czeskim festiwalu już nieco mi doskwierało, to dałem się w pełni
zahipnotyzować jego kolejnym intrygującym kompozycjom, w których łączył
balladową wrażliwość z wibrująca elektroniką. Tutaj podszedłem do jego występu
na większym luzie, stając nieco w oddali z boku głównej sceny, ale mimo
wszystko ten hipnotyczny vibe ponownie przejmował władzę nad moim ciałem i
umysłem. Z pewnością wyjątkowo – w kontekście tego, iż James zastępował
projekt The Smile pod wodzą Thoma Yorke'a i Johny'ego Greenwooda – tego
wieczoru wybrzmiało zgrabne połączenie delikatnej melodii "Hope She'll Be
Happier" Billa Withersa z "No Surprises" Radiohead. Zresztą zdecydowanie wolę
Jamesa w tych intymniejszych odsłonach ("Limit to Your Love", cudowne "Say
What You Will" z chóralnym śpiewem tłumu), ale przyznaję, że miło tupałem
nóżką przy jego bardziej ekstrawaganckich, elektronicznych odjazdach ("Tell
Me", "Thrown Around"!). Świetny koncert, mimo delikatnie doskwierającego braku
w nocnej scenerii. Kolejną ucztę muzyczną zaserwowała nam zaś...
PJ Harvey! Legendarna artystka pojawiła się na scenie w białym kostiumie z
czarnym wzorem z okładki jej poematu "Orlam", jawiąc się nam jako niemal
antyczna bogini, czy też elfia królowa rodem z kart tolkienowskiego
Śródziemia. I iście począwszy od pierwszej kompozycji "Prayer the Gate" z jej
zeszłorocznego albumu "I Inside the Old Year Dying" przeniosła nas w świat
mistycznych muzycznych doznań. Występ Polly Jean cechował się sporą dawką
ujmującej teatralności podpartą wintydżową scenerią. Jej eteryczne ruchy i
tańce przykuwały uwagę, a charakterystyczny wokal szarpał za najczulsze
emocjonalne struny. Podobnie jak osiem lat temu na Open'erze, powaliła mnie
punkowym i zadziornym "50ft Queenie" z płyty "Rid of Me", ale generalnie to
był jej jedyny taki drapieżny wybryk. PJ Harvey wraz ze znakomitym zespołem
zdecydowanie stawiała na pełną gracji, elegancką i
poetycką stronę alternatywnej muzyki gitarowej. Głęboko satysfakcjonującą.
Niestety z ubolewaniem zdecydowaliśmy się na wcześniejszą ewakuację spod sceny
(szkoda tego finału z "Down By The Water" i "To Bring You My Love"), by zająć
dobre miejsce przed najbardziej wyczekiwanym koncertem dnia...
Jack White! Ależ byłem podjarany perspektywą tego koncertu! Zdecydowanie
bardziej niż pierwotnie planowanym występem Queens Of The Stone Age. No nie
będę ukrywał, że darzę Jacka głębokim uwielbieniem, czekam na jego nowe
albumy, jak na zbawienie, a koncertowe spotkania z nim zawsze pobudzały mnie
do euforycznej zabawy i były celebracją wszystkiego tego, co najlepsze dla
mnie w muzyce gitarowej. Jak już wspominałem na wstępie, jego nieoczekiwany
przyjazd do Europy na zaledwie trzy festiwalowe występy zbiegł się z premierą
kapitalnego albumu "No Name", na którym Jack powrócił do bezpośredniego,
surowego, garażowego blues-rocka. Przekłada się to też na jego obecny,
uszczuplony skład koncertowy. White w czarnej skórzanej kurtce pojawił się na
skąpanej w niebieskiej poświacie scenie w towarzystwie Patricka Keelera (The
Raconteurs) za perkusją, Bobby Emmeta za klawiszami i stałego współtowarzysza
Dominica Johna Davisa z basem w dłoniach. Już na dzień dobry panowie porwali
nas żywiołowym wykonaniem nowej kompozycji "Old Scratch Blues". To, co od razu
rzuciło się w oczy, to niebywała jammingowa swoboda, z jaką ta czwórka grała
ze sobą oraz promienisty uśmiech na twarzy Jacka. Sceniczny entuzjazm był
powalający! Temperaturę koncertu podkręcili za sprawą kolejnej świeżej
piosenki – "That's How I'm Feeling"! I tu proszę państwa mamy do czynienia z
natychmiastowym klasykiem koncertowym! To jest tak genialnie skrojona
kompozycja pod wywoływanie podscenicznej ekstazy (tłum fantastycznie podchwycił refrenowy okrzyk "Oh, oh yeah" – petarda!), że nie mam słów! I do
tego to płynne przejście w "Dead Leaves and the Dirty Ground" z repertuaru
"The White Stripes! Jack popisał się fenomenalną solówką w trakcie tego
erupcyjnego kawałka! Nie mniej piorunujący popis na gitarze akustycznej
zaserwował w trakcie kolejnego chwytliwego kawałka z "No Name" – "It's Rough
on Rats (If You're Asking)". Chwilę oddechu złapaliśmy przy "Love
Interruption", ale już niezawodna "Hotel Yorba" ze świetnymi solówkami
Bobby'ego na klawiszach pobudziła do nieokiełznanego szaleństwa. Rewelacyjnie
w whitestripe'owskie "Cannon" Jack wplątał nowiutkie "Morning at Midnight",
jakby tylko jeszcze bardziej pragnąc podkreślić nostalgiczną garażowość
tegorocznego materiału. "Lazaretto" bez zająknięcia powaliło tak jak zawsze, a
dynamiczne "Archbishop Harold Holmes" zaskoczyło blisko hip-hopową narracją
wokalną. Dalej White sięgnął po bojowe, wsparte rytmicznymi oklaskami "Broken
Boy Soldier" z repertuaru The Raconteurs i nokautujące "The Hardest Button to
Button", po którym usłyszeliśmy ostatni fragment z nowej płyty – tanecznie
wybrzmiewający "Underground"! Końcówka należała już do klasyków. Jack upojony
sceniczną euforią zataczał się przy rzeźbieniu solówki w "Little Bird", a
następnie zrzucił dwie koncertowe bomby atomowe w postaci "Steady, as She
Goes" i stadionowego "Seven Nation Army". Chyba nie muszę specjalnie opisywać,
z jaką reakcją tłumu spotkały się te oba klasyki. Ach! Cóż to był za epicki
koncert! Nawet jeśli ciut za krótki (godzina piętnaście), to i tak na tyle
intensywny, iż nie było czego zbierać spod sceny. Warto jeszcze w ramach
ciekawostki dodać, że z boku backstage'a poczynaniom Jacka przyglądał się duet
The Kills. Dzień później na Instagramie Alison Mosshart napisała, że Jack dał
piorunujące show i że był to genialny dzień gitar i magii. Pełna zgoda! Choć
na tym koncertowe doznania tego pierwszego dnia jeszcze się dla nas nie
skończyły...
Otóż po zakończeniu zasadniczej części programu festiwalu na terenie parku Slottsskogen (ze
względu na położenie blisko centrum miasta występy muszą kończyć się
maksymalnie o północy), impreza nocą przenosi się klubów usianych w Goteborgu.
Bardzo ciekawe rozwiązanie, choć na te bardziej znane nazwy trudno się dostać.
Pomocna była aplikacja festiwalowa, która pokazywała, które kluby są już
przepełnione. Moim celem był koncert Fabiany Palladino w Folkteatren i tu na
szczęście udało się dotrzeć do klimatycznego środka tego klubu. Łyk piwka i
trafiliśmy pod samą scenę, którą najpierw przejęła...
Hillari. Koncert 21-letniej artystki o norwesko-filipińskich korzeniach
przyniósł dawkę przyzwoitych soulowych i R'n'B melodii, ale... No niby sporo
tu się ze sobą zgadzało: sceniczna energia, niezły wokal, sprawny band
(wyróżniam solówki saksofonistki), a nawet popisy dwóch tancerek, ale
brakowało w tym wszystkim najważniejszego elementu: przebojowości. Plusik
dodatkowy za pobudzający cover "Killing Me Softly With His Song", lecz cały
występ niestety był nieco zbyt monotonny. Warto jednak było wytrwać do
występu...
Fabiany Palladino! Dosłownie kilka dni wcześniej do moich głośników trafił
tegoroczny imienny debiutancki album tej 36-letniej Brytyjki, na którym
zauroczyła mnie marzycielskim odlotem w zmysłowe R&B rodem z lat 90.
oraz rozkoszny retro-pop nasączony ejtisowymi inspiracjami. I wspaniale było
móc kołysać się do tych kompozycji w wersji live, a zakończenie dnia w rytm
bujającego singla "Stay With Me Through The Night" wprost idealne! Może tylko
jeszcze brakowało mi w postawie Fabiany nieco większej pewności siebie i
śmiałości, ale wszystko przed nią.
Piątek 09.08
Od samego piątkowego poranka niebiosa nad Goteborgiem nie były łaskawe.
Rzęsiście padający deszcz sprawił, że już wychodząc z hotelu po godzinie
trzynastej, założyliśmy na siebie pelerynki. Po przekroczeniu festiwalowych
bram w pierwszej chwili pragnąłem odszukać organizatorów i osobiście im
podziękować za to, że wyłożyli strategiczne ścieżki i przestrzeń między dwiema
głównymi scenami gumowymi podkładami, chroniąc nas od taplania się w błocie,
ale... Bardzo szybko odkryliśmy też ukrytą wadę tego rozwiązania. Pod tym
podłożem zbierała się woda, która w momencie nacisku wytryskiwała przez otwory
w górę. No cóż, na dzień dobry buty i spodnie zostały absolutnie przemoczone.
Tym bardziej podziwiałem mojego kompana Patryka za pozostanie pod Azaleą i
wyczekiwanie na koncert Maisie Peters (dziś po jej koncercie przed Noah
Kahanem w Berlinie doskonale rozumiem powody). Machnąłem zrezygnowany ręką i
udałem się pod namiot Linné, by tam uchronić się przed intensywniej padającym deszczem. Na szczęście chwilę później proces schnięcia
przyspieszył występ...
Blondshell! Solowy projekt Amerykanki Sabriny Teitelbaum podładował moje
akumulatory dawką hałaśliwie finezyjnego gitarowego grania z melodyjnym
grunge'owym posmakiem i katarktyczną liryką. Artystka, ubrana początkowo w
jesienną kurtkę i przeciwsłoneczne okulary, zaprezentowała nam większość
piosenek z jej świetnego zeszłorocznego imiennego debiutu: od płomiennej
kompozycji "Veronica Mars" po kapitalne, dramaturgiczne "Salad" na finał.
Pomiędzy wcisnęła także trzy nowe kompozycje: doskonałe "Ducket" (studyjna
wersja z gościnnym udziałem Bully), ogniste "What's Fair" oraz jeszcze
nieopublikowane "T&A". Prace nad nowym materiałem trwają i zapowiada się
on ekscytująco! Po tym koncercie nabrałem pewności, że świat potrzebuje takich
rockmanek jak Sabrina!
W międzyczasie deszczowa aura na szczęście zaczęła zanikać, odwiedziliśmy
strefę gastro i powróciliśmy pod namiot, by zobaczyć wyczekiwaną
formację...
Alvvays! Indie-popową twórczością tego kanadyjskiego zespołu zachwycam się od
lat, ale nie mogę doprosić się o ich przyjazd do Polski. Tym bardziej
cieszyłem się z ich obecności w line-upie Way Out West i nie zawiedli moich
oczekiwań. Ba, wręcz nie spodziewałem się, że ten występ będzie tak
fenomenalny! Wszystko tu się ze sobą zgrało. Zespół w świetnej formie serwował
kolejne marzycielskie melodie z domieszką hałaśliwego, skocznego jangle-popu i
niesfornych gitar, charakterystyczna ciepła, nostalgiczna i słodka barwa
wokalna Molly Rankin była miodem dla uszu, świadoma publiczność rezonowała
świetną energią i cudnie podśpiewywała kolejne teksty, a do tego jeszcze oko
cieszyły piękne psychodeliczne wizualizacje na telebimie, na które nakładano
obraz z kamer wycelowanych w członków zespołu. Kanadyjczycy, począwszy od
świetnego singla "Pharmacist" z wydanego w 2022 roku chwalonego albumu "Blue
Rev" przez choćby pięknie wyśpiewane przez fanów "In Undertow", nowofalowe,
syntezatorowe "Very Online Guy", czy też topiące serduszko "Adult Diversion"
nabierali rozpędu do punktu kulminacyjnego złożonego z serii trzech
wyśmienitych kompozycji: wystrzałowej "Belinda Says", rozmarzonego "Dream
Tonite" i owacyjnie przyjętego szlagieru "Archie, Marry Me"! Ten ostatni
został euforycznie i chóralnie odśpiewany przez publiczność w stanie
wyczuwalnego szczęścia! A jeszcze na finał otrzymaliśmy porywające "Easy on
Your Own?" z ostatniej płyty! Wspaniały koncert!
Znakomitą koncertową passę tego drugiego dnia podtrzymała...
Jessie Ware! Właściwie nie tyle, co podtrzymała, a podniosła poprzeczkę tego
dnia na mistrzowski poziom! Biję się w pierś, bowiem przed festiwalem raczej
miałem ambiwalentny stosunek przed jej występem, nieco bardziej rozważając w
tym czasie kolejne spotkanie z L'imperatrice. No nie byłem przekonany, czy ta
popołudniowa pora będzie sprzyjała Jessie. Co prawda na Open'erze jej koncert
w promieniach słonecznych bardzo mną rozkołysał i zrelaksował, ale... Ach,
nieistotne. Koniec końców Jessie Ware na Way Out West okazała się królową
disco popu! Jej występ ocierał się wręcz o festiwalową wybitność! Mimo iż
brytyjska piosenkarka ma w swojej dyskografii rozczulające ballady, to tym
razem postawiła na repertuar złożony z wyłącznie samych tanecznych bangerów z
jej dwóch ostatnich wysoko ocenianych płyt "That! Feels Good!" i "What's Your
Pleasure?". I cóż to było za show! Jessie towarzyszył fantastyczny zespół,
dwuosobowy ekspresyjny chór i dwójka niesamowitych tancerzy, którzy swoimi
wygibasami znacząco podnosili temperaturę wrażeń. A ta przekroczyła normę już
od pierwszego kawałka "That! Feels Good!", taneczne wibracje przejęły
całkowicie władzę nad mym ciałem przy "Pearls", ekscytująco wypadł klubowy
singiel "Lift Up" nagrany z Romy, o rozmarzone podrygi zadbała tęskna linia
melodyczna "Spotlight", a serce z klatki piersiowej do tańca porywało "Mirage
(Don't Stop)". Ale to finał złożony z trzech piosenek tak naprawdę skradł
nasze serducha. Najpierw Jessie nauczyła nas sympatycznego układu w trakcie
"Beautiful People", dalej porwała nas do entuzjastycznych podskoków i śpiewów
za sprawą coveru "Believe" Cher, schodząc przy tym do pierwszych rzędów, a na
zakończenie pocisnęła rozbudowaną wersję "Free Yourself", przy której można
było już całkowicie się zatracić w swobodnym tańcu! Cóż to była za koncertowa
przyjemność! Topka! A przecież to, co najlepsze tego dnia miało dopiero
nadjeść, ale zanim ustawiliśmy się w gotowości na występy Pulp i Fred
Againa.., ruszyliśmy po raz pierwszy w stronę mniejszej plenerowej sceny
Höjden by Spotify – ulokowanej urokliwie w dole pagórka, tworząc trochę taką
amfiteatrową przestrzeń – by tam podziwiać...
Nation Of Language! Nowojorskie trio zaskoczyło i zachwyciło mnie swoimi
nostalgicznymi synth-popowymi, new romantic, new wave, indie-popowymi
pejzażami dźwiękowymi rok temu na katowickim OFFie. Nieco później wydali swój
trzeci album "Strange Disciple", który również wzbudził moje uznanie.
Tym samym na Way Out West zameldowałem się na ich koncercie pod samą sceną już
jako fan ich twórczości. I znów Nation of Language sprawili, że zostałem
zahipnotyzowany w tańcu dawką ich niewyobrażalnego entuzjazmu do lat 80. i
synth-popowych zgrabnych melodii. Z trzech dotychczasowych albumów wybrali
równo po trzy najmocniejsze piosenki i tym samym napięcie oraz transowość ich
występu narastała z minuty na minutę. Na płytach brzmią bardzo dobrze, ale
dopiero na żywo ich muzyka przeskakuje na inny poziom! No nie sposób ustać w
miejscu przy takich numerach, jak "One Division St.", "Sole Obsession", "The
Gray Commute", "September Again", "The Wall & I", czy też "Across That
Fine Line". A ponadto bezwstydnie przyznam, że nie sposób oderwać wzroku od
uroczej i uśmiechniętej Aidan Noell za syntezatorami! No jakże ona cudownie potrafi się
wczuwać w kolejne melodie. Ale trzeba również docenić jej małżonka Iana
Richarda Devaneya za niezwykle szalone taneczne popisy i niesamowitą skalę wokalu. W blasku tej
dwójki trochę niknął Alex McKay, ale i jego melodyjną grę na basie warto
wyróżnić! Kolejny wyśmienity koncert tego dnia, po którym przyszedł
czas, by zarezerwować sobie dobre miejsce przed występem...
Pulp! Nie ma co kryć, że obecność tej britpopowej formacji był tym mym głównym opus magnum wyjazdu do Szwecji. To był jeden z celów
koncertowych tegorocznego lata. Co prawda Jarvis Cocker w jednym wywiadzie
zapewniał, że będą w trasie jeszcze w 2025 roku, ale wolałem dmuchać na zimne.
Relacje przyjaciół z ich koncertu na Primaverze dodatkowo podniosły poziom
oczekiwań wobec tego pierwszego spotkania z czołowym przedstawicielem britpopu. Chyba nawet nieco za bardzo, ale o tym później.
Zacznijmy jednak od tego, że występ Pulp rozpoczął się od organizacyjnego
zgrzytu. Wszystko zdawało się już być gotowe na punktualne wejście zespołu,
ale niestety szwedzki gwiazdor Oskar Linnors przedłużył swój występ na głównej
scenie o 10 minut... Mega słabe zachowanie z jego strony. Kilka dni po
zakończeniu festiwalu sami organizatorzy przepraszali za tę sytuację. Jarvis z
zespołem wobec tego afrontu Oskara zachowali się przyzwoicie i skrócili swój
set, tak by jednak Fred Again.. mógł rozpocząć zgodnie z ustalonym
harmonogramem. Frontman tłumaczył to zresztą wprost ze sceny i chwała mu za
tak eleganckie zachowanie. Przejdźmy jednak już do samego koncertu, który...
No Pulp są mistrzami w swoim fachu, zagrali idealnie na britpopowej nostalgii
i wzbudzili we mnie pożądaną koncertową ekscytację. Reakcja tłumu na drugi w
setliście przebój "Disco 2000" – obłędna! Szybko się okazało, że wokół nas
mamy gromadę odurzonych euforią Brytyjczyków, a jak wiecie, ta nacja doskonale
potrafi bawić się na koncertach swoich rodzimych formacji. Oj, zrobiło się
gorąco i niezwykle skocznie! Sam zresztą bawiłem się tak, jakby nie miało być
jutra! Wcześniej jednak usłyszeliśmy dramaturgicznie narastające "I Spy", z
wyłaniającym się za sprawą zapadni na szczycie podświetlanych schodów Jarvisem
Cockerem. A w tle na telebimie ogromna tarcza księżyca. No wręcz hollywoodzkie
wejście! 60-letni frontman zespołu pełnił przez cały koncert oczywiście
pierwszoplanową rolę. Wypełniał przestrzeń sceny swoją kosmiczną energią i
ekspresyjnymi tanecznymi ruchami. Skakał na odsłuchy, jakby miał przynajmniej o
połowę lat mniej na karku. A dodatkowo popisywał się dawką brytyjskiego
humoru. Cały on! Jedyny w swoim rodzaju! Trzeba jednak docenić również grę
całego zespołu, który dostarczał nam perfekcyjną i bogatą paletę melodyjnych
dźwięków. Pulp uderzali oczywiście w różnorodne emocjonalne tony. Nie
brakowało balladowych uniesień (przepiękne "Something Changed"),
atmosferycznych fragmentów ("Weeds", "Sorted for E's & Wizz"), epickich
wzlotów ("This Hardcore", "Sunrise" z udziałem gitarzysty Richarda Hawleya i
wyłaniającym się słonecznym obiektem w tle sceny, "Like a "Friend") i przede
wszystkim piosenek, przy których brykaliśmy z taneczną energią pod sceną
("O.U. (Gone, Gone)", "Pink Glove", "F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E.",
"Babies"). Prawdziwe szaleństwo ogarnęło publikę jednak przy tych
największych britpopowych hymnach: wspomnianym już "Disco 2000", dynamicznym i nostalgicznym "Do You Remember the First One?" oraz zagranym na finał epickim klasyku "Common People".
Przy tym ostatnim odleciałem totalnie w radosnej ekstazie! To jeden z tych
koncertowych killerów, które koniecznie trzeba przeżyć na własnej skórze! Czy
jednak ten koncert Pulp był idealny? No do pełni szczęścia zabrakło, by ten set był jednak dłuższy. Na setliście widniały podobno do wyboru utwory "Underwear",
"Mis-Shapes", "Glory Days" oraz nowość "A Sunset" (zagrana na kolejnym
koncercie w Finlandii). A mi szczerze zabrakło uwielbianego "Razzmatazz".
Szkoda również, że nie była obecna sekcja smyczkowa, jak na Primaverze i nie
obraziłbym się dodatkowe bajery, choćby takie konfetti w trakcie "Common
People" podniosłoby jeszcze poziom szczęścia. Mimo mych drobnych narzekań bawiłem się jednak nieprawdopodobnie znakomicie i jestem ogromnie
wdzięczny losowi, że dane mi było zobaczyć kolejną britpopową legendę na żywo.
Do odhaczenia pozostało Oasis...
Całkiem zacne miejsce pod sceną na Pulp okupiliśmy oczywiście słabszym
usytuowaniem na headlinerskim występie...
Freda Againa..! Jeden z obecnie najpopularniejszych elektronicznych artystów
na świecie zgromadził gigantyczny tłum! Ludzie z desperacji aż wspinali się na
drzewa, co sam Fred zauważył i komentował ze sceny. Show Brytyjczyka
obserwowaliśmy ostatecznie z tyłu, sukcesywnie podchodząc nieco bliżej i miało
to też swój plus. Z fascynacją obserwowałem, jak publiczność na całej długości
i szerokości totalnie została owładnięta przez kolejne odgrywane live elektroniczne piosenki
i bangery. Doprawdy dawno nie doświadczyłem takiego koncertu, by nawet na
tyłach publiczność tak oddawała się zabawie. Gdy Fred poprosił nas o kucnięcie
i wspólny wyskok – wszyscy kucnęli, gdy zachęcał nas do śpiewania prostego
tekstu niepublikowanej pieśni "peace u need" – wszyscy chóralnie śpiewali, gdy
zarzucał taneczne bomby w postaci "places to be", "Marea (we've lost dancing)"
i "Delilah (pull me out of this)" – wszyscy skakali jak opętani! Fred Again..
jest po prostu przekozakiem! Przede wszystkim należy docenić go za to, że nie
serwuje generycznego seta opartego na bombardowaniu kolejnymi dropami. O nie.
Jego koncerty to zdecydowanie coś więcej. Tak emocjonalnego elektronicznego
koncertu to ja jeszcze w życiu nie przeżyłem. Wielokrotnie oczywiście fikałem,
jak kangur, ale ileż też razy napływały do mnie szczere łzy wzruszenia...
Niesamowite! Na mój emocjonalny stan wpływ miała oczywiście głęboka wrażliwość
i osobowość Freda. Jego cholernie szczery entuzjazm, wdzięczność za wsparcie i
sceniczny luz niebywale na mnie (i podejrzewam na każdą zgromadzoną osobę)
oddziaływały. No nie sposób temu chłopakowi nie dopingować. Produkcja tego
show – prócz fragmentu, gdy Fred grał na sztosowej platformie na wysięgniku –
nie była wcale jakoś wielce widowiskowa (choć gra świateł robiła swoje), ale
może właśnie dzięki temu łatwiej było skupić się na tym emocjonalnym
przekazie. Warto jeszcze dodać, że Freda na scenie wspierał kumpel i w dwójkę
tworzyli ten wspaniały live act. Brytyjczyk nie miał nawet ochoty opuszczać
sceny, gdyż na sam koniec raz jeszcze zaintonował, przygrywając przy pianinie,
wersy "peace u need". No ciarrry na całym ciele! Genialny koncert, zasłużony
headlining! Open'er – musisz!
Opuszczaliśmy teren pozytywnie oszołomieni przebiegiem tego festiwalowego
piątku! Wszystkie kolejne zaliczane koncerty wybijały się ponadprzeciętność, a
wręcz ocierały o doskonałość. No takie dni przechodzą do historii! Gdyby tylko
jeszcze na sam finał udało nam się dostać na klubowy koncert Yard Act... No
ale niestety, zgodnie z przewidywaniem, kolejka chętnych na ich występ była
już ogromna. Nie było sensu. Postanowiliśmy zatem zebrać siły na ostatni
dzień...
Sobota, 09.08
Po dwóch intensywnych dniach festiwalowych w sobotę nastąpiło pewnego
rodzaju rozluźnienie i program już nie był tak bogato naszpikowany
wyczekiwanymi przeze mnie nazwami. Właściwie na dobrą sprawę mógłbym
przeskoczyć od razu do headlinerskiego występu The National... Ale okej,
zróbmy ekspresowy przegląd przez te wcześniejsze koncertowe doznania.
A o chilloutowe i medytacyjne stany na samym początku zadbali Arooj Aftab i
André 3000. Pakistańska artystka relaksowała przyjemnymi, kunsztownymi i
minimalistycznymi harmoniami, w których słychać było echa indyjskiego
muzycznego folkloru łączonego z jazzową melodyką. Zaś członek duetu
hiphopowego Outkast odgrywał na głównej scenie swój solowy, ekstrawagancki
album "New Blue Sun". Ten występ idealnie podsumowuje opis na setlist.fm:
"ambient flute improvisation". Oba występy idealne jako tło do piwka i
szamki, ale na dłuższą metę nieco za bardzo o tej wczesnej porze
nużyły.
O dopływ potrzebnej festiwalowej energii zadbał szwedzki żeński duet Icona
Pop. Publiczność wylewająca się spod namiotu Linné porwana została do
tańca w rytm całkiem niezłych electro-popowych kompozycji. Oczywiście ten
największy wystrzał tanecznej euforii nastąpił w momencie ich
najsłynniejszego przeboju, czyli "I Love It" nagranego z Charli XCX. Ten
kawałek z radością wyskakałem po raz drugi w tym sezonie! Wcześniej
oczywiście na open'erowym koncercie wspomnianej Charli... No i bądźmy
szczerzy – występ Szwedek z Icona Pop nie dorósł do pięt wixie, którą
Brytyjka rozkręciła pod Tent Stage, ale miał swoje momenty i można było trochę rozgrzać nóżki.
Duże nadzieje wiązałem z występem rockowej formacji Wednesday na
scenie Höjden. Ich zeszłoroczny album "Rat Saw God" był wyróżniany w licznych rankingach AOTY i zdobył również moje uznanie. Zgodnie z oczekiwaniami na żywo otrzymaliśmy jazgotliwą, brudną, alt-blues-indie-rockową dawkę kumulacji
gitarowej energii z posmakiem amerykańskiego country i shoegaze'owych
odlotów, która znajdowała swoje ujścia w gardłowych krzykach charyzmatycznej
liderki Karly Hartzman. Muszę jednak przyznać, że ten bądź co bądź finezyjny
chaos nieco bardziej zachwycał mnie w wersji studyjnej. Kupuję tę twórczą
surowość, ale z pewnością ich sceniczne wyczyny nie należą do
najprzystępniejszych i najprzyjemniejszych, nawet jeśli w tym tkwi pewien
unikalny urok. Cóż, raczej nie przekonali mnie do tego, by skorzystać z
jakieś ewentualnej przyszłej okazji do zobaczenia ich w klubowej odsłonie, ale
mimo wszystko nie skreślam ich i będę dalej śledził losy ich kariery.
Dalej przelotem sprawdziłem scenerię elektronicznej sceny Dungeon, chwilę pobujałem się
kilkanaście minut przy secie Peggy Gou (za krótko, by oceniać) na Azalei, a
następnie powróciłem pod Höjden i chłonąłem bardzo przyjemne przyjemne,
sielskie, amerykańskie country serwowane przez zespół Hurray For The Riff
Raff. Nowoorleańska formacja dowodzona przez obdarzoną ekspresyjnym
wokalem Alyndę Segarrę zabrała nas w horyzontalną podróż po pejzażach
amerykańskiego południa. Bardzo solidny w swoim gatunku występ, aczkolwiek
obawiam się, że raczej zaniknie on w odmętach mojej pamięci.
Ruszyłem następnie w stronę Flamingo Stage i przeżyłem delikatny szok. Na
scenie prezentował się szwedzki bohater muzyki pop bezpiecznego środka
Benjamin Ingrosso, który zgromadził tłum niewiele mniejszy... niż Fred
Again.. i przygotował widowiskowe show z licznymi pirotechnicznymi efektami.
Taki no powiedzmy odpowiednik naszego Dawida Podsiadły. I również jak nasz
rodak, Benjamin może pochwalić się popowymi kompozycjami, które idealnie
pasują do formatów mainstreamowych stacji radiowych, ale w zderzeniu z moim
gustem spotykały się jednak z obojętnością. Dość powiedzieć, że w trakcie
wyskoczyłem sobie pozwiedzać strefę medialną (zacną!), ale powróciłem na
końcówkę z zamiarem zaatakowania barierek na...
The National! Udało się! Nie było to idealne miejsce, nieco za bardzo z boku,
ale jednak cel został osiągnięty! Wiązało się to niestety z odpuszczeniem
koncertu Fever Ray, ale te główne sceny są naprzeciw siebie na tyle blisko
położone, że nawet dobrze słyszałem tamten występ i co nieco również widziałem
na telebimach. Nawet poczułem delikatny przypływ ciarek przy echach "If I Had
a Heart". Ale przejdźmy już do głównego sobotniego muzycznego tortu. Nie ma co
tu kryć, panowie z The National uratowali ten dzień! Począwszy już od
instrumentalnej kanonady w "Sea of Love" wiedziałem, że nie będzie tu mowy o rozczarowaniu. Amerykańska formacja znajduje się obecnie w życiowej formie,
plasuje się w czołówce alternatywnych, rockowych zespołów live i występem na
Way Out West potwierdzili te stwierdzenia. Był to zarazem ich ostatni koncert
na letniej trasie po Europie, ale nie wykazywali żadnych oznak zmęczenia.
Wręcz przeciwnie! Zwłaszcza Matt Berninger tryskał niespożytą energią! Aż
momentami trudno było wzrokiem nadążyć za jego szaleństwami. Spacerował od
jednego skraju sceny do drugiego, często wykorzystywał wybieg przygotowany de
facto dla Ingrosso, utrzymywał ciągły i bliski kontakt z fanami, wskakiwał na
kolumny głośników przed sceną, schodził do pierwszych rzędów, przytulał
najwierniejszych fanów, przechadzał się wśród publiki, wspiął się ogrodzenie
samotnego drzewka rosnącego pod sceną w trakcie "Day I Die", pozwalał fanom
wydrzeć się do mikrofonu przy "Graceless", zadedykował "Mr. November" dla
Kamali Harris, zmieniając lirykę na Madame Harris... Matt dosłownie kradł to
show i pochłaniał całą scenę! A przy tym wkładał w swój śpiew taki ogrom pasji
i emocji... Aż brak słów! Genialna forma! To ostatnie zdanie przypisuję również pozostałej ekipie The National. Instrumentalna orkiestra prowadzona
przez gitarowe popisy braci Dessner zalewała nas falą przecudnych melodii.
Kiedy miało być delikatnie i melanocholijnie – było magicznie, a kiedy
należało postawić katarktyczne crescendo – zdrowo targało wewnętrznymi
emocjami! Nie zawiódł repertuar. Mając do dyspozycji półtoragodzinny set,
postawili na sprawdzone i niezawodne kompozycje z całej dyskografii. Większych
niespodzianek zabrakło. No może tylko gościnnego udziału francuskiej piosenkarki Miny Tindle w "Rylan"
się nie spodziewałem, a był to bardzo sympatyczny moment. Mógłbym wyróżniać
właściwie po kolei każdy numer, ale chyba to finałowe "About Today" wywołało u
mnie największą skalę emocjonalnego trzęsienia. I jeszcze na sam koniec udało się przybić piątkę z Mattem! Piękniejszego zakończenia
przygody z Way Out West chyba nie mogłem sobie wymarzyć! Choć tak szczerze ten
koncert The National nie wyparł z moich wspomnień z ich zeszłorocznego
halowego występu w Berlinie. Są fenomenalni, także festiwalowo, ale to właśnie
na osobnych koncertach jeszcze bardziej odkręcają korek z magicznymi,
niepowtarzalnymi doznaniami. Ale czekajcie. Czy ja tu mówiłem o jakimś
zakończeniu? O nie, nie! Nie tak prędko...
W ramach Stay Out West spontaniczne i w ciemno zdecydowaliśmy się
na koncert szwedzkiego projektu Funeral Folk, który miał miejsce w murach
kościoła Annedalskyrkan. I to, co tam przeżyliśmy, jest wręcz niemożliwe do
opisania. Obłędny, sakralny, spirytualistyczny muzyczny rytuał pogrzebowy,
wypełniony lamentującymi, chóralnymi, a nawet w pewnym momencie wręcz
upiornymi wokalami i transcendentalną grą na syntezatorach, cytrze, lirze
korbowej, gitarze i melotronie. Doświadczenie kompletnie niecodzienne!
Niezwykle transowe! Poszczególne kompozycje trwały nawet po kilkanaście minut,
ale pochłaniały tak głęboko, że kompletnie nie odczuwałem upływu czasu.
I ten finał, gdy muzycy zeszli ze sceny, a cappella popchnęli nas do
chóralnego śpiewania uduchowionego motywu i dostojnie przespacerowali
się przez cały kościół. Pewnie czytacie te słowa i myślicie sobie – co ten
Ojciec Podróżnik wygaduje. Ale naprawdę musicie mi uwierzyć na słowo, że
część moje umysłu już na zawsze pozostała w szwedzkiej świątyni. To było
unikalne i już definitywne ostatnie koncertowe doświadczenie podczas Way Out
West 2024!
Podsumowanie
Ostatnia festiwalowa przygoda tegorocznego lata przyniosła mi multum wspaniałych koncertowych doznań. Gdy w niedzielę Patryk wypytywał mnie o ranking najlepszych występów, to migałem się od odpowiedzi na wszelkie sposoby. Jeśli już miałbym przystawiony nóż do gardła, to pewnie w tej pierwszej trójce (kolejność bez znaczenia) wymieniłbym Jacka White'a, Pulp i Fred Againa.. Ale przecież jeszcze w pamięci na długo pozostaną wspaniałe koncerty Jessie Ware, Alvvays, Nation of Language, Big Thief, The Kills, PJ Harvey, Blondshell, Jamesa Blake'a... Na wyróżnienie zasługują również klubowy występy Fabiany Palladino i ten kościelny Funeral Folk w ramach Stay Out West. Może tylko faktycznie ta sobota pozostawiła mnie z lekkim niedosytem, ale generalnie cała ta wyprawa była grzechu warta! Serce rosło, że taki line-up sfokusowany na alternatywnej muzie przyciągnął rekordowy dla Way Out West tłum siedemdziesięciu tysięcy osób! Można? Można! Oby ten kierunek został dalej utrzymany.
Z pewnością jesteście również ciekawi, jak Way Out
West wypada pod kątem organizacyjnym. A zatem wyróżniam jeszcze dodatkowo plusy i minusy,
które przychodzą mi w pierwszej kolejności na myśl:
Plusy:
+ położenie terenu festiwalu w centrum miasta w klimatycznym parku
+ kompaktowość terenu
+ dwie główne sceny ustawione naprzeciw siebie w stosunkowo bliskiej
odległości
+ wyłożenie strategicznych ścieżek i newralgicznych fragmentów terenu gumowym
podkładem (abstrahując już od wspomnianej w relacji, wytryskującej spod spodu
wodzie)
+ spora ilość stoisk gastronomicznych
+ ceny jedzenia niewiele różniące się od tych choćby z Open'era
+ nocne koncerty w klubach po zakończeniu głównych występów na terenie
festiwalu
+ sprawna aplikacja festiwalowa z przydatną funkcją pokazywania dostępności
miejsc w klubach
+ nagłośnienie generalnie bez zarzutów
+ uroczo latające mewy na nieboskłonie (ujęte nawet w festiwalowym logo!) ;)
+ atmosfera życzliwości
+ tanie loty z Gdańska
+ koncerty rozpoczynają się bardzo wczesnym popołudniem
+ duża ilość stref sponsorskich
Minusy:
– przy tegorocznej rekordowej frekwencji bywało tłumnie i momentami w
godzinach wieczornych panował ścisk
– Szwedzi to wysoki naród ;)
– zmienna pogoda
– wysokie ceny piwa (puszka 0,3l około 30 złotych)
– klubowe koncerty mocno oblegane i na te największe nazwy trudno się dostać
bez poświęcenia headlinerskich występów.
– z perspektywy zagranicznego przybysza: w line-upie sporo szwedzkich akcentów
muzycznych
– nieco za mała ilość toi-toi i wolnostojących pisuarów
– niezbyt różnorodna oferta gastronomiczna
– namiotowa scena Linné to trochę taki nasz Alter Stage – zdecydowanie
przydałby się jej upgrade
– niewielki rozmiar telebimów przy dwóch głównych scenach
– późno zachodzące słońce
– ceny noclegów
Jak właściwie każdy festiwal, Way Out West ma swój charakterystyczny klimat i
nie jest to impreza pozbawiona wad, ale generalnie nie wypływały one na mój
ogólny pozytywny odbiór pobytu w tym miejscu. Co by nie mówić, line-up
rekompensował wszelkie niedostatki i poniesione koszty. Z pewnością wyprawa do
Szwecji nie należy do najtańszych, ale z ręką na sercu polecam Wam ten
kierunek muzycznych podróży! Czułem, że Way Out West staje się moim nowym
festiwalowym domem, do którego z chęcią powrócę w przyszłości!
Fotorelacja:

Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
05.09.2024