Podróże Muzyczne relacjonują: Moby w Berlinie, Velodrom, 22.09.2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Moby w Berlinie, Velodrom, 22.09.2024!
 

 Podróże Muzyczne relacjonują: Moby w Berlinie, Velodrom, 22.09.2024!

 
 
 
 
Poniekąd mógłbym dzielić swoje życie na przed i po 17 czerwca 2011 roku. Podróż tamtego dnia na Orange Warsaw Festiwal i koncerty My Chemical Romance, Skunk Anansie oraz Moby'ego okazały się życiowym gamechangerem. Po 13 latach w końcu mogę z radością obwieszczać, że te wszystkie trzy zespoły bliskie memu sercu udało się zobaczyć ponownie na osobnych koncertach! Nieprawdopodobna wręcz historia, bo jeszcze jakiś czas temu wydawało się to marzeniem nie do zrealizowania. Okazji do zobaczenia Skunk Anansie co prawda nie brakowało przez ostatnie lata, ale za to My Chemical Romance zdawali się definitywnie zakończyć karierę, a Moby uznał, że ma dość tras koncertowych i przez ostatnią dekadę grywał okazjonalnie na imprezach charytatywnych w Stanach. Ci pierwsi kompletnie nieoczekiwanie ogłosili reunion w 2019 roku, a nawet trzy lata później zagrali headline show w Warszawie, na którym oczywiście nie zabrakło pod sceną mej osoby. Jeden cud się wydarzył, więc czekałem cierpliwie na ten kolejny... Niemniej z każdym kolejnym rokiem nieco traciłem nadzieję na powrót Moby'ego, ale na szczęście jego manager wpadł na pomysł zorganizowania trasy charytatywnej. Wszystkie środki z zakupionych biletów miały powędrować do organizacji walczących o prawa zwierząt. I tu już Richard Melville Hall, który stał się zagorzałym aktywistą i weganinem,  nie miał wymówki. A że przy okazji zbiegło się to jeszcze z 25-leciem premiery kultowego albumu "Play"... No i tym amerykański wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista i producent muzyczny ogłosił siedem dat w UK i w Europie. Naszego kraju na tej krótkiej liście przystanków zabrakło, ale wyprawy do Berlina nie śmiałem sobie odmówić. I jakże cholernie warto było zjawić się w 22 września w kosmicznym obiekcie berlińskiego Velodrom!  

Koncert Moby'ego z Warszawy zapamiętałem jako perfekcyjne połączenie tanecznego szaleństwa z niebiańskimi uniesieniami. Traktowałem tamten występ jako jedną z najlepszych dyskotek w swoim życiu. I to wprost niebywałe, że po koncercie w Berlinie mogę napisać to samo, gdyż forma Moby'ego jest nadzwyczaj fenomenalna, a jego umiłowanie stricte do samych koncertów nie zmalało przez te ostatnie lata. Przygotował świetne, porywające widowisko z udziałem całego pięcioosobowego zespołu wspieranego przez dwie wokalistki i z wyczuwalną ekscytacją dostarczył dawkę wielu nostalgicznych westchnień. Niby trasa hołdująca płycie "Play", ale generalnie otrzymaliśmy repertuar z kategorii "greatest hits". Nie narzekałem na taki obrót sprawy. 

Już samo rozpoczęcie tego koncertu utworem "In My Heart"... Jeju, jakby ktoś włożył moje serce do mikrofali! Ten organ dosłownie roztopił mi się ze szczęścia! Aż brakuje słów, by wyrazić, jak genialny to był moment. Czułem, że zjednoczona we wspólnym śpiewie publiczność doświadcza zbiorowego koncertowego katharsis. Zamknąłem oczy, dałem się ponieść chwili i pełną piersią wyśpiewywałem refren tej pieśni, cudnie niesiony także przez wokalistki Nadię Christine Duggin i Choklate. A Moby niczym nastolatek z gitarą w dłoni biegał z lekkością od jednego skraju do drugiego i jednoznacznymi gestami prowokował nas do zwiększenia przepływu energii. Po zatankowaniu naszych dusz falą błogości, przyszedł czas na wprawienie ciał w transowy taniec. Rozpędzający się rytm piosenki "Go" od razu został wzmocniony przez perfekcyjnie synchronizowane oklaski publiki, a Moby wściekle uderzał dłońmi w konga. Uwodzicielsko grzmiące bębny rewelacyjnie zderzyły się powabnym tłem malowanym przez grę wiolonczelistki i skrzypaczki. Dalej poszarpanym gitarowym riffem i uliczną zadziornością napastował nas staroświecki, ale koncertowo wciąż jary utwór "Bodyrock", a w hipnotyczny stan wprawiło bujające "Flower", które bardzo płynnie zostało połączone z okazałą wersją "Find My Baby", podczas której wokalem popisywała się Nadia. Po tej elektryzującej pierwszej części koncertu Moby postanowił nieco stonować nastroje. Sięgnął po album "Innocents" i zaprezentował akustyczną wersję piosenki "Almost Home", podczas której do Nadii i Choklate ze wsparciem wokalnym dołączyła sceniczna koleżanka, która władała przez cały wieczór klawiszami. Miłe wykonanie, choć akurat z tego krążka wolałbym usłyszeć przede wszystkim "The Perfect Life" albo "The Last Day". W wyciszonej, nastrojowej aurze pozostaliśmy jeszcze za sprawą kompozycji "When It's Cold I'd Like to Die", którą syrenim wokalem wyśpiewała Nadia. Cieplej na serduszku zrobiło się za sprawą sentymentalnego i elektro-symfonicznego "In This World", a swą genialną minimalistyczną melodią całkowicie pochłonął kultowy utwór "Porcelain", który o mało przed laty nie znalazł się na płycie "Play" (na szczęście w porę interweniował manager), o czym wspominał przed wykonem Moby. Zresztą nowojorski artysta nie stronił od częstowania nas wieloma anegdotami, wspomnieniami związanymi z Berlinem i po prostu dzielenia się z nami swoją pasją do muzyki. Wracając do przebiegu koncertu... W połowie setlisty zostaliśmy wystrzeleni w kosmiczną przestrzeń za sprawą atomowej wersji "We Are All Made of Stars"! Nogi same odrywały się od podłoża! Z huraganową siłą uderzyła również rave'owa perełka z "Play" – "Machete". Następnie Moby zaprosił na scenę gościnię specjalną tego wieczora i całej trasy – Lady Blackbird! Urywająca się pod tym pseudonimem amerykańska wokalistka Marley Munroe – określana także jako Grace Jones jazzu – zaprezentowała nam się na scenie już wcześniej w roli supportu, czarując nas swoim potężnym i soulowym wokalem przy akompaniamencie samego gitarzysty. Z takim wokalnym wsparciem utwory "Walk With Me" oraz w szczególności poruszające "Why Does My Heart Feel So Bad?" wybrzmiały iście epicko! Przy tym drugim wykonaniu Lady Blackbird wręcz nie musiała nas specjalnie prosić o wspólne wzniesienie w górę rąk, gdyż one same się do tego rwały w jakimś takim modlitewno-gospelowym porywie emocjonalnego aktu nawrócenia. Przepiękny moment! Nie sposób było nie odpłynąć również w przyjemną rozkosz za sprawą ambrozyjskiej instrumentalnej melodii "Everloving". Z błogiego letargu wyrwały jednak pierwsze charakterystyczne dźwięki skrzypiec, zwiastujące bourne'owskie "Extreme Ways". Refrenowe Oh baby, oh baby / Then it fell apart, it fell apart wybrzmiało iście piorunująco, a po moich plecach dreszcze uprawiały przebieżkę. Podstawową część seta zakończyło zaś dynamiczne wykonanie pulsującej funkową energią piosenki "Honey", niesionej wokalem Choklate.  

Bis rozpoczął się od totalnie oderwanego od całego występu wykonania... spopularyzowanego przez Johny'ego Casha coveru piosenki "Ring of Fire"! Absurdalnie zabawny moment, tym bardziej że Moby nakłonił publiczność do chóralnego śpiewania solówki na trąbce! Kto by tu się spodziewał takiej kowbojskiej atmosfery? Sympatyczny wykon, idealny na rozładowanie atmosfery, ale czy aż tak potrzebny? Z chęcią w to miejsce przytuliłbym takie "Disco Lies"...  Po tej irracjonalnej chwili wróciliśmy jednak już do zestawu wielkich przebojów. Na początek Moby zachęcił nas do szaleństwa za sprawą "Lift Me Up" w zupełnie nowej aranżacji! Wręcz wywrotowej! Chyba nawet intencjonalnie przesadnie skręconej w stronę rockowego hymnu. Początkowo czułem się wręcz zdezorientowany, ale już w trakcie załapałem ten odmienny vibe, choć do dziś mam jednak mieszane uczucia. Mimo wszystko prostota oryginalnej wersji miała i ma w sobie większy potencjał do zamieniania łydek w sprężyny. W pełni jednak rozumiem chęć Moby'ego do takich eksperymentów. "Natural Blues" wybrzmiało już jednak w pełni klasycznie z uduchowioną i uzdrawiającą mocą wzniosłych electro-gospelowych dźwięków i wokalnych porywów Choklate. Magia! Po tym kolejnym duchowym uniesieniu przyszedł czas na totalny rave'owy odlot. Bombastyczne i dzikie wykonanie "Feeling So Real" niemalże zmiotło mnie z parkietu Velodrom. To było czysty taneczny hedonizm! Wow! I na pożegnanie tradycji musiało stać się zadość. Z taśmy wybrzmiało "Thousand", które swoim hardcore'owym techno tempem (chyba z milion uderzeń bitu na minutę) i złowieszczym, apokaliptycznym klimatem totalnie ogłuszyło i znokautowało. Wszystkie echa z poprzednich wykonań zostały tym samym wręcz uciszone. Moby zaś w trakcie wspiął się na podest i w świetle reflektora wzniósł triumfalnie w górę wytatuowane ręce (na jednej słowo "Animal", na drugiej "Right")  niczym mesjasz muzyki elektronicznej.    

To blisko dwugodzinne show było okazją do cudownego zanurzenia się w muzycznej, ponadczasowej nostalgii. Moby wciąż ma w sobie to coś i jest jednym z najlepszych scenicznych dyrygentów, których spotkałem na swojej drodze. Szkoda, że tak rzadko koncertuje w ostatnich latach. Chciałbym wierzyć, że na fali sukcesu tej trasy, która spotykała się z naprawdę ekscytującym odbiorem ze strony publiczności, nowojorski artysta będzie kontynuował ten sceniczny powrót, ale szczerze powątpiewam w taki obrót spraw. A jeśli już, to pewnie skończy się na trasie w Stanach. Tym bardziej cieszę się, że udało się dotrzeć do Berlina i przeżyć ten niemalże perfekcyjny wieczór wypełniony duchowymi uniesieniami i nieokiełznanymi zbiorowymi pląsami! Koncerty Moby'ego to niezapomniane doświadczenie!

PS Muszę się jeszcze pochwalić, że Moby, wspominając ten berliński występ na Instagramie, wykorzystał między innymi moje foty zrobione podczas tego koncertu! Spadłem z krzesła, widząc powiadomienie w aplikacji! Niesamowita historia!
 
 
 

 
 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne 
08.10.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.