Podróże Muzyczne relacjonują: Nick Cave and The Bad Seeds w Łodzi i Krakowie (Atlas Arena, Tauron Arena Kraków, 10-11.10.2024)

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Nick Cave and The Bad Seeds w Łodzi i w Krakowie! (Atlas Arena, Tauron Arena Kraków, 10-11.10.2024)
 
 

Podróże Muzyczne relacjonują: Nick Cave and The Bad Seeds w Łodzi i Krakowie! (Atlas Arena, Tauron Arena Kraków, 10-11.10.2024)

 
 
 
Mija już tydzień od doświadczenia kolejnych występów Nicka Cave'a and The Bad Seeds w Polsce, a ja wciąż nie potrafię się emocjonalnie otrząsnąć po tych dwóch wieczorach w Łodzi i Krakowie. Zresztą ten "problem" dotykał mnie po każdym wcześniejszym koncercie Księcia Ciemności. To właśnie to artystyczne określenie przykuło moją uwagę w roku 2013, gdy Nick Cave zagrał na Open'erze. Widziałem właściwie o nim tylko tyle. Stanąłem gdzieś w tyle w tłumie z białą kartką w głowie i... Zamurowało mnie. Dosłownie. Charyzma Cave'a, jego bezpośredni kontakt z publicznością, genialna i perfekcyjna gra jego kompanów z The Bad Seeds, Warren Ellis w szalonej ekspresji wyrzucający smyczki pod zadaszenie głównej sceny... Już w tamtym momencie narodziło się we mnie przekonanie, że kolejnych wizyt tej formacji w Polsce nie będę omijał, a wydana w tamtym okresie wspaniała płyta "Push The Sky Away" tylko scementowała moje uwielbienie dla australijskiego artysty. W kolejnych latach moje serce pękało pod wpływem tragicznych wydarzeń, które dotykały Nicka Cave'a. Śmierć dwóch synów, 15-letniego Arthura i 31-letniego Jethro Lazenby, pożegnanie przyjaciółki Anity Lane... Swoje zmagania z bólem straty, żałobą i duchowym cierpieniem przelewał kolejno na mroczny album "Skeleton Tree" (2016), ascetyczny "Ghosteen" (2019) i napisany wyłącznie z Warrenem, istotny w tym terapeutycznym procesie, "Carnage" (2021). To rzeźbienie i stawianie  pomników dla żałoby nie trafiało do wszystkich sympatyków Cave'a (mnie jednak uderzało głęboko w serce, choć szczerze powroty do tych płyt są zbyt bolesne), ale dla samego artysty bez wątpienia były to twórcze akty bezcenne w poszukiwaniu ścieżki do odkrycia na nowo radości w życiu. Tak samo jak wartościowe były z pewnością dla niego spotkania z publicznością. Cave bowiem nie stronił od kolejnych tras koncertowych, podczas których można było wręcz  odnieść wrażenie, że jego pragnienie kontaktu z fanami jest jeszcze silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Obserwowałem to spod barierek podczas koncertów na warszawskim Torwarze w 2017 roku i w Ergo Arenie w 2022 roku. Oba koncerty wryły się w moją pamięć, potargały duszę i zdemolowały moje emocjonalne fundamenty. Polecam szczególnie relacje na blogu z tamtych wieczorów, które swym nieskromnym zdaniem zaliczam do najlepszych tekstów w mym wykonaniu. W międzyczasie Cave zachwycił mnie również na Open'erze w 2018 roku, nawet mimo tego, iż występował na Mainie w niesprzyjających w budowaniu klimatu promieniach zachodzącego słońca. I tak właśnie przez ostatnią dekadę renoma o wybitnym, transcendentalnym poziomie koncertów Cave'a szerzyła się w muzycznym środowisku. Sam naocznie obserwuję to zjawisko od lat za sprawą sukcesywnie większej ilości Podróżujących znajomych i przyjaciół obecnych na koncertach tego artysty oraz po reakcjach na wszelkie wiadomości związane z jego twórczością i koncertową aktywnością. Euforia po ogłoszeniu tegorocznej trasy promującej nowy album "Wild God" również była namacalna. Nie zawahałem się ani przez moment i od razu zakupiłem bilety na dwa koncerty w Łodzi i Krakowie. Hype rósł we mnie z każdym kolejnym miesiącem, z każdym kolejnym wypuszczonym singlem, aż wreszcie apetyt wzrósł do niebotycznego poziomu po premierze nowego materiału. Bowiem "Wild God" już od etapu okładki po instrumentalną zawartość promienieje jasnością, nadzieją i celebracją życia. Oczywiście blizny się nie zagoiły i echa mrocznej przeszłości wciąż słychać w przewrotnych, poetyckich tekstach Nicka, niemniej jednak ta furtka w celu wpuszczenia do zakamarków duszy ożywczego światła została zdecydowanie szerzej otwarta. Ten najbardziej przystępny – dla wielu najlepszy – od czasu "Push The Sky Away" album doprawdy podsycił moją ekscytację związaną z tegoroczną trasą i byłem niezwykle ciekaw, jak te nowe kompozycje wybrzmią w łódzkiej Atlas Arenie i Tauron Arenie Kraków. A zatem przenieśmy się wspomnieniami do wnętrza... No właśnie. Dobre pytanie. Pisanie odrębnych relacji nie miałoby większego sensu, gdyż repertuar na obu koncertach był ten sam, a przebieg różnił się niewielkimi niuansami, więc... Pozwólcie, że głównie będę trzymał się mej perspektywy z Łodzi, gdyż od razu się przyznam, że to właśnie tam Dziki Bóg uderzył najcelniej w moje emocjonalne podbrzusze. Zarazem było to moje dosłownie najbliższe fizycznie i duchowo spotkanie z Cave'em na przestrzeni tych wszystkich lat. Zanurzmy się zatem już w tych wspaniałych wspomnieniach...         


Punktualnie o 20:30 światła w łódzkiej Atlas Arenie przygasły, a na scenę wkroczyła kilkuosobowa orkiestra The Bad Seeds na czele z niezastąpionym weteranem Warrenem Ellisem, a także z Colinem Greenwoodem, który z powodów zdrowotnych zastąpił nominalnego basistę Martyna Caseya.  Chwilkę później przy pierwszych rzewnych dźwiękach kompozycji "Frog" z płyty "Wild God" pojawił się ON. Pieśniarz. Kaznodzieja. Mistrz. Nick Cave! Uśmiechnięty, ubrany w nieodzowny stylowy garnitur z radością krzyknął do mikrofonu "Polska!", a następnie z jego ust popłynęły poetyckie wersy i metafory ze wspomnianego singla. Nie było to tak imponujące wejście, jak dwa lata temu w Ergo Arenie, gdy podczas rock'n'rollowego "Get Ready For Love" Cave natychmiast rzucił się w objęcia fanów, ale rozedrgane emocje w wokalu 67-letniego Australijczyka delikatnie szarpnęły po raz pierwszy tego wieczoru za emocjonalne struny, a  wyszczególniane na ekranach w trójwymiarowej formie liryczne wersy "Amazed of Love" i "Amazed of Pain" jasno zasugerowały, że wszyscy zaczynamy niezwykłą odyseję w ponadziemskie wymiary utkwione między jasnością a mrokiem. Między ekscytacją a intymnością. Między radością a cierpieniem. Kill me! Kill me! In the Sunday rain – Nick błagalnie wyśpiewujący ten wers bezpośrednio nad stłoczonym tłumem przy podeście zespolonym na niemal całej szerokości z pierwszym rzędem, skąpany w czerwieni i z napisem "Kill Me" na ekranach w tle to jeden z wielu obrazów tego koncertu, który zapamiętam z pewnością na dłużej. 
 

Niemniej tak naprawdę na dobre ten występ rozpoczął się od zagranej w drugiej kolejności tytułowej kompozycji z tegorocznej płyty. Trupa złożona z muzycznych tyralierów z Cave'em na czele rozpędziła nam się w końcówce tej piosenki do poziomu rock-gospelowej petardy. To, z jakim impetem w pewnym momencie Nick wyskoczył sprzed fortepianu do pierwszego rzędu i dalej z jaką dzikością i wzniosłością w głosie – wzmocnioną przez czteroosobowy, gospelowy chór, wyróżniony na podeście ponad wszystkimi muzykami – wyrzucał z siebie wers Bring your spirit down – zaraźliwie zniewalające!  "Wild God" to oczywisty kandydat z nowej płyty do dłuższego zagrzania w koncertowym repertuarze The Bad Seeds. Kompletnie zostałem w tym momencie owładnięty przez sceniczną magię oraz magnetyczną siłę Cave'a i z ogniem na końcu języka razem z nim wykrzykiwałem kolejne wersy, wyrzucając żywiołowo w powietrze rękę z zaciśniętą dłonią. Zresztą ten widok tłumnie falujących i wznoszonych dłoni w kierunku przechadzającego się Cave'a... Niezmiennie od lat fascynujący! Każdy pod sceną tak bardzo pragnął tego dotknięcia przez Mistrza, jakby zależała od tego jego dalsza egzystencja na Ziemi. Temu nie sposób się oprzeć. Chęć przebywania w bliskim kontakcie z Cave'em jest jak narkotyczny nałóg. A on doskonale zdaje sobie z tego sprawę, kokietuje, szuka kontaktu, przeszywa wzrokiem, nasłuchuje, rozmawia, od czasu do czasu podpisze wybranym osobom płytę albo książkę, a nawet uroczo zgani (sytuacja na początku koncertu w Krakowie, gdy poprosił o schowanie tudzież rozsądne używanie telefonów). On po prostu karmi się naszą energią, przetwarza ją w sobie, a następnie oddaje ze zdwojoną mocą! 


Wracając jednak do przebiegu koncertu... Przez chwilę pozostaliśmy jeszcze w klimacie nowego albumu za sprawą melancholijnej opowieści o pewnym staruszku w "Song of the Lake" oprawioną bardzo łagodną i malowniczą aranżacją, ale przyspieszone bicie serca wywołała dopiero kolejna balladowa pieśń – kultowe już "O Children"! Jest w tej kompozycji jakieś nieuchwytne szlachetne piękno, które za każdym razem spaja publiczność w jedną wspólnotę, tęskniącą za beztroskim okresem dzieciństwa oraz magia, która rozgania mrok, niczym patronus wysysających życie dementorów. I jeszcze te przeszywające solówki na skrzypcach Warrena Ellisa, wskakującego energicznie na podstawione krzesełko. No na plecach ciarki, w oku łezka wzruszenia! 

Zarazem to była tylko cisza przed uderzeniem prawdziwego tajfunu koncertowych emocji. Mowa oczywiście o killerowskim "Jubilee Street"! O Dziki Boże, co tu się wydarzyło w tym momencie pod sceną... Ta kompozycja jest majstersztykiem jeśli chodzi o narastające podsceniczne napięcie. Sposób, w jaki ze spokojnej, poetyckiej ballady stopniowo przeradza się w gwałtowny, kakofoniczny odlot – nie do opisania. Cały zespół z każdym kolejnym akordem przyspiesza i popada w coraz bardziej transowy i obłąkany stan. The Bad Seeds ukazują tutaj cały swój wirtuozerski kunszt. Stają się jednym organizmem, którego tętno zdaje się zaraz eksplodować. Pod sceną atmosfera również gęstnieje. Pod wpływem sejsmicznej mocy tego kawałka parkiet Atlas Areny trzęsie się w swych posadach, a my wyskakujemy rytmicznie z rosnącą, niekiełznaną furią w górę! Cave w kulminacyjnym momencie również puszcza hamulec szaleństwa. Wykopuje ze wściekłością nogą, biegnie do pierwszych rzędów, kładzie się na publiczność... Podtrzymywałem go za ramię, wyśpiewywałem na granicy bólu gardła Look at me now prosto w jego twarz, czułem, jak krople jego potu spadają na moje ciało... Co za katarktyczne doznanie! Emocje w moim umyśle zaczynają niebezpiecznie bulgotać, a  Cave jeszcze w tym momencie w szaleńczym pędzie wraca w głąb sceny, wyrzuca nerwowo mikrofon i zaczyna testować wytrzymałość klawiszy fortepianu. WOW! Nokaut! Pamiętam nieziemski trans, w jaki wpadłem podczas tego numeru na Torwarze w 2017 roku i sądziłem, że nie sposób będzie to przebić w przyszłości, ale to, co się zadziało ze mną w Łodzi, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Zatraciłem się totalnie i straciłem kontakt z rzeczywistością! Lewitowałem w jakimś kosmicznym wymiarze! Dzień później w Krakowie odrobinę tej energii ubyło mi pod sceną i nie wpadłem w taki obłąkany stan, ale umówmy się – za każdym razem ta wybitna kompozycja mniej lub bardziej powala swoim pokładem energii. To trzeba przeżyć choć raz w życiu! 

 
Odpoczynku dla naszych gardeł po "Jubilee Street" nie było. Cave z kompanami bezlitośnie wytoczył swoje najstarsze sprawdzone działo, które od roku 1984 wcale nie zardzewiało. Złowieszcze "From Her To Eternity"! Wykrzykując potężny refren czułem, że zawieram pakt z diabłem na wieczne życie i sięgam dna piekła. I chyba tylko Nick potrafi tak w jednej chwili przeprowadzić nas przez żarzące się węgle, by w następnej chwili ojcowsko rozczulić za sprawą onirycznej ballady "Long Dark Night" i uduchowionego "Cinnamon Horses" z nowego albumu. Przepiękne kompozycje! Rollercoaster emocji jednak nie zwalniał i po krótkim historycznym wykładzie, szkwał wzburzonego instrumentarium przeniósł nas wyobraźnią do momentu narodzin króla rock'n'rolla Elvisa Presleya w amerykańskim mieście Tupelo, które padło ofiarą burzy stulecia. Znacie to uczucie, gdy ze spokojnego snu wybudza Was świetlisty taniec i huk piorunów na nieboskłonie? Można śmiało założyć, że w takich chwilach niebiańska orkiestra przygrywa sobie "Tupelo"! Właśnie z taką niepokojącą i nieokiełznaną siłą uderza w publikę ten klasyczny dla wczesnej twórczości The Bad Seeds kawałek. Spora w tym zasługa połączonej energii zespołu i czteroosobowego chóru, który naprawdę odgrywał przez cały wieczór kluczową rolę. A Warren wściekle szarpiący za struny skrzypiec przyzywał chyba samego Peruna... Sztos! 
 
Oczekiwań nie zawiodła również kompozycja "Conversion" z "Wild God". Już przy pierwszym odsłuchu tego albumu wyróżniała się ona na tle pozostałych piosenek swoim koncertowym potencjałem i tenże doprawdy okazał się iście oszałamiający! Właściwie forma budowania napięcia w tym kawałku jest bliźniacza do "Jubilee Street". Rozpoczyna się on spokojnymi, syntezatorowymi akordami Ellisa i poetycką opowieścią Cave, by od połowy rozwijać się w stronę rock-gospelowego hymnu! Ta końcówka, gdy Cave w transie wykrzykiwał z naszym wsparciem naprzemiennie hasła You're Beatiful i Stop, a w tle chór śpiewał znamienne Touched by the spirit and touched by the flame... Pasjonująca! Ba, Cave przez resztę wieczoru nie pozwolił nam zaprzestać myśleć o tym kawałku, gdyż co jakiś czas pobudzał nas i sprawdzał stan naszych gardeł, zmuszając do wykrzykiwania Stop, Stop, You're Beatiful, You're Beatiful, Stop, Stop, Stop, Stop!!! Ten gość doskonale wie, jak władać tłumem! "Conversion" to kolejny natychmiastowy klasy w dorobku The Bad Seeds, który nieprędko zniknie z repertuaru. 

 
Po tych burzliwych uniesieniach środkowa część koncertu została zdominowana przez zestaw piosenek, które rozkruszyłyby każde skamieniałe serce. Począwszy od natchnionego anielską mocą "Bright Horses", podczas którego dłonie samowolnie wznosiły się ku niebiosom przy zaświatowym zaśpiewie Warrena, przez fortepianową, smutną, ale z nutką nadziei, pieśń "Joy", po boleśnie wykonane "I Need You"... Ach! Zatrzymajmy się tu na chwilę. Mam ogromny szacunek dla Cave'a, że decyduje się wykonywać tę kompozycję na żywo po tych wszystkich tragediach, które go spotkały. Pozostał sam na scenie przy fortepianie. W tle czarno-białe przybliżenie na jego twarz. Te emocje. Łamiący się wokal. Ten wzrok w pustkę. Nawet jeśli trochę tam było delikatnych realizatorskich sztuczek – nikt na nie nie zważał. Każdy płakał na swój sposób wraz z Nickiem. Przez te kilka minut przewinęły się przez mój umysł wszystkie najbliższe osoby, które pożegnałem na przestrzeni dotychczasowego życia. Gasnące w finale Just breat, just breath, just breath zacisnęło gardło. W płucach zabrakło powietrza. Kolejny emocjonalny nokaut tego wieczoru. Po tym elegijnym utworze dawkę potrzebnej czułości w serce wlewały kompozycje "Carnage" (And it's only love / Driving through the rain) oraz czarujące "Final Rescue Attempt" (And I will always love you). 
 
 
Tempo koncertu dość mocno wyhamowało (chyba jednak o jeden spokojniejszy utwór za dużo), ale gdy tylko usłyszeliśmy pierwsze dźwięki kultowego "Red Right Hand", a Cave fanatycznie wykrzyczał w tłum Yeah, yeah, yeah, yeah!, od razu pojawił się na mojej twarzy szelmowski (tudzież shelbowski) uśmiech! Ach, no ten numer nigdy nie zawodzi i ma w sobie jakiś nieprzyzwoity, chuligański urok! Gdy tylko z usta Nicka padały tytułowe wersy, oświetlenie zmieniało barwę na czerwień, sprawiając, że wznoszone w górę dłonie przybierały odcień tegoż koloru. No i ta charakterystyczna melodia, za którą popłynął nasz chóralny śpiew! Cave zaś w kolejnym afekcie szaleństwa, biegający od pierwszych rzędów, do fortepianu i z powrotem rzucający się głęboko w wyciągnięte ręce fanów, Warren torturujący swoje skrzypce... Istne szaleństwo! Wersja z Krakowa wypadła ciut okazalej, gdyż tam nasz gromki śpiew a cappella po zakończeniu sprowokował Cave'a i cały band do dogrania jeszcze jednego outra. Tego zabrakło w Łodzi. Brawurowo wypadł również kolejny klasyk – nerwowe, morricone'owskie "The Mercy Seat" z doskonale wysuniętą do przodu gitarą akustyczną! No i na finał podstawowej części seta "White Elephant" ze wspólnego albumu Cave'a i  Ellisa "Carnage"! To już było dosłowne stawianie muzycznych schodów do rajskiego nieba. Najbardziej uduchowiony moment tego wieczoru! A także popis gospelowego chóru, który w trakcie zszedł z tylnej rampy na przód sceny. Cała czwórka zaraźliwie się kołysała i tonęła w objęciach oraz uściskach Cave'a. Czy ja tu przypadkiem nie doznałem jakiegoś objawienia i nawrócenia? Doprawdy czułem, że na plecach wyrastają mi anielskie skrzydła! Co za podniosły, ponadwymiarowy, jednoczący w świetle nadziei, radości i miłości do bliźnich moment! Ceremonia wspólnej komunii i biblijnego wniebowstąpienie! Wow! 
 
 
Na szczęście Nick Cave and The Bad Seeds nie odfrunęli nam w niebiosa i powrócili przy wtórze nieustających, zasłużonych braw na scenę, by jeszcze trochę pozachwycać i porywać do entuzjastycznej zabawy! I to jeszcze jak! Po niemal dekadzie do koncertowego repertuaru powróciła szalona kołysanka "Papa Won't Leave You, Henry" dedykowana przez Nicka swojemu synowi i cóż to było za temperamentne wykonanie! Z takim szantowym vibem! Radosnych podskoków i okrzyków było co niemiara! Tylko zabrakło w dłoni wylewającego się kufla z piwem! W bardziej sentymentalny klimat powiodła nas natomiast kompozycja "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)" dedykowana zmarłej, oryginalnej członkini The Bad Seeds, Anicie Lane. Nawet jeśli ktoś nie znał historii Anity i jej związków z Cave'em, to jestem przekonany, że za sprawą tej uroczej piosenki szybko zdał sobie sprawę, jak ważną była postacią w życiu Nicka. Australijczyk niby nonszalancko tańczył w miejscu przed tłumem, ale nie udało mu się zamaskować szczerego wzruszenia. Szczególnie w momencie, gdy na ekranach pojawiło się nagranie tańczącej Anity na murze morskim w Essaouirze w Maroku, a z głośników wybrzmiał jej głos z nagranej sekretarki. Piękny moment! A na zakończenie pierwszego bisu otrzymaliśmy jeszcze epickie "The Weeping Song"! Ten przejmujący dialog ojca z synem został przyjęty z euforycznym aplauzem! I okraszony tradycyjną zabawą w rytmiczne, przyspieszone klaskanie! Bezsprzecznie to jedna z najlepszych kompozycji w dorobku The Bad Seeds, która na żywo po prostu wymiata!  


Koncert Nicka Cave'a bez "Into My Arms"? Nie może być! Zatem Australijczyk powrócił jeszcze raz na scenę w towarzystwie wyłącznie już tylko chóru i zaprosił nas do wspólnego śpiewu. W wywiadach Cave podkreśla, że stracił już trochę zapał do wykonywania tej kultowej ballady na żywo, ale nie śmie z jej rezygnować i oddaje ją po prostu fanom. A my odwdzięczyliśmy się chóralnym śpiewami i odpalonymi w telefonach latarkami. Cave tym sposobem na sam koniec platonicznie przytulił każdą osobę pod sceną i na trybunach. Oh My Wild God! Rozkoszny finał tego dzikiego i boskiego koncertu!
 

Tak jak wspominałem, następny wieczór w Krakowie nie dostarczył mi aż tak obłędnego poziomu doznań koncertowych. Może efekt zmęczenia? Może o te dwa rzędy za daleko od sceny... Może trochę minimalnie mniej ekstatyczni fani wokół mnie. A i pod względem akustycznym dla mnie jednak mocniej wybrzmiał koncert w Atlas Arenie (właściwie tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że pod względem akustyki to od lat mój ulubiony halowy obiekt w Polsce), choć to odczucie na granicy statystycznego błędu. No i liczyłem również, że na ten drugi występ w Polsce Nick z ekipą przygotują dla nas jakąś niespodziankę, perełkę, ale tak się ostatecznie nie stało. A szkoda! Tym bardziej że z repertuaru wcześniejszych koncertów na tej trasie wypadł choćby cover "Palaces of Montezuma" Grindermana, czy też króciutkie "As the Waters Cover the Sea" z "Wild God". 
 
Czy moje odczucia i niespełnione oczekiwania mają jednak w ostatecznym rozrachunku jakiekolwiek znaczenie? Absolutnie nie! Każdy doświadczony przeze mnie występ Nicka Cave'a and The Bad Seeds – także ten krakowski, którym po prostu bardziej się delektowałem – ocierał się o ten niedościgniony dla innych artystów transcendentalny poziom i wybitną jakość. Na obu minionych koncertach Mistrza znów łzy mieszały się z kroplami potu, nadzieja zderzała się z rozpaczą, a w ekstazie odnajdowaliśmy intymność i na odwrót. Książę Ciemności odprawił nad nami kolejne poruszające i porywające rytuały przejścia przez wszystkie emocjonalne stany znane człowiekowi! Ta przemiana Nicka Cave'a z gniewnego punka w koncertowego kaznodzieję, za którym tłumy gotowe są przejść przez piekielny ogień, a następnie zapukać do bram raju to historia wręcz fascynująca! Nieziemski Artysta, który z nieocenioną pomocą członków The Bad Seeds zawsze dostarcza Koncertową Magię! W Łodzi i Krakowie zostaliśmy zabrani w ponad dwuipółgodzinną, niezapomnianą muzyczną podróż! Nie obraziłbym się jednakże za dwa dodatkowe kwadranse kosztem supportu... 

No właśnie. Zbliżając się do końca relacji odnotujmy, że w obu miastach prezentowała nam się formacja Dry Cleaning! Ich debiutancki album "New Long Leg" z 2021 roku był bardzo intrygującym powiewem świeżości wśród ówczesnej fali brytyjskich postpunkowych bandów. Wyróżniali się za sprawą melorecytowanych, przenikliwych, surrealistycznych tekstów enigmatycznej wokalistki Florence Shaw zderzonych z pulsującym, zadziornym, garażowym i melodyjnym postpunkiem. Całkiem jeszcze miło wspominam ich występ na OFFie z 2022 roku, ale później ich "świeżość" nieco wygasła i trochę straciłem ich ze swojego radaru. W Łodzi i Krakowie nie zdołali na nowo pobudzić u mnie ekscytacji sprzed trzech lat. Nie były to słabe występy, wręcz bardzo przyzwoite, ale ten kontrast energii występujący między flegmatyczną postawą Shaw (jakby dopiero co wstała z grobu) a jej zwariowanymi kolegami z zespołu (szczególną uwagę zwracały popisy basisty w kowbojskim stroju) przestał mnie nieco przekonywać. Tym bardziej że wokal Florence bardzo zanikał przy brawurowej grze instrumentalnej. Ich specyficzna twórcza formuła chyba dobiła do muru kreatywności. 

I już na koniec pragnę podziękować zarówno tej łódzkiej, jak i krakowskiej Ekipie Podróżujących, z którymi przeżywałem te wyjątkowe koncerty Nicka Cave'a and The Bad Seeds pod samą sceną! Dzięki za Wasze emocjonalne wsparcie, pogaduchy, wspólne szaleństwa itd.! Pozdrawiam również wszystkich Podróżujących, z którymi albo udało się tylko przybić piątkę przelotem albo w ogóle gdzieś się minęliśmy w tych halach. Wiem, że do obu miast podróżowało wielu z Was, otrzymywałem mnóstwo podekscytowanych wiadomości i bardzo się z tego cieszyłem! Wierzę, że widzimy się na kolejnym koncercie Nicka Cave'a w naprawdę niedalekiej przyszłości (obstawiam już przyszły rok)! A jeśli jeszcze ktoś nie miał okazji zobaczyć Mistrza i jego złych nasion w akcji, to... No jeśli ta relacja Was do tego nie przekonała, to ja już nie wiem... Może chociaż jeszcze spróbujcie odpalić te poniższe bonusowe kompilacje z obu koncertów. Polecam! 
 
 
 

 
 
 
 
 
Sylwester Zarębski 
Podróże Muzyczne
18.10.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.