Podróże Muzyczne relacjonują: Inside Seaside 2024!

/
0 Comments

Podróże Muzyczne relacjonują: Inside Seaside 2024!


Podróże Muzyczne relacjonują: Inside Seaside 2024!



Zeszłoroczna, pierwsza odsłona unikalnego pod względem rozmachu w skali kraju (a nawet Europy) indoorowego festiwalu Inside Seaside miło zaskoczyła zróżnicowanym line-upem, przestrzennym obiektem, wspaniałą atmosferą święta muzyki i sprawną organizacją. Po szczegóły odsyłam do mojej relacji z tamtej edycji. W skrócie: poprzeczka została zawieszona wysoko. Przed organizatorami, agencją Live we współpracy z Radiem 357, stanęło jasne wyzwanie: ugruntować pozycję swojego projektu w festiwalowym krajobrazie oraz wylać kolejny segment fundamentu pod dalszy rozwój. I śmiem już na samym wstępie oznajmić, że druga edycja gdańskiego festiwalu odniosła niezaprzeczalny sukces i zaliczyła w wielu aspektach progres. W przeciągu dwóch dni imprezę odwiedziło ponad 18 tysięcy osób, doceniających koncerty świetnie wyselekcjonowanych polskich i zagranicznych artystów, które w większości nie zawodziły, a wręcz absolutnie zachwycały, świetne zagospodarowanie przestrzeniami AmberExpo, akustykę scen, niezliczone wydarzenia towarzyszące oraz ten niesamowity, kameralny festiwalowy klimat! Inside Seaside ma po prostu w sobie to coś i zauważalnie marka tego wydarzenia rośnie w siłę! I, mimo iż mijają już niemal trzy tygodnie od startu imprezy, wspomnienia z tego listopadowego weekendu wciąż wywołują u mnie lawinę gorących emocji! Czas je w końcu przelać na papier! Zapraszam Was zatem do lektury konkretnej i subiektywnej relacji!


Sobota, 09.11


Nie ukrywam, że gdy przekroczyłem próg Amber Expo, poczułem się niemal, jak w domu. Mimo drobnych zmian w przestrzeni (m.in.: zamiana miejscami dwóch głównych scen, dostawiony dodatkowy pawilon) od samego początku wiedziałem, gdzie się kierować i właściwie natychmiast wpadłem w wir festiwalowego szaleństwa! Trochę zabawiłem się w Świetlicy (świetny pomysł ze ścianami obłożonymi winylami do podpisu), posłuchałem rozmowy Grzegorza Kwiatkowskiego (Trupa Trupa) z Rafałem Bryndalem, wypiłem tradycyjnego jagerka z Ekipą Podróżujących i czas już było zameldować się na pierwszych koncertach...

A festiwal występem na najmniejszej scenie UpStage otworzyli chłopaki z białostockiego zespołu Rusted Teeth. Choć jeśli ktoś nie był odpowiednio zaznajomiony z programem, to mógłby nawet stwierdzić, że mamy tu do czynienia z amerykańskim bandem. Raz, że niewiele rodzimych zespołów tyka się emo-punka, dwa – ekspresyjny wokalista zachęcał nas do szaleństw w języku angielskim. Poczytuję to jako ich poziom zagranicznych ambicji i... No może i moje myśli kierowały się w stronę My Chemical Romance (doceniam u wokalisty uniform, przywołujący skojarzenia z "The Black Parade") oraz Green Day, ale same w sobie kompozycje były jednak na wskroś przewidywalne, nieco bez kompozytorskiego błysku, choć za dostarczoną energię wystawiłbym całkiem przyzwoity rachunek. Część publiczność zdawała się zresztą być porwana tym gniewnym, emo brzmieniem. U mnie ten występ wzbudził umiarkowany entuzjazm.   


Dalej, po uzupełnieniu kalorii, trafiłem na końcówkę koncertu Skubasa na scenie głównej Gdańsk Stage. Za krótko, by oceniać, ale zdawał się to być bardzo ciepły i miły występ. Zresztą taka właśnie jest ta prostolinijna, ale zarazem bardzo czuła singer-songwriterska twórczość piosenkarza z Lublina. 

Następnie zameldowałem się pod Theatre Stage, by posmakować troszkę awangardowego jazzu autorstwa tria USO 9001. Gitarzystę Jana Gałosza, perkusistę Jana Pieniążka i saksofonistę Miłosza Pieczonka należy zaliczyć do grona tej młodej generacji jazzmanów, którzy nie boją się eksperymentować i przekraczać gatunkowych granic, by wpychać swoją twórczość w pewnym stopniu na mainstreamowe tory. To może za dużo powiedziane, ale z pewnością ich instrumentalne popisy doceniłby nawet laik tego gatunku. Wpadłem chwilowo w hipnotyczny stan i o to chodziło. Ale prawdziwa zabawa tego dnia rozpoczęła się jednak od koncertu... 

Sprints! Autorzy jednego z najmocniejszych debiutów tego roku, płyty "Letter to Self", nie zawiedli! Irlandzki zespół co prawda nie rozpoczął tego występu w sposób hitchcockowski, a wręcz postawił na zdumiewający nastrojowy, delikatnie syntezatorowy, nieopublikowany kawałek "To The Bone" na start, ale z każdym kolejnym następnym utworem atmosfera niesamowicie gęstniała. Za sprawą kompozycji "Shadow of a Doubt" i "Adore Adore Adore" z debiutu oraz świeżutkiego singla "Feast" punkrockowa energia kumulowana między czterema ścianami UpStage pęczniała, aż w końcu po mantrowo, sugestywnie powtarzanym wersie Do you ever feel like the room is heavy? ("Heavy") nawałnica gitar popchnęła część publiczności do szalonego pogowania. Energia rozlała się po sali z mocą gwałtownie odkręconej wzburzonej butelki coli. I ja też z nieukrywaną ekscytacją wskoczyłem w to epicentrum szaleństwa i zatraciłem się całkowicie w dalszej części koncertu! A było w czym, bo Sprints dostarczali nam kolejne hałaśliwe petardy z debiutu przeplatane także z ich wcześniejszymi kompozycjami z EP-ki "A Modern Job", a nawet uraczyli nas jeszcze jednym nieznanym kawałkiem "Somethings Gonna Happen". O ile na piekielnie uderzające gitary i zaciekły wokal charyzmatycznej wokalistki Karli Chubb w takich piosenkach jak "Up and Comer", "Cathedral", czy też "Literary Mind" od miesięcy się przygotowywałem, o tyle odkryciem dla mnie okazały się ich wcześniejsze dokonania. Przyznaję się, że na tyle zafiksowałem się na punkcie "Letter to Self", iż nie powiodło mnie do sprawdzenia ich pozostałej dyskografii, a warto ją nadrobić, bo wykonania "I'm in a Band", "Delia Smith", indie skocznego "How Does the Story Go?", czy też w końcu wybuchowego, finałowego "Little Fix" niczym nie ustępowały tym z debiutanckiego longplaya. Zresztą apogeum szaleństwa osiągnęliśmy podczas tego ostatniego kawałka. Karla najpierw wspięła się ponad publiczność, dalej popłynęła na fali rąk, by w końcu wbić się w środek pogo i zatańczyć z nami pod sceną! Ależ to była rewelacyjna dawka żywiołowego i płomiennego gitarowego gniewu! Sprints znakomicie zdołali przenieść swoje brutalne i zarazem finezyjne rockowe egzorcyzmy nad życiowymi bólami i dramatami w warunki sceniczne i utwierdzili w przekonaniu, że mają solidne podstawy do tego, by budować swój muzyczny mit w przyszłości. 
 
 

Nie było zbyt wiele czasu na ochłonięcie po występie Sprints, gdyż czas gonił, by zarezerwować dobre miejsce przed kolejnym wyczekiwanym koncertem... 
 
The Last Dinner Party! Ta żeńska formacja założona w 2019 roku przez młode Brytyjki stała się koncertową sensacją ostatnich miesięcy, a debiutancki album "Prelude to Ecstasy" wydany na początku tego roku absolutnie zachwycił i pociągał za uszy miodnymi indie-pop-rockowymi kompozycjami o barokowym przepychu. Nie ukrywam, że wyczekiwałem tego występu z wypiekami na twarzy i nie zawiodłem się! Abigail Morris (wokal), Aurora Nishevci (klawisze), Emily Roberts (gitara prowadząca, flet), Georgia Davies (bas) i Lizzie Mayland (gitara) z towarzyszącym im koncertowym perkusistą wkroczyły na scenę przy dźwiękach znanej z intra płyty podniosłej, orkiestralnej uwertury, która w połączeniu ze scenograficznym niebiańskim tłem i postawionymi antycznymi kolumnami otoczyła nas niezwykle teatralną, immersyjną atmosferą. I tej teatralności w scenicznym obliczu The Last Dinner Party było nadzwyczaj sporo, ale właśnie tego oczekiwałem! Jasne, jest to zapewne doskonale obliczone na wywoływanie zachwytów wśród fanów, ale z drugiej strony nie wyczułem w tym fałszu. Dziewczyny mają po prostu na siebie wizję, którą ja totalnie, stojąc gdzieś tam w piątym rzędzie pod sceną, kupiłem. Nie wiem, jaka atmosfera panowała na tyłach hali, ale z przodu nie było przypadkowych osób i wszyscy, począwszy od ejtisowego numeru "Burn Alive" zostali porwani do zabawy, wznoszenia w ekstazie rąk w górę i wspólnych śpiewów! I z piosenki na piosenkę ta euforia rosła. A ja doprawdy z podziwem obserwowałem sceniczną energię i ekspresję dziewcząt. A były przecież pewne obawy, czy nie przyjadą do nas zmęczone, gdyż część tej jesiennej trasy odwołały właśnie z tego powodu, ale... Nawet jeśli tegoroczna intensywna trasa daje im się we znaki, to kompletnie tego nie dały po sobie poznać. Szalały na scenie, jakby znajdowały pod wpływem boskiego nektaru. Aurora testowała wytrzymałość paska na swoim keytarze (ale też sięgała po stojące klawisze, a nawet zasiadała za przygotowanym na podeście fortepianem), Georgia zachwycała dostojną postawą z basem przystrojonym w biało-czerwone wstążki, Emily ubrana w zwiewną białą suknię z niebywałym zacięciem ciosała kolejne kapitalnie solówki, często tryumfalnie podpierając nogę o odsłuch, a Lizzie ze skupieniem uzupełniała kolejne gitarowe tekstury. Uwagę jednak przykuwała przede wszystkim fenomenalna Abigail. No ta dziewczyna urodziła się na scenie! Ileż w jej postawie było euforycznych uniesień. Doskonale wiedziała, jak zauroczyć publiczność. Każdy jej ruch, gest, uśmiech był przekonujący. Nawiązywała z nami świetny kontakt, a nawet przy epicko wykonanej "My Lady of Mercy" pokusiła się o zejście do pierwszych rzędów. No i do tego czarowała swoim wokalem! Jej postawa żywo przypominała energię Florence Welch. Jeśli zaś chodzi o repertuar, to usłyszeliśmy wszystkie kompozycje z "Prelude to Ecstasy", ale nie zabrakło też nowości! I te trzy nowe piosenki bardzo pozytywnie zaskakiwały. Okej, może jeszcze "Second Best" brzmiało, jak jakiś debiutancki b-side z takim bardziej funk, soulowym zacięciem, ale już takie figlarne "The Killer" rozbiło skarbonkę z ładunkiem skocznej radości, a "Big Dog"... OMG! Ten kawałek mnie zamurował. Nie spodziewałem się, że dziewczyny zagrają z tak ostrym i potężnym rockowym pazurem. A to był iście rasowy, eksplozywny rock'n'roll! Nie da się jednak ukryć, że najbardziej pobudzały te już znane kawałki. Triumfalny "Caesar on a TV Screen", anielska serenada wprowadzona grą na flecie poprzecznym Emily w "Beautiful Boy", romantyczne "On Your Side", bałkańskie brzmienie w popisowym i osobistym numerze Aurory "Gjuha", miażdżący "Sinner", idylliczna, unosząca w stronę Olimpu melodia "Portrait of a Dead Girl", pieszczotliwie łechcący uszy refren "The Feminine Urge", emocjonalne "Mirror" okraszone kapitalną solówką Emily, queenowskie "My Lady of Mercy" i na finał zniewalające, przebojowe "Nothing Matters", które poniosło nas do ostatnich intensywnych podskoków oraz śmiałego, chóralnego śpiewu And I will fuck you / like nothing matter. No wszystko mi się w tym występie tego utalentowanego girlsbandu zgadzało i dałem się ponieść tej barokowo-gotyckiej gitarowej ekstazie!          



Po tych dwóch koncertowych ciosach wymierzonych przez autorów i autorki najlepszych debiutów tego roku (chwała organizatorom za takie combo!) miałem pewne obawy, czy występ kolejnego artysty na Theatre Stage podtrzyma we mnie pozytywną energię. Kevin Morby, bo o nim mowa, jednak już pierwszym utworem "This Is A Photograph" rozwiał moje wszelkie wątpliwości. Ten tytułowy kawałek z albumu z 2022 roku, który stanowił oś tego występu, wybrzmiał niewiarygodnie elektryzująco! No od ostatniego mojego spotkania z Kevinem na Open'erze minęło już siedem lat i przyznam, że trochę zapomniałem, jakim fantastycznym koncertowym gościem potrafi on być. A tego dnia wydawał się być w wyjątkowo doskonałym humorze. Moment, w którym energicznie zeskoczył do pierwszych rzędów, wręcz mnie zszokował. Kolejne piosenki z pasjonującą wokalną nutą wyśpiewywał do jednego z mikrofonów udekorowanych w białe i czerwone róże i porywał swym songwriterskim luzem. Nie wiem dlaczego, ale jakoś spodziewałem się formy przesiedzianego ogniskowego występu, a tu wręcz kolejne aranże zachęcały do entuzjastycznego kołysania się w tańcu. Każda kolejna piosenka, wybrzmiewała tak, jakby pragnęła wskoczyć na moją playlistę z ulubionymi utworami. Niektóre utwory rozpędzały się wolno, niczym lokomotywa parowa, ale jak już nabrały odpowiedniego rozpędu, to cały zespół zdawał się gonić pendolino. A trzeba oddać kolegom Kevina, że nie pełnili tego wieczoru drugoplanowej roli (szczególnie popisy na saksofonie bardzo wzbogacały ten występ). Otrzymaliśmy no wprost cudowną, radosną mieszankę rocka, folku i americany! Aż żal było opuszczać końcówkę tego występu, ale na głównej scenie swój headlinerski występ rozpoczynali już... 
 
 
 
Idles! Dotarłem pod Gdańsk Stage, gdy panowie już ogrywali pierwszy kawałek. Hala już była bardzo wypakowana wygłodniałą tego koncertu publicznością. Ostatecznie rozgościłem się z boku hali, w momencie, w którym Joe Talbot nawoływał do utworzenia ścianki śmierci. I ta niezwłocznie powstała na całej długości od sceny od reżyserki. No i w tym momencie już wszystko tu było pozamiatane i wiedziałem, że ten występ zdemoluje AmberExpo. Od razu dostałem od Podróżujących wiadomości typu: niech Bóg ma w Cię w opiece, ale..  No po raz kolejny nie pokusiłem się tę o szaloną zabawę w pogo z fanami Idles. Zarówno na Open'erze jak i na Tempelhofie przeżywałem koncerty Brytyjczyków z bezpiecznej dla życia oddali i... Niby zakładałem, że tutaj na Inside zdołam się przełamać, ale jednak odpuściłem. Pewnie pcham się w gips, ale muszę też szczerze przyznać, że nie jestem szalikowcem Idles (całym sercem jestem team Fontaines D.C.) i ich studyjne dokonania jakoś nie wzbudzają we mnie emocji, ale – zanim ktoś odlajkuje mój profil – to nie znaczy, że nie doceniam koncertowej sztuki Idles! Stanowczo potwierdzam, że  w wywoływaniu kontrolowanego chaosu są oni niemal w tym momencie niedoścignieni. Doprawdy nie musiałem uczestniczyć w pogo, by czuć jak rosną mi siniaki na całym ciele, a kości żeber pękają. Panowie rozpędzali swój rockowy walec do prędkości, której żaden fizyk nie potrafiłby wyjaśnić. Ileż podczas tego krótkiego, acz intensywnego występu było momentów, które zapadały w pamięć! Ten potężny młyn, który powstał wokół gitarzystów Marka Bowena i Lee Kiernana, gdy zdecydowali się wkroczyć na środek hali. Te ekspresyjne, gimnastyczne wygibasy Talbota, niczym oszalałego orangutana. Ta dedykacja dla Sprints i widok Karli Chubb, która drugi raz tego wieczoru popłynęła na fali rąk publiki. Ten pokłon i "pozdrowienia" dla króla wykonane bez wyjątku przez wszystkich zgromadzonych. To wspólne naparzenie perkusji przez Talbota i Jona Beavisa w finale. Ta kreatywność, Talbota gdy odkrył, że pozbawiając w słowie "Gdańsk" pierwszej i ostatniej litery, tworzy nam się nieomal słowo "dance", nawiązując tym samym oczywiście do piosenki "Dancer" z nowego albumu "TANGK". Bowen wspinający się na ramiona publiczności i śpiewający podczas niezawodnie porywającego "Danny Nedelko". Lee Kiernan jednocześnie surfujący na publiczności i grający zaciekle na gitarze. Te nieustannie padające zaangażowane hasła ("Viva Palestina"). No to był punk-rock w czystej postaci! Brawurowy, niszczycielski koncert. Godny headlinerskiego miana! Co prawda nie będę ukrywał, że lepiej bawiłem się na Sprints, w ekstazę wprawiły mnie dziewczyny z The Last Dinner Party, szczery uśmiech wywołał Kevin Morby, ale też nie zamierzam zaklinać rzeczywistości, bo obiektywnie to wariaci z Idles zaorali tego dnia wszelką konkurencję. 


 
Po tym łomocie trudno było mi się początkowo przestawić na stonowane dźwięki wypływające z koncertu australijskiego szamana emocji Ry Cuminga, ukrywającego się pod pseudonimem Ry X, ale wraz z biegiem koncertu coraz bardziej doceniałem odprawiane przez niego czary, które ostatecznie koiły moją rozemocjonowaną duszę. Folkowe uniesienia połączone ze subtelnie pulsującą elektroniką i przyjemnym falsetowym wokalem Cuminga milutko kołysały i relaksowały niczym oceaniczne fale. Duży plus również za obecność polskiej sekcji smyczkowej na scenie. Ta mini orkiestracja dodawała temu eterycznemu koncertowi sporo uroku. Ry X prowadził nas przez rozległe krajobrazy natury, docierając ostatecznie do wymiarów głębokiej duchowości i wprowadzając nas w pozaziemską hipnozę. Piękny, klimatyczny koncert na zakończenie tego fenomenalnego festiwalowego dnia! 



 

Niedziela, 09.11

 

Drugi dzień Inside Seaside nie przyniósł mi aż tak euforycznych emocji jak ten sobotni i wciąż biję się z myślami, czy dokonałem słusznych koncertowych wyborów (a trochę zamieszałem w swoich wstępnych planach), ale to nie znaczy, że nie doświadczyłem pięknych koncertowych uniesień i niezapomnianych chwil. Zanim jednak pochłonęły mnie kolejne występy, udało mi się uczestniczyć w dwóch interesujących rozmowach prowadzonych w ramach Kulturalnej Kawiarni: Mai Piskadło z Kasią Lins oraz Rafała Bryndala z Hanią Rani. To właśnie podczas tego drugiego spotkania zaczęła kiełkować we mnie chęć ponownego zobaczenia występu naszej światowej artystki spod barierki, która wywróciła mój festiwalowy wstępny rozkład do góry nogami...
 
Wcześniej jednak zameldowałem się pod sceną UpStage, by sprawdzić, jak rozwijają się młodzi – albo jakby rzekł ich podopieczny Bartek Borówka: gówniarze – z zespołu Sad Smiles. To moje trzecie spotkanie z nimi (Great September 2022, OFF Festival 2023) i z roku na rok nastolatkowie ewidentnie krzepną scenicznie, rozwijają się instrumentalnie, pracują nad swoim wizerunkiem, a przy tym wciąż nie tracą swej zaraźliwej, młodzieńczej, rock'n'rollowej energii i szczerego entuzjazmu. Bezpretensjonalny występ z dawką solidnych gitarowych riffów, melodyjnych refrenów i szczyptą scenicznego szaleństwa. Przyszłość ciągle przed nimi. 
 
 
 
Następnie zszedłem poziom niżej i zatrzymałem się na chwilkę przed Gdańsk Stage, gdzie swoim występem zdumiewająco licznie zgromadzoną publiczność zachwycała Daria ze Śląska. Swoją drogą frekwencje na koncertach polskich artystach doprawdy imponowały i pokazywały współczesną siłę naszej rodzimej sceny. Szczerze to zapewne ten festiwal mógłby święcić sukces, stanowiąc taką jesienną wersję Męskiego Grania, ale na szczęście organizatorzy postawili na międzynarodową wizję. A co do Darii ze Śląska... Wszystko git i bez zmian – wysoki koncertowy poziom utrzymany! Podróżujący, którzy mnie obserwują od dłuższego czasu, zapewne doskonale zdają sobie sprawę, że Darię zachwalam od niemal początku jej kariery i naprawdę cudownie było móc zobaczyć ten sporych rozmiarów tłum zasłuchanych i śpiewających odbiorców pod sceną. Z racji, że widziałem jej koncert tydzień wcześniej w moim rodzinnym Chełmnie, to postanowiłem po czterech kawałkach uciec w stronę Theatre Stage na cały występ... 
 
Kasi Lins! Wreszcie trafiła się okazja, by usłyszeć wspaniały materiał z płyty "Omen" na żywo w warunkach przypominających te klubowe i z pełnym składem, w tym także z udziałem Arka Kopery, który wzbogacał część utworów swoją grą na instrumentach dętych. Z racji krótkiego seta Kasia zdecydowała się wyłącznie na prezentację repertuaru z ostatniej płyty, dokładając do tego jeszcze świeżutką "Truciznę", która pochodzi z wersji deluxe "Omenu". I wcale na taki obrót spraw nie narzekałem, bo wszystkie te kompozycje absolutnie obroniły się na żywo i zostały zagrane oraz odśpiewane w sposób iście pasjonujący i z dbałością o każdy szczegół. Umiejętności wokalne Kasi są niezmiennie imponujące, partie gitarowe Karola Łakomca soczyste i kreatywne, a wsparcie Agi Bigaj na klawiszach oraz Wiktorii Jakubowskiej za perkusją (która notabene świętowała tego dnia urodziny) jak zwykle nieocenione. Wszystkie te elementy, włącznie także ze świetną grą świateł, złożyły się na koncert niesamowicie klimatyczny, sugestywnie mroczny, wciągający, zmysłowy i sączący do otchłani serca truciznę wiecznego zachwytu nad Kasią. 
 
 
 
Po strategicznym napełnieniu brzuszka w foodhallu powróciłem ponownie pod Theatre Stage, gdzie, tak jak wcześniej wspominałem, pokusiłem się o miejsce przy niemal samej barierce, by z uwagą przypatrywać się scenicznej maestrii... 
 
Hani Rani! Naszej muzycznej dumy narodowej nie trzeba przedstawiać! Dodam tylko, że obserwuję karierę tej artystki od wielu lat i z każdym kolejnym spotkaniem przepełnia mnie coraz większa duma z jej scenicznego progresu i światowych sukcesów. Zarazem coraz trudniej trafić na koncert Hani w Polsce, więc tym bardziej cieszył jej powrót do rodzinnego miasta. I co ja mogę tu powiedzieć? Na samą myśl o tym występie kłaniam się w pas, a ręce składają się do oklasków. Totalnie odpłynąłem pod Theatre Stage i zostałem zabrany przez Hanię w jakiś mistyczny wymiar duchów i cieni, z którego długo nie potrafiłem wrócić na Ziemię. Ten set w formule solo, skupiony głównie wokół sześciu kompozycji z jej trzeciej płyty "Ghost" (do tego trzy niepublikowane utwory) zniewalał syntezatorowymi porywami zderzanymi z klasyczną, fortepianową kruchością ("Don't Break My Heart"!). Widok, z jakim przejęciem i pasją Hania tworzyła te kolejne rozległe pianistyczne pejzaże podmalowane subtelną elektroniką i jej wokalnymi, eterycznymi uniesieniami – fascynował i budził mój najszczerszy podziw. To była wybitna uczta pod względem nie tylko muzycznym, ale także wizualnym za sprawą oszczędnej, ale klimatycznej oprawy świetlnej. Wyjątkowo licznie zgromadzona publiczność totalnie zamarła z zachwytu. Dla mnie wręcz zatrzymał się czas. Pragnąłem tylko coraz głębiej zanurzać się w to unikalne, spirytualne muzyczne uniwersum Hani. Do tego stopnia, iż zostałem pod sceną do końca i zrezygnowałem z pomysłu z przebijania się przez tłum i ucieczki na początek występu Warhaus. Wiem, co straciłem, ale z całym szacunkiem dla znakomitej twórczości solowego projektu muzycznego Maartena Devoldere, to właśnie na Theatre Stage działa się ponadczasowa magia. Hania Rani po raz kolejny absolutnie oczarowała moje wszystkie muzyczne zmysły! Właściwie nawet pokuszę się o stwierdzenie, że ta artystka przez duże A mogłaby spokojnie zostać obdarzona mianem headlinerki tego wieczoru. 

 
Opuszczając Theatre Stage, moje serce walczyło z rozumem. To pierwsze pragnęło zobaczyć drugą połowę występu Warhaus, ale rozsądek podpowiadał, że Marteena będziemy jeszcze często gościć w Polsce, więc warto byłoby jednak swoją obecnością wesprzeć pierwszą wizytę w Polsce... 

Christiana Lee Hutsona! I tak też ostatecznie stanąłem w kolejce oczekujących na otwarcie drzwi do przestrzeni UpStage, gdzie chwilę później ten 34-letni Amerykański singer-songwriter uraczył nas kameralnym i leniwie płynącym folk-rockowym występem. A przybył do nas w ramach promocji swojego tegorocznego, niezwykle udanego i rozwojowego dla jego kariery albumu "Paradise Pop. 10", z którego to kompozycje rzecz jasna dominowały podczas tego godzinnego występu. Aranże kolejnych piosenek były odchudzone od tych studyjnych i podane w bardziej akustycznych, surowych wersjach. Christanowi bowiem na scenie towarzyszyli tylko basistka Kaylee Stenberg oraz perkusista Toby Richards. Ta pierwsza w kilku fragmentach wpierała również swoim wokalem łagodny śpiew Christiana i te momenty, gdy ich głosy się łączyły, szczególnie milutko masowały serce. Ubrany w pasiasty sweterek Christian zdawał się być lekko wycofany, ale mimo wszystko sprawiał wrażenie cool gościa i nie stronił od prowokowania rozmów z publicznością, a jego życiowe, przenikliwe, dowcipne i romantyczne muzyczne opowieści tylko potwierdzały, że jest sprawnym gawędziarzem. Ten występ otulał takim introspektywnym i spokojnym nastrojem. Stojąc pod sceną, w pewnym momencie spojrzałem się za siebie i ze zdumieniem zauważyłem, że spora część publiczności słucha tego występu z pozycji siedzącej. Właściwie i słusznie, bo Christian nie miał tutaj zamiaru porywać tak jak dzień wcześniej Kevin Morby. Oczywiście zdarzały się momenty bardziej country-rockowe, gdy wolno płynąca atmosfera była wzburzana przez instrumentalne porywy, ale te były nieliczne. Nie będę krył, że troszkę pod koniec dopadało mnie znużenie, ze skupienia wytrącały też problemy techniczne basistki, ale ostatecznie cieszę się, że tacy artyści z tego folkowego amerykańskiego nurtu trafiają do Polski. Pozostaje tylko wierzyć, że Christian szepnie dobre słówko o Inside Seaside i wizycie w Polsce choćby Phoebe Bridgers (produkowała jego ostatni longplay), czy też swojej partnerce Mayi Hawke... Poproszę więcej takich przedstawicieli amerykańskiego songwritingu w Polsce!     
 
 
 
Nie było już większego sensu zerkać na show Islandczyka Daði Freyra, więc od razu po występie Christiana skierowałem się w stronę Gdańsk Stage, by zająć dobre miejsce przed headlinerskim występem...

Black Pumas! Teksański zespół powołany do życia w 2018 roku przez wokalistę i autora tekstów Erica Burtona oraz gitarzystę i producenta Adriana Quesadę wreszcie dotarł do naszego kraju i... No właśnie, czy aby na pewno zachwycił? W moim odczuciu nie okazali się tak drapieżni, jak oczekiwałem i tylko drasnęli mną na żywo. A może po prostu sam zawyżyłem przed nimi poprzeczkę oczekiwań? Niby wszystko tu się zgadzało i  nie przeczę – Black Pumas soul-rockową sztukę sceniczną mają opanowaną do perfekcji. Kolejne kompozycje były rzeźbione przez cały zespół z niewątpliwym pietyzmem, Adrian popisywał się iskrzącymi gitarowymi riffami, a Eric czarował i popisywał się od samego początku swoimi niebywałymi wokalnymi możliwościami oraz sceniczną nadpobudliwością. I ta ekspresja Burtona w pewnym momencie zaczęła mi nieco psuć wrażenia z tego występu. Odniosłem wrażenie, że chciał aż za bardzo, wręcz nachalnie przekonać mnie do swojej charyzmy i w pewnym momencie zaczął powielać pewne schematy zachowań, które przestały na mnie oddziaływać. Super, że trzymał kontakt z publicznością, zachęcał nas do podscenicznego wysiłku, a nawet pokusił się o spacer wśród publiczności, gdzie swoją drogą napotykał Mroza, który strzelił sobie z nim selfiaka, ale ja w pewnym momencie poczułem się efektownością Erica i jego kompanów nieco przytłoczony. A może paradoksalnie zabrakło mi takie festiwalowego, popołudniowego słoneczka, by bardziej się wyluzować... No i gdzieś tam jednak nie dawała mi spokoju ta myśl, że w tym czasie piętro wyżej grają ukochane dziewczyny z Lor (tak, tak, miałem ban na ten koncert, ale pojawili się tam Podróżujący, którzy mnie reprezentowali – dozgonna wdzięczność!)... Nie zrozumcie mnie też źle. To nie był słaby koncert. Ba, z uśmiechem na twarzy obserwowałem wokół siebie zatracające się osoby w tej dźwięcznej mieszance rocka, psychodelii, solu i R&B, pochodzącej z obu dotychczas wydanych albumów (z lekką przewagą bardziej zjawiskowego debiutu w repertuarze) Amerykanów. Nawet sam kilka razy, jak choćby podczas fenomenalnie zagranych piosenek "Fire" i finałowego "Colors", czułem się satysfakcjonująco porwany, ale ostatecznie, gdybym był szefem jakiegoś większego letniego festiwalu, to nie pokusiłbym się po takim doświadczeniu o powierzenie Black Pumas headlinerskiego slotu.     

 
 
A na finał festiwalowych przygód podczas tej drugiej edycji Inside Seaside czekała na nas fenomenalna potańcówka z Kerala Dust pod Theatre Stage! Z tym projektem miałem już styczność w 2021 roku podczas Fest Festival, gdzie prezentowali swoją twórczość na otwartej scenie w promieniach słońca i już wówczas ich hipnotyczne, elektroniczne melodie połączone z bluesową grą na gitarze i dodatkowymi klawiszami wciągały w transowy taniec, ale... No muszę przyznać, że progres sceniczny, jaki wykonali od tamtej pory, niebywale mnie zaskoczył. Za sprawą powiększonego składu o żywą perkusję i większą ilość klawiszy oraz syntezatorów ich piosenki nabrały więcej organiczności i mocy, a ich wokalista i lider Edmund Kenny zyskał dodatkową przestrzeń do prezentowania swojej przekonującej charyzmy i uwodzenia swoim niskim, syropowym wokalem. Kerela Dust brzmieniowo właściwie nieco przypominają twórczość belgijskiego Balthazara, ale jednak z takim bardziej klubowym zacięciem. I te rytmy wybijane na perkusji z przytupem, całkiem błyskotliwe gitarowe riffy, szczypta indie rockowej energii, głęboki, zmysłowy wokal Edmunda, mgliste syntezatory, pulsujące elektroniczne bity poniosły naszą Muzyczną Ekipę Podróżujących do naprawdę beztroskich i szalonych tańców! Oj, co tam się wyprawiało pod lewą trybuną! Dość powiedzieć, że w pewnym momencie do naszego skromnego układu tanecznego – lewa nóżka, prawa nóżka – zaczęły dołączać kolejne osoby, tworząc tym samym długi łańcuszek tańczących synchronicznie osób w rytm hipnozy serwowanej przez Keralę Dust! Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem w swej wieloletniej koncertowej karierze i doprawdy dawno nie doznałem takiej lekkiej tanecznej przyjemności i radości. Festiwalowy life time! Oczywiście wrażenia z tego koncertu byłyby pewnie o poziom niższe, gdyby nie ta liczna obecność wokół mnie muzycznych wariatów i przyjaciół, ale tak czy owak było to bardzo godne, świetne i wzbudzające entuzjazm zamknięcie drugiej edycji Inside Seaside!

 
 

 
 
I na zakończenie pragnę podziękować absolutnie wszystkim Podróżującym obecnym na Inside za każde spotkanie, rozmowę i przybitą piąteczkę podczas tego weekendu! A doprawdy, gdzie się nie pojawiłem i nie obejrzałem, to trafiałem na same znajome twarze koncertowych freaków! To oczywiście zasługa kameralnej, zamkniętej przestrzeni Inside Seaside, a zarazem też żywy dowód na to, iż ta impreza przyciągała najzagorzalszych fanów muzyki na żywo, stąpających po polskiej (i nie tylko) ziemi! To oczywiście wynik wielu doskonale zazębiających się składników. Od przemyślanego doboru lubianych, wyczekiwanych i zjawiskowych nowych zagranicznych zespołów i artystów po polski muzyczny program, łączący w sobie to, co najlepsze w mainstreamie i najciekawsze w alternatywie, wsparcie Radia 357 i jego wiernej społeczności, multum dodatkowych atrakcji i aktywności (wystawy, targi, kino, silent disco, Świetlica, spotkania autorskie), ofertę gastronomiczną, świetnie przygotowaną przestrzeń AmberExpo... Wszystko tu gra niemal perfekcyjnie! A ta fenomenalna druga edycja, z mnóstwem koncertowych highlightów (aż trudno pokusić się o sprawiedliwy ranking), tylko utwierdziła w przekonaniu, że zapotrzebowanie na taką imprezę jest olbrzymie i że da się stworzyć euforyczny, festiwalowy klimat w środku jesieni! Oby tak dalej!
 
Dziękuję organizatorom za zaproszenie i już z niecierpliwością odliczam do startu trzeciej edycji, która odbędzie się w dniach  8 i 9 listopada 2025 roku! Do zobaczenia za rok i czekam na pierwsze ogłoszenia, które podobno jeszcze w tym roku!
 
PS Pierwsza pula karnetów Early Birds wypuszczona bez większych zapowiedzi w poniedziałek rozeszła się w rekordowe 86 minut! To tylko pokazuje skalę sukcesu i zaufania do tego festiwalu!  
 
PS 2 Polecam Waszej uwadze jeszcze filmowe rolki z tego festiwalowego weekendu, które znajdziecie na moim instagramowym profilu! 
 
PS 2 Jeszcze słówko o dwóch doskwierających mi mankamentach tegorocznej edycji. Po pierwsze rozpiska w festiwalowej aplikacji różniła się od faktycznego harmonogramu – nie wiem skąd ten błąd i dlaczego nikt nie zwrócił na to uwagi. Po drugie, mimo iż nie trafiłem tak jak w zeszłym roku na większe zatory w komunikacyjnych przejściach, to jednak bywało czasami za bardzo ciasno na korytarzu na pierwszym piętrze – przeniesienie organizowanego tam targu plakatów w inne miejsce być może pomogłoby trochę rozwiązać ten problem. Generalnie jednak przy tej zwiększonej frekwencji obawiałem się większego ścisku w tej zamkniętej przestrzeni AmberExpo, a naprawdę tego nie odczuwałem. A w budowie jeszcze kolejna hala, która tylko zwiększy potencjał festiwalu... Ale to już śpiew przyszłości!          


FOTORELACJA:



 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
29.11.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.