Podróże Muzyczne wspominają: Open'er Festival 2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne wspominają: Open'er Festival 2024!
 

Podróże Muzyczne wspominają: Open'er Festival 2024!


 
Po raz kolejny przyszło Wam długo czekać na moje wspomnienia z Open'era, ale oto są! Bez zbędnego wstępu zapraszam Was do koncertowego wehikułu czasu i ponownego wspólnego przeżycia przygód z wyjątkowej, bo dla mnie jubileuszowej, dziesiątej wizyty na Open'erze!


Środa, 03.07


Pole namiotowe, tuż przed godziną szesnastą...

Czas założyć na siebie koszulkę z logo Foo Fighters! Czy ktoś mi w ogóle uwierzy, że ostatni raz miałem ją ubraną na Open'erze w 2017 roku? Co za historia... Dobra, nie ma co się nostalgicznie rozczulać. Knoppers, aparat, komórka, powerbank w kieszenie, bluza w dłoń. Jestem gotów! 
 
W towarzystwie Podróżującej ferajny i z uśmiechem na twarzy docieram do festiwalowej bramy. Ach! Jak miło poczuć znów ten letni open'erowy vibe! Czekajcie. Co to za kolejki przed kontenerami? No, no, tego jeszcze nie grali. Odkąd jeżdżę na Open'era, nigdy o tak wczesnej porze nie spotkałem się z takim tłumem. Czy to efekt tak późnego otwierania terenu podczas tej edycji (zawsze była to godzina piętnasta)? Czy może zwiastun sporej frekwencji? Cóż, pewnie to i to. Trzeba swoje odstać...
 
Opaska sprawdzona, kontrola zaliczona, witaj Open'erze! Na horyzoncie już widać kultowy Totem, "powiewają" znane z poprzedniej edycji kolorowe palmy, namioty Alter Stage i Tent Stage na swoim miejscu. Jak w domu! Obowiązkowa fota w tle z Mainem, langosz plus jagerek na podbudowanie energii i czas ruszyć w stronę Tenta na pierwszy koncert... 
 
Kacperczyków. Wreszcie nadarzyła się okazja, by zobaczyć ten duet w akcji. Zespół Macieja i Pawła Kacperczyków na przestrzeni ostatnich miesięcy z premedytacją wbił się do naszej rodzimej koncertowej ekstraklasy i tym koncertem na Tent Stage udowodnili, że nie było to dzieło przypadku. Set złożony z ich najpopularniejszych kompozycji dostarczał pozytywną dawkę energii. Panowie doskonale bawili się na scenie. Maciej, sięgający momentami po gitarę, liderował całej ekipie ze zwierzęcą witalnością, a Paweł nie szczędził sił za bębnami. Zaś ich koledzy z zespołu wzbogacali tło grą na klawiszach, gitarach, basie, saksofonie. Bogate instrumentarium cieszyło ucho, a zmysł wzroku napawał się spójnym scenicznym wizerunkiem, w tym szczególnie pasiastą scenografią, w której wyróżniały się dwie statuty dłoni po lewej i prawej stronie sceny. Tylko technicznie coś nie wypaliło z przygotowanym konfetti, które wystrzeliło... już po zejściu zespołu ze sceny. Sympatyczny występ, ale muszę też przyznać, że nie zdołał naoliwić moich kości dostateczną festiwalową euforią. 


Po zasmakowaniu względnie taniego McFlurry ze stoiska McDonald's (novum na terenie) i rzuceniu okiem na występ Kwiatu Jabłoni w Tent Stage (dosłownie pojawiłem się na dwie piosenki, ale przyklasnąłem pozytywnym wibracjom płynącym od Kasi, Jacka i całej ich kilkuosobowej orkiestry) zameldowałem się pod Alter Stage, gdzie do swojego występu przygotowywała się ikona muzyki... 

Kim Gordon! 71-letnia artystka przybyła do Gdyni promować swój najnowszy album "The Collective", który zachwycił krytyków łączeniem świeżych, współczesnych dźwięków (echa trapu, industrialu) z gitarową nostalgią i awangardową poezją. Do mnie ta mieszanka niekoniecznie trafiła, ale nie mogłem sobie odmówić możliwości spotkania z legendą, a przy tym żywiłem nadzieję, że w warunkach live zostanę przekonany. No niestety tak się nie stało. Nie potrafiłem się wczuć w ten występ. Muzycznie wszystko się zgadzało. Kim zachwycała swoją formą i dostojną postawą, a jej znacznie młodsi członkowie zespołu emanowali nieokrzesaną energią za bębnami, gitarą, basem i syntezatorem. Niewątpliwie kolejne kompozycje próbowały kąsać mnie hałaśliwym ładunkiem nieco nawet upiornych dźwięków, ale... Nijak mi się to łączyło z popołudniową festiwalową aurą. Gdyby ten występ odbył się o nocnej porze, to ten industrialny mrok wylewający się ze sceny miałby zdecydowanie zdwojoną siłę i zwiększyłaby się immersja. Po półgodzinie stwierdziłem, że potrzebuję w tej chwili zdecydowanie innych emocji i zdecydowałem się szybko podbić pod nową sceniczną przestrzeń Flow Stage. Choć akurat tu słowo "nowa" to może jednak nadużycie, gdyż po prostu ta scena była tą samą półotwartą konstrukcją Beat Stage z 2023 roku, ale tym razem przeznaczona głównie dla polskich wykonawców, ale nie zabrakło też zagranicznych perełek, w tym właśnie zespołu, na którego koncert zmierzałem...   

 
Mowa o formacji Fat Dog! I to było to, czego potrzebowałem! Właściwie z marszu rzuciłem się w pogo! Formacja z południowo-wschodniego Londynu rozkręciła wybuchową zabawę swoim buńczucznym, jarmarcznym, klezmerskim postpunkiem. Ten koncert ocierał się nawet o rave'owy odlot! Lider formacji Joe Love niczym weselny wodzirej podpuszczał do kolejnych szaleństw, schodził do pierwszych rzędów, wskoczył w epicentrum roztańczonej publiczności i nie stronił od triumfalnych gestów. Dominowały kompozycje z dopiero zapowiedzianego debiutanckiego albumu "WOOF", ale nie zabrakło też odjazdowego coveru "Satisfaction" Benny Benassiego. Cały zespół epatował nadpobudliwością, a sporo zapalnej iskry do tego szaleństwa wnosiła ekspresyjna gra na saksofonie. Koncert o sile wybuchu skrzynki wypełnionej dynamitem! Tego samego nie mogę powiedzieć o występie zespołu... 

 
Måneskin. A naprawdę starałem się tym razem podejść do ich występu z czystą głową i dużym kredytem zaufania. No ale przełomu w mojej relacji z tą włoską rockową sensacją nie odnotowałem. Od samego początku ich wygranej na Eurowizji i późniejszego podbijania muzycznego eteru jakoś nie potrafiłem wskoczyć do tego globalnego hypetrainu na ich punkcie. Ich występ na Open'erze w 2022 również nie zmienił mojego chłodnego nastawienia do ich twórczości. Co tam jednak moje skromne zdanie, skoro w tym sezonie festiwalowym wkroczyli już właściwie na headlinerską półkę (choćby na Rock Werchter). W Gdyni musieli na tym polu jednak ustąpić rzecz jasna Foo Fighters i tę sytuację głośno komentował z nutką rozczarowania i buntu ze sceny Damiano David. No szczerze mówiąc przy tej przemowie opadły mi ramiona. Rozumiem ambicjonalne podejście, ale nie zaszkodziłoby trochę więcej pokory... A może po prostu Damiano nie był tego dnia w dobrej formie. Ba, wydawał się kompletnie pozbawiony wigoru i jakiś taki nieobecny. Vicotria de Angelis biegająca i szalejąca z basem w dłoni, Thomas Raggi posyłający piorunujące solówki oraz uderzający dynamicznie w bębny Ethan Torchio próbowali nieco maskować niedyspozycję swojego lidera, ale i od nich wyczuwałem pewne oznaki zmęczenia i wypalenia. Oczywiście nie brakowało kilku bardziej porywających momentów, zagorzali fani z pewnością poddali się ekscytacji, a co poniektórzy wylądowali nawet na scenie, a nawet w finale swoją obecnością zaszczycił nas Tom Morello, który zelektryzował swoją solówką w powtórnie zagranym "Gossip", ale koniec końców zabrakło w tym występie ożywczej energii. Dalej mam wątpliwości, czy ten zespół pozostanie rockowym headlinerem na kolejne dekady. Może obecna przerwa w działalności dobrze im zrobi, gdyż czułem, że stali się też zakładnikami pewnych powtarzalnych scenicznych patentów i swojego nieco hedonistycznego, rock'n'rollowego wizerunku. Czas pokaże. 


Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki koncertu Måneskin, od razu rozpoczęliśmy akcję przedzierania się pod prąd przez tłum, by wbić pod samą scenę przed headlinerskim występem... 

Foo Fighters! W przypadku tej legendarnej już grupy dowodzonej przez charyzmatycznego Dave'a Grohla liczyłem na epicki gitarowy koncert i takowy otrzymałem! Okej, może nie tak erupcyjny, jak ten z 2017 roku, ale nadal wywołujący przez niemal 2,5 godziny w moim sercu liczne rockowe uniesienia i zmuszający gardło do ponadnaturalnego wysiłku. Siedem lat temu, po niespodziewanych szaleństwach pod sceną na The Kills, zmuszony byłem uzupełnić płyny i ostatecznie przeżywałem tamten występ spod barierki, ale tej z drugiej strefy. I bawiłem się wówczas z tego miejsca świetnie, choć wiem, że pod samą sceną trwała zabawa iście dantejska. Stąd też tym razem byłem już zdeterminowany, by zameldować się w tej pierwszej strefie i... No początkowo poczułem delikatne rozczarowanie. Nie chodzi mi jednak o formę zespołu, bo Foo Fighters zgodnie z przewidywaniami rozpoczęli ten występ bez zbędnego przebierania w środkach. Od razu wytoczyli ciężkie działa za sprawą klasycznego, mogącego zburzyć Wielki Mur Chiński "All My Life", hołdującemu twórczości Lemmy'ego Kilmistera "No Son Of Mine" ze wplątywanymi instrumentalnymi cytatami z "Paranoid" Black Sabbath i "Enter Sandman" Metalliki, pędzącemu ku przepaści "The Pretender" i energicznie rozhuśtanemu "Walk"! Liczyłem, że takie otwarcie zadziała na publiczność jak płachta na byka, ale ta wymiana energii tego wieczoru była nieco skromniejsza, niż przewidywałem. Przy wzruszającym i zadedykowanym Tomowi Morello, oglądającemu ten występ z backestage'u, "Time Like These" dotarła do mnie jednak ta refleksja, że jednak wszyscy jesteśmy już w nieco innym miejscu życiowym, a zwłaszcza kondycyjnym. Jakby nie patrząc, najwierniejszym fanom przybyło tych siedem lat na karku. Oczywiście wciąż twórczość Foo Fighters odkrywa młode pokolenie, ale koniec końców wszyscy byliśmy chyba świadomi, że przed nami wyjątkowo długie headlinerskie show. Poukładam sobie to w głowie, zmieniłem oczekiwania i włączyłem tryb czystego delektowania się stadionowo-rockową sztuką z tej najwyższej półki. A było czym się zachwycać. Foo Fighters udowadniali nam z każdą kolejną kompozycją, że odrodzili się po bolesnej stracie nieodżałowanego Taylora Hawkinsa niczym feniks z popiołów i wciąż są w formie godnej największych stadionów i festiwali świata. Ba, pokuszę się o stwierdzenie, że Josh Freese za bębnami wniósł do tego składu nową energię. Taylor oczywiście był niezwykle charyzmatycznym i finezyjnym pałkarzem, ale Josh również jest kapitalnych fachowcem na tej pozycji, a nawet dysponuje jeszcze bardziej imponującą techniką. I to było czuć, że dolał do tej rockowej machiny olej świeżej daty. Wracając jednak do przebiegu koncertu... Rozpiętość repertuaru była niezwykle szeroka. Dane było nam choćby usłyszeć perełkę "Generator" i żarliwie wykonane "Breakout" z albumu "There Is Nothing Left to Lose". Oba wykonanie zostały przedzielone "La Dee Da" ze świeższego "Concrete and Gold". To ostatnie jednak umywało się do tego wyjątkowego wykonania z 2017 roku z gościnnym udziałem Alison Mosshart. Nie zabrakło tradycyjnej lekcji rocka, udzielanej przez każdego z członków, przy momencie ich przedstawiania przez Dave'a. Usłyszeliśmy fragmenty takich klasyków, jak "Eruption",  "Sabotage", "Blitzkrieg Bop" "Whip It" oraz "March of the Pigs". Następnie Grohl, niezmiennie przeżuwający namiętnie gumę, z błyskiem w oku i z czupryną niesfornych czarnych włosów, sprawdził dyspozycję naszych gardeł za sprawą hymnicznego "My Hero". Ciarrry! Podniośle wybrzmiało "The Sky Is a Neighborhood", przy "Learn to Fly" wyrastały skrzydła, które pomogły mi w trakcie mej ukochanej "Arlandii" dotykać nieboskłonu. Odpowiednią dawkę nostalgii przyniosło wykonanie "These Days", a złapać oddech pozwolił akustyczny fragment. Dave z gitarą akustyczną w dłoniach i z akompaniującym mu Ramim Jaffee na akordeonie wyśpiewał "Skin and Bones", a następnie już samodzielnie zaprezentował piosenkę "Under You" z nowego albumu "But Here We Are". Z tegoż krążka z akustycznego letargu pobudziło mocarne "Nothing at All", w które zręcznie wpleciono beatlesowskie "Blackbird". Gniewne tempo zostało podtrzymane za sprawą wywrzeszczanych wersów "Monkey Wrench". Rozczuliło zaś wykonanie pięknej "Aurory", które zostało zadedykowane Hawkinsowi. Finał zaś należał do wyśpiewywanych do zdarcia ostatniej struny głosowej rockowych petard: "Best of You" i "Everlong", pomiędzy które został wciśnięty kilkunastominutowy emocjonalny i psych-rockowy kolos w postaci rozbudowanego "The Teacher" z zeszłorocznego albumu. Dave zachwycał tu grą na czerwonym Gibsonie z podwójnym gryfem, a emocjonalny tekst, upamiętniający jego zmarłą mamę Virginię, wyciskał łezkę z oczu. Wielki koncert prawdziwej rockowej instytucji! Niektórzy nieco kręcili nosem, że może jednak nieco przydługi, ale dla mnie to mógłby spokojnie jeszcze trwać dodatkowe półgodziny! Przecież jeszcze tak wiele wspaniałych piosenek zostało nie zagranych, z nowego albumu zaledwie trzy, a jeszcze na setliście znajdowało się niezagrane ostatecznie, nieopublikowane "Unconditional"... Tak czy siak, po tym koncercie właściwie już tego nie dnia nie było czego zbierać, ale o całkiem sympatyczny gitarowy deser pokusił się jeszcze...


Tom Morello! Ten słynny i nietuzinkowy gitarzysta nie lubi bezczynności, a wobec braku nadziei na powrót Rage Against The Machine postanowił ruszyć w trasę ze swoim solowym projektem. Można dyskutować, czy komukolwiek to potrzebne, ale równie dobrze – i lepiej – jest spuścić powietrze z płuc i po prostu bawić się dobrze tak jak Morello na scenie. A chłop ma ewidentny fun z liderowania stworzonemu na potrzeby trasy zespołowi. Wybitnym wokalistą to on nie jest, momentami wyręczał go partnerujący gitarzysta, a niektóre fragmenty, a nawet całego songi pozostawiał do naszej dyspozycji, ale liczyła się jednak przede wszystkim ta jego szczera chęć stworzenia rock'n'rollowej imprezy i, rzecz jasna, jego popisowe solówki. Pod względem tych ostatnich nikt chyba nie mógł być zawiedziony, bo otrzymywaliśmy wręcz niepoliczalną ilość finezyjnych i kultowych riffów. Dominowały ukłony w stronę twórczości Rage Against The Machine na czele z zagranym "Killing in the Name", które to poniosło mnie nawet do zabawy w pogo. Bywało też poruszająco – serce nie jednemu twardzielowi zabiło mocniej przy hołdzie dla Chrisa Cornella za sprawą "Like a Stone" poprzedzonego riffem "Cochise" z repertuaru Audioslave. Nie brakowało także autorskich kompozycji, z których wyróżniało się szantowe "The Road I Must Travel". Melodyczne "Nanananana" z tej kompozycji skutecznie porwało do beztroskich wyskoków. Tom sięgał również po covery: "Kick Out the Jams" MC5, "The Ghost of Tom Joad" Bruce'a Springsteena oraz zagrane na finał "Power to the People" Johna Lennona. Zwłaszcza ten ostatni kawałek porażał pozytywną energią i z przytupem zakończył dla mnie ten pierwszy dzień Open'era.




Czwartek, 04.07


Czwartkowe podbój Open'era rozpocząłem od stawienia się pod Mainem na występie powracającego Krzysztofa Zalewskiego. Główna scena udekorowana w czerwone płachty z logiem meduzy wygląda  niemal jak z jakiegoś planu filmowego do totalitarnego, dystopijnego obrazu à la Igrzyska Śmierci. Główny bohater tego przedstawienia nie okazał się jednakże tyranem i ciemiężycielem dusz, a wręcz zbawcą... No dobra, może jednak nieco przesadzam w tej metaforze. Niemniej jednak sceniczne i wokalne możliwości Zalewskiego są nam wszystkim doskonale znane, a przerwa i praca nad nowym materiałem, którego przedpremierowe fragmenty dane nam było usłyszeć, sprawiła że Zalef tryskał na scenie niesamowitą energią i zawładnął tłumem. Ba, nie omieszkał, niczym Dan Reynolds z Imagine Dragons, pochwalić się nawet swoją umięśnioną klatkę piersiową. No ale nie o walory cielesne, a o muzykę się tu rozchodzi. A pod tym względem otrzymaliśmy bardzo solidny zestaw piosenek. Nie zabrakło oczywiście starszych niezawodnych przebojów, ale nie mniejszą furorę czyniły nowości. Z płyty, która majaczyła wówczas dopiero na horyzoncie, usłyszeliśmy cztery kompozycje: balladę "Kochaj", "Nastolatka" z przesympatycznym towarzystwem dziecięcego chóru z Teatru Muzycznego Baabus Musicals, "ZGŁOWY" z rapowym vibem oraz żarliwie wyśpiewane "Roboty". Apetyt na więcej został zaostrzony. Nie zabrakło też niespodzianek. Całkiem zacnie w wykonaniu Zalewskiego i jego bandu wybrzmiał cover "Running Up That Hill (A Deal With God)" Kate Bush. Nie zabrakło również jego autorskiej wersji "Loser" Becka, a także wzbudzającego euforię "Początku" z MGO. A i gościnne pojawiła się Daria Zawiałow podczas nastrojowej ballady "Kochaj Kochaj". Na bis Zalewski po raz kolejny zmierzył się ze "Snem o Warszawie" Czesława Niemena. Muszę przyznać, że ten występ zrobił na mnie większe wrażenie, niż się spodziewałem. 




Mam tak samo jak ty / Miasto moje a w nim podśpiewywałem już w trakcie wychodzenia spod sceny, gdyż pragnąłem spokojnym krokiem zmierzać w kierunku Alter Stage. Po drodze na chwilę zwabiły mnie jazzowe dźwięki Kosmonautów, kończących swój występ na Flow Stage. Na tyle mnie zaintrygowała ta formacja, iż obiecałem sobie ich koniecznie zobaczyć, przy następnej lepszej okazji (i to się stało na Great September). Celem jednak był występ... 

Benjamina Clementina! Brytyjczyk już swoim wejściem na scenę i charyzmatyczną postawą zachwycił i roztoczył w Alterze wyjątkową aurę, a gdy tylko rozgrzał swoje struny głosowe... Wow! Znałem opinie o jego fenomenalnym wokalu, ale na żywo siła i ciepło jego barytonu wręcz zniewalają. Ten dar z niebios Benjamin świetnie wykorzystuje w melodiach, które ocierają się o awangardowy pop i muzyczną poezję. Ależ on czarował i hipnotyzował kolejnymi kunsztownymi, minimalistycznymi kompozycjami i wokalnymi popisami. A jego karkołomna próba odśpiewania po polsku "Kondolencje" podczas piosenki "Condolence" to jeden z tych momentów, który pewnie dożywotnio pozostanie w mej pamięci. Magiczny koncert nietuzinkowego muzyka o iście artystycznej duszy!   

 
Kilka chwil później Alter Stage (wypełniony szczelnie publicznością, która szukała schronienia przed deszczem) stał się świadkiem zgoła odmiennego widowiska. Francuska formacja L’Impératrice zgotowała nam kosmiczną potańcówkę! I to niemal dosłownie! Już samo ogromne wrażenie robiła futurystyczna scenografia i wizerunek członków zespołu ubranych w galaktyczne stroje z elementami świetlnymi na ramionach. Oświetleniowe show w parze z ich electro-popową muzyką o funkowym i disco sznycie rzucało wyzwanie do tańca. Oni sami na scenie zresztą bawili się znakomicie! Uwodziła przede wszystkim swoim słodkim wokalem i tanecznymi pozami Flore Benguigui, ale nie sposób też było nie zwrócić uwagi na ekspresyjną grę perkusisty, tym bardziej że jego stanowisko zostało umieszczone centralnie na kilkumetrowym owalnym podwyższeniu, na którym zawisło także świetlne logo zespołu. Nie spodziewałem się, że L’Impératrice dowiozą do nas tak wyjątkowe, imponujące i przede wszystkim porywające show. Aż żal było opuszczać Alter po fenomenalnym "Matahari", ale już za kilkadziesiąt minut swoje show miała rozpoczynać... 
 
 
Dua Lipa! Jedna z największych gwiazd współczesnego popu ponownie przywiozła ze sobą do Gdyni deszczową aurę, ale tym razem na szczęście obyło się bez pogodowego armagedonu – ewakuacja sprzed dwóch lat była zresztą wspominana przez Duę ze sceny – i koniec końców mogliśmy zachwycać się jej fantastycznym show na miarę headlinerskiego slotu. A w tym koncercie było wszystko, czego należałoby oczekiwać od takiego popowego widowiska. Dua w fenomenalnej formie tanecznej i wokalnej, jeszcze chyba uskrzydlona epickim koncertem na Glastonbury. Kradła oczywiście to show swoimi wokalnymi popisami i scenicznymi pozami, ale kroku dotrzymywali jej tancerze, a swoje do tego występu dokładał także wieloosobowy zespół, zapewniający występowi uczucie naturalności i organiczności. Zresztą w trakcie Dua po kolei przedstawiła członów swojego bandu, co było bardzo miłym z jej strony gestem. No ale przede wszystkim do tańca i wszelakich maści form zabawy porywały kolejne przebojowe melodie. "Training Season" oraz "Illusion" z nowej płyty "Radical Optimism" w połączeniu z "One Kiss" zacnie rozgrzały tłum, ale prawdziwe szaleństwo rozpoczęło się "Break My Heart". A przy kolejno zagranym "Levitating" można było popaść w taneczny trans! Kompozycje z "Future Nostalgia" zresztą dominowały tego wieczoru w repertuarze i absolutnie nie śmiałem na to narzekać. Ba, wręcz na to liczyłem. I zapewne nie byłem w tym odosobniony. Obok mnie pewne dziewczyny ewidentnie przeżywały swój life time i ich ożywione reakcje również dodatkowo mnie nakręcały. A Dua dalej dostarczała znakomite powody do doświadczenia beztroskiej, festiwalowej radości. Przyjemne "These Wall", nostalgiczne "Be the One", hipnotyzujący sampel  "Your Woman" White Town w "Love Again", cieplutki bas w "Pretty Please", pełne werwy "Hallucinate", zmysłowe "New Rules", elektryzujące "Electricity" i dosłownie barwne wykonanie "Cold Heart", które szczególnie zapadało w pamięć za sprawą tęczowej aury. A na zwieńczenie podstawowego setu, wybrzmiewające nutami wdzięczności, "Happy for You". Na bis trzy potężne bangery: pędzące na złamanie karku "Physical", wyborne "Don't Start Now" i na wielki finał fenomenalne, podlane tameimpalowm psychodelicznym sosem "Houdini", które zostało wzbogacone dodatkowo pokazem fajerwerków. No co tu wiele więcej mówić, lipy nie było, show kapitalne! No, może tylko nagłośnienie nie do końca dało radę. Opinie w tej kwestii zresztą były podzielone. Może niestety nie trafiłem z odpowiednim miejscem (a to niestety często się zdarza na Opku), wietrzna pogoda prawdopodobnie też miała wpływ na ten aspekt, ale... Koniec końców i tak tańczyłem jak opętany. Niestety dalsza część wieczoru już niekoniecznie mnie tak satysfakcjonowała, a z dużą nadzieją pędziłem w stronę Tenta, by wbić na trwający już koncert... 
 
 

 
 
Michaela Kiwanuki. Ten ceniony brytyjski piosenkarz niewątpliwe czarował soulowo-gitarowym klimatem i swoim emocjonalnym wokalem, a koncert sam w sobie ocierał się o poezję, ale... No właśnie. Zabrakło mi o dziwo jakieś iskierki magii. Sam Kiwanuka dotarł do nas w dość przejściowym momencie swojej kariery, jeszcze przed zapowiedzią nowej płyty (przedpremierowo usłyszeliśmy tylko "Floating Parade") i trochę brakowało mi płynącego entuzjazmu ze sceny. To nie był słaby koncert, wręcz przeciwnie – zagrany z finezją, pieczołowitością i z momentami, które rzecz jasna powodowały uniesienia ("Hero", "Cold Little Heart", "Love & Hate"), ale zarazem ten występ nie miał w sobie jakieś wartości dodatniej dla kariery Kiwanuki i nie dostarczył chwil, które utkwiłby mi na dłużej w pamięci. Marzy mi się, by Michael w końcu dotarł jednak do nas na bardziej kameralny, klubowy koncert. 


Totalny zawód zaś sprawili panowie z... 

Disclosure. Pędziłem jak głupi pod samego Maina, z nadzieją, że z tanecznym przytupem zakończymy ten dzień, a tu... Przecierałem oczy z niedowierzania. Bracia Lawrance przybyli do Gdyni ze zwykłym dj setem... What? Nie było to kompletnie zaznaczone przy ich ogłoszeniu, a jakby tego mało, Open'er na pytania o formułę ich koncertu odpowiadał, że będzie to pełnoprawny live. Cóż... Poczułem się oszukany. Strefa pod główną sceną zresztą z każdą kolejną piosenką zdawała się pustoszeć. Chyba w tym rozczarowaniu nie byłem odosobniony. Przy oczywiście dobrym nastawieniu (tudzież upojeniu) można pewnie było czerpać jakąś taneczną przyjemność z tego występu, wszak Guy i Lawrance zza skromnej konsolety nie stronili od zapuszczania swoich popularnych przebojów, ale generalnie ten występ niewiele się różnił od potańcówek na strefach sponsorskich. Szkoda, bo oglądane fragmenty ich występów z choćby Glastonbury naprawdę nastrajały mnie pozytywnie na ten występ. Bardzo chciałem potupać do ich nowego singla "She's Gone, Dance On", ale koniec końców w połowie seta machnąłem zrezygnowany ręką i oddaliłem się w stronę Strefy Żywca. 
 
 
A tam... Hoho! Jeden z najlepszych open'erowych afterów ever! Dość powiedzieć, że z Podróżującym Wojtkiem i Patrykiem kończyliśmy ten dzień o poranku w Silent Disco (pierwszy raz dotarłem na open'erowy Silent!), zostałem porwany do tańca belgijki, śpiewaliśmy polskie klasyki w drodze powrotnej, a potem na polu namiotowym... Cóż, nie wszystko nadaje się do publikacji... Niemniej piękny to był festiwalowy odlot!  




Piątek, 05.07



Pobudka z delikatnym kacem sprawiła, że mój wstępny plan na uczestnictwo w spektaklu teatralnym przesunąłem o jeden dzień, ale już na piątkowe koncerty byłem w pełni gotów. Co prawda wejście na teren festiwalowy tego dnia trwało dłużej niż zazwyczaj, gdyż kolejki tworzyły się przeogromne (no nigdy wcześniej nie miałem z takimi do czynienia), a dodatkowo ochrona jakby dokładniej trzepała na wejściu, ale koniec końców się udało! Tradycyjny langosz i byłem gotów na podbój kolejnych scen. A rozpocząłem od wbicia pod Alter Stage na występ projektu...   

Łona x Konieczny x Krupa! Trio złożone z docenianego szczecińskiego rapera i muzyków ze składu Siema Ziemia przybyło do Gdyni promować oczywiście swój koncepcyjny album "Taxi", nad którym rozpływali się krytycy w podsumowaniach 2023 roku. Ten fakt nie umknął mej uwadze, ale przyznaję się, że nie potrafiłem dla tego krążka znaleźć czas, więc dla mnie to było pierwsze zderzenie się z tym materiałem i... No czapki z głów! Taki inteligenty hip-hop to ja kupuje w całości. Niebanalna narracja połączona z oldschoolowymi bitami oraz rewelacyjną jazzową grą Kuby Koniecznego na perkusji i  Kacpra Krupy na saksofonie totalnie mnie ujęła. Łona też nienagannie nawijał kolejne wersy z pomocą Bryndala, który w tym duecie pełnił rolę showmana. Efekt? Publiczność absolutnie porwana do śpiewu, energicznych podskoków, wspólnych wymachiwań rąk, a także zasłuchująca się z uwagą w kolejne mistrzowskie linijki tekstów piosenek. Szacun! Z końcówki jednak niestety uciekałem, by spokojnie zdążyć na występ...
 

 
 
Samphy! Występ tego oryginalnego i zdolnego brytyjskiego artysty również spotkał się z moim głębokim uznaniem. Sampha, promujący zeszłoroczny uznany album "Lahai", zabrał nas w emocjonalną podróż za sprawą introspektywnych opowieści wyśpiewanych jego wrażliwym wokalem osadzonym na tle nietuzinkowych aranżacji będących wynikiem łączenia soulu, R&B, elektroniki i alternatywnego popu. Bardzo podobała mi się koncepcja ogniskowego, tanecznego kręgu przy zestawieniu całego zespołu. W centralnym punkcie na podwyższeniu znajdował się Sampha, a jego zacni muzycy za perkusją, perkusjonaliami, klawiszami, syntezatorami i gitarami otoczyli swojego lidera z obu flanek. Okazjonalnie Sampha porzucał swoje stanowisko i prezentował na froncie ze szczerym uśmiechem na twarzy bardziej ekspresyjną postawą w rytm bujających dźwięków. Świetny był też moment, gdy niemal cały zespół podczas pierwszej połowy wykonywania "Without" zgromadził się wokół stojących bębnów przy skraju sceny. Klimat zaś dodatkowo był budowany przez oszczędne, minimalistyczne oświetlenie i tło, które przechodziło płynnie przez różne barwy: od błękitu nieba, biel, po czerwień przy genialnym "Blood On Me".  Rytualny eklektyzm tego występu oraz rosnące napięcie (im bliżej końca, tym występ nabierał mocy) zachwyciło! Takich koncertów wyczekuję co roku z upragnieniem pod Tent Stage. 
 
 

 
 
Koncert Samphy – który swoją drogą po koncercie na luzie spacerował pod namiotem – nie był jedynym mocnym tentowym akcent z tego dnia. Nim jednak ponownie rozgościłem się pod tą sceną, to jeszcze na chwilę wyskoczyłem pod Alter Stage, do którego to malowniczo wpadały promienie zachodzącego słońca i  tu z przyjemnością potupałem nóżką przy setcie Sofii Kourtesis. Deep house'owe rytmy z domieszką latynoamerykańskiego klimatu i eterycznego wokalu miło kołysały zgromadzoną publicznością.  W tym czasie na Tent Stage do występu przygotowywała się formacja... 
 
Slowdive! Legendarny zespół shoegaze'owy przybył do nas już trzeci raz w ciągu roku. Po koncercie na OFFie i klubowym w Warszawie przyszedł czas na zaprezentowanie się open'erowej publiczności. Ich występ w Dolinie Trzech Stawów wyrwał mnie z butów i przeniósł w najodleglejsze zakamarki naszej galaktyki. Ich potężne brzmienie przepięknie niosło się wówczas po całym terenie festiwalu i magicznym sposobem zastopowało nadciągającą ulewę. Tamten koncert zapadł mi wyjątkowo w pamięci. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o tym występie na Open'erze, choć słyszałem też odmienne opinie. Tym razem ja jednak nie zostałem przez Slowdive wysadzony w kosmiczną przestrzeń, choć ten rejs po shoagaze'owych przestworzach rzecz jasna hipnotyzował, targał i oczyszczał duszę. Właściwie trudno nawet mi wytłumaczyć ten fakt, że to był dla mnie zaledwie solidny występ. Może po prostu był zbyt bliźniaczy do tego z poprzedniego roku. Co prawda w repertuarze pojawiły się trzy kompozycje z nowego albumu "Everything Is Alive" ("Shanty", "Chained to a Cloud", "Kisses"), ale pozostała część występu opierała się na żelaznych klasykach. Oczywiście cudownych, bo jak tu nie odpływać przy "Souvlaki Space Station", "Sugar for the Pill", "Slomo", "When The Sun Hits", czy też nie zostać zdemolowanym przez finałowy cover "Golden Hair" Syda Barretta, ale jednak chyba po prostu to drugie spotkanie ze Slowdive już mnie tak nie poraziło. Pewnym novum względem offowego występu były wyświetlane w tle psychodeliczne wizualizacje, ale wbrew pozorom nie zwiększały one jakoś znacząco immersji. Mimo moich prywatnych narzekań jasno pragnę podkreślić, że zespół pozostaje w wybornej formie. 
 
 
Dalej z czystej ciekawości udałem się w kierunku Maina, by zobaczyć fragment koncertu headlinerki wieczoru, Dojy Cat. Cóż, to kompletnie nie moja bajka, ale... Muszę przyznać, że ten występ imponował produkcją, bo działo się na scenie dużo, włącznie z ruchomymi platformami, pirotechnicznymi bajerami, laserami itd. Byłem pod wrażeniem również skąpo ubranej artystki. Raz, że też jej nie było zimno, dwa – no trzeba przyznać, że niosła ten występ wokalnie i miała w sobie jakiś taki sceniczny pazur. Plusik też za obecność zespołu. Muzycznie jednak nic tu do mnie nie przemawiało, ale po prostu nie byłem tu docelowym targetem. Śmiem jednak postawić tezę, że ten headlinerski booking się obronił. Choćby znacznie bardziej niż SZA w 2023 roku. 

W końcu przyszedł czas na najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert wieczoru w Tent Stage...
 
AIR! Kultowy francuski zespół wyruszył w świat z niezwykłą trasą, podczas której wykonuje w całości swój ikoniczny debiut "Moon Safari" z 1998 roku i ku naszemu szczęściu ta formacja została także zaproszona przez Open'era. I tu od razu przyznam się, że ja z twórczością AIR zaznajomiłem się dopiero po ich ogłoszeniu. Zrozumiałem zachwyty, a dodatkowo zerknąłem na króciutkie fragmenty nagrań z ich trasy i błyskawicznie zyskali u mnie status: "nie można ich przegapić". I doprawdy to był koncert z rodzaju tych wiekopomnych. Stylowo ubrani w olśniewającą biel Nicolas Godin i Jean-Benoît Dunckel oraz towarzyszący im na trasie perkusista Louis Delorme zabrali nas w zapierającą w dech piersiach kosmiczną podróż. Kolejne galaktyczne melodie z pogranicza chilloutowej, organicznej elektroniki, ambientu i muzyki filmowej tworzyły atmosferę bezpiecznej i relaksującej przystani. Już od pierwszej, siedmiominutowej kompozycji "La femme d'argent" było jasne, że czeka nas wyborna uczta dla zmysłu słuchu, a także wzroku. Ficzerem tej trasy jest bowiem prostokątny light box, w środku którego panowie grają na instrumentach, a na trzech ścianach i suficie tego pudełka wyświetlane są wymyślne obrazy i wizualizacje. Na żywo ta widowiskowa oprawa absolutnie wywierała na mnie pozaziemskie wrażenie! Jakbym brał udział w jakimś koncercie rodem z filmu since-fiction. Na szczęście te świetlne efekty nie przyćmiewały wybornej muzyki. W pierwszej części koncertu w całości i w oryginalnej kolejności został zaprezentowany obchodzący 25-lecie album "Moon Safari". Utwory takie jak uwodzicielski "Sexy Boy", future-popowy "Kelly Watch The Stars" czy błogie "You Make It Easy" wzbudzały autentyczny aplauz publiczności. W drugiej połowie zaś wybrzmiał przekrój ich twórczości z pozostałej dyskografii na czele z oszałamiającym, turbulencyjnym, space-rockowym, epickim "Don't Be Light"! Wow! To wykonanie było tak spektakularne, jak eksplozja supernowej. Generalnie jednak cały występ zachwycał majestatem i magią zórz polarnych. Nie można również nie docenić też tej nieskazitelnej radości, która była przez cały występ wyczuwalna u całej trójki. Szczególnie swoimi ekspresyjnymi popisami za perkusją, a także wypadem poza obręb scenograficznego pudełka w celu zapalenia papieroska uśmiech powodował Delorme. Dunckel za rzędem syntezatorów i Godin chwytający najczęściej za gitary i bas pozostawali w większym stanie skupienia, ale i od nich biła pozytywna aura.  Panowie dostarczyli wykwintne i nie-za-po-mnia-ne doświadczenie koncertowe! 
 

Niezwykle pozytywnym zaskoczeniem okazał się dla mnie koncert Sama Smitha, którego popowe show wieńczyło ten dzień na Mainie. Jakoś podchodziłem sceptycznie do tego występu. Zmieniający się w ostatnim czasie wizerunek Sama i fenomen kompozycji "Unholy" do mnie nie przemawiały. A tu, mimo iż obserwowałem ten koncert z dalekiej perspektywy, czułem się porwany i mimowolnie uśmiech zagościł na mojej twarzy. Ba, wręcz miałem ochotę uścisnąć Sama po tym koncercie. Emanował on ze sceny taką autentyczną szczerością i wdzięcznością... No nie sposób było nie paść ofiarą jego euforycznej popowej energii. A przede wszystkim zachwycał swoimi wokalnymi możliwościami, a także kolejnymi przywdziewanymi kostiumami. Zresztą całe show było pieczołowicie przygotowane pod względem scenografii, tanecznych choreografii i wizualizacji. Właściwie mieliśmy do czynienia ze spektaklem podzielonym na kolejne akty, które metaforycznie pokazywały ścieżkę kariery Sama. A przy tym to była wspaniała manifestacja poszanowania różnorodności (Sam określa siebie jako osobę niebinarną), wolności, przyjaźni, miłości. Niestety przegapiłem balladowy początek tego występu (a Sam rozpoczął imponująco od "Stay With Me" i "I'm Not the Only One"), więc niemal od razu wskoczyłem w bardziej imprezową odsłoną tego występu, która ostatecznie prowadziła do grzesznej ekstazy przy "Glorii" i "Unholy". Tak, nawet ten ostatni numer, który przyprawiał mnie o krwawienie uszu, doceniłem w potężnej wersji live. Ten koncert naprawdę imponował. W jednej chwili można było się rozpływać nad miłosnymi balladami, a w drugiej przepaść w tanecznym uniesieniu. A jednak całość wybrzmiewała niezwykle spójnie, mimo tej stylistycznej różnorodności w dyskografii brytyjskiego artysty. Przemieszczałem się podczas tego występu i dosłownie w każdym miejscu natrafiałem na osoby, które totalnie oddawały się szaleństwu. Smith stworzył bezpieczną i ciepłą strefę do wyrażania i odnajdywania samego siebie w tym niecnie przemyślanym widowisku. Cóż, po tym występie obiecałem sobie zostawić więcej sił na show Smitha podczas Colours Of Ostrava, które zapragnąłem również podziwiać z bliższej perspektywy i od samego początku. I tak też się stało, ale o tym opowiem na blogu w swoim czasie. Tymczasem przed nami wspomnienia już z ostatniego dnia Open'era...  
  
 
 




Sobota, 06.07

 
Sobotnie open'erowe przygody rozpocząłem od popołudniowej wizyty w namiocie Teatru ulokowanego nieopodal bramy głównej. W tym roku na afiszu tylko jeden spektakl: The Employees Łukasza Twarkowskiego, ale za to bardzo konkretny, bo dwuipółgodzinny. Nie jestem koneserem ani tym bardziej krytykiem teatralnym, by oceniać merytoryczną treść tej sztuki, ale muszę podkreślić, że sama produkcja stała na budzącym podziw, wręcz hollywoodzkim poziomie, wymykała się właściwie tradycyjnemu pojmowaniu teatru i była po prostu widowiskowa (liczne telebimy, kamera podążająca za aktorami, gra świateł, scenografia, którą można było oglądać z czterech perspektyw...). Szacun za przygotowanie tego spektaklu specjalnie na czas festiwalu, bo wymagało to z pewnością nie lada wysiłku. Naprawdę było warto zebrać się w tym roku na wysiłek i doświadczyć tej teatralnej sztuki. 
 
    

Tym samym Kasia Lins musiała wybaczyć mi moją nieobecność na jej koncercie w Alter Stage, ale koniecznie musiałem się posilić, by mieć odpowiednią energię na cały wieczór i noc. A zatem wbrew początkowym planom koncertowe podboje rozpocząłem od zameldowania się na koncercie... 

Masego. Koncert tego jamajsko-amerykańskiego piosenkarza i multiinstrumentalisty anonsowany był początkowo na Tent Stage, ale ostatecznie Masego wylądował na głównej scenie. I wbrew obawom, udźwignął ciężar Maina. Co prawda przenikające się dźwięki jazzu, R&B, soulu, trapu, funku nie pobudziły u mnie większej ekscytacji, ale był to po prostu przyjemny i solidny występ, który świetnie korelował z ciepłymi promieniami słonecznymi. Można było założyć okulary przeciwsłoneczne i chillować. Z Masego biła pewność siebie, kokietował publiczność, rozrzucając fałszywe banknoty i różę w tłum, ekspresyjnie tańczył na wybiegu, sięgał po saksofon i keytar, zachęcał do interakcji – no gość udowodnił, że doskonale wie, jak zwracać na siebie uwagę. Należało jednak też docenić umiejętności jego bandu. Lekko się pobujałem, ale apetyt ostrzyłem jednak na inne występy z tego dnia. 
 
 
Końcówkę koncertu Masego odpuściłem, by na spokojnie zmierzać w kierunku Tent Stage. Po drodze minąłem wracających ze spotkania z open'erowiczami bohaterów Powstania Warszawskiego: Zbigniewa Rylskiego ("Brzoza") i Bogdana Bartnikowskiego ("Mały"), którzy byli na całej drodze oklaskiwani przez tłum. Wzruszający moment. 

Na Tent Stage zaś świetne hip-hopowe flow z żywym, jazzującym instrumentarium dowiózł Loyle Carner! Artysta niezwykle ceniony i popularny na Wyspach udowadniał, że w istocie zasługuje na większy rozgłos na całym świecie. Ba, życzyłbym sobie, by właśnie tak wykonywany hip-hop gromadził takie tłumy, jak nieco później rozpoczynający się koncert Taco Hemingwaya na Mainie w zastępstwie odwołanej Tyli. Cóż, zapewne wielu docelowych odbiorców koncertu Carnera już grzało miejsce pod główną sceną. Niech żałują, bo Loyle świetnie nawijał kolejne angażujące teksty osadzone często w bardzo osobistym, emocjonalnym kontekście, a przy tym dostarczał dawkę pozytywnej energii i w mej głowie rysował się portret wrażliwego, wyjątkowo cool rapera. Taki wielowymiarowy, zagrany z całym zespołem, jakościowy hip-hop to ja w pełni szanuję i doceniam.  Znów jednak musiałem uciekać z końcówki, by dotrzeć pod Flow Stage na koncert... 
 

Nieve Elli! Po ogłoszeniu obecności tej młodej, obiecującej angielskiej artystki na Open'erze zacząłem się na tyle wkręcać w jej gitarową twórczość, iż trafiła do mojego notesu z odkryciami muzycznymi. Po tym występie zaś przy jej imieniu i nazwisku postawiłem wykrzyknik. A w pierwszej chwili obawiałem się, że ten występ zakończy się fiaskiem. Docierając pod sceną, przy barierce właściwie znajdowała się tylko niewielka grupa dziewczyn – już na pierwszy rzut oka (co potem potwierdziły swoimi żywiołowymi reakcjami i znajomością tekstów kolejnych piosenek) zagorzałych fanek 21-letniej Brytyjki. Nieve Ella wychodziła zatem z zespołem na scenę, mając właściwie przed sobą pustą przestrzeń, ale na szczęście kompletnie się tym nie przejęła i nie zraziła. Od samego początku przypuściła szturm, posyłając w naszą stronę chwytające za serce pop-rockowe melodie za sprawą choćby piosenek "Girlfriend" i "Car Park" z jej dwóch EP-ek z 2023 roku. Prawdziwy pazur zaś pokazała za sprawą jeszcze nieopublikowanego numeru "Ganni Top (She Gets What She Needs)", który zaskoczył niekiełznaną, buntowniczą energią. W tym czasie zaczęło sukcesywnie przybywać osób pod sceną, zachęcanych skutecznie kolejnymi czarującymi i elektryzującymi indie-rockowymi piosenkami. Energiczny ładunek rósł, aż w końcu przy nowym, przebojowym singlu "Sugarcoated" poniosło również i mnie do rytmicznych, euforycznych podskoków, dołączywszy tym samym do młodzieży spod barierki. Nieve Ella sprawiła, że me serce odmłodniało. Ba, co więcej, swoją entuzjastyczną, sceniczną postawą z gitarą w dłoniach, świetnym wokalem, luzem, szczerymi tekstami i przenikającym się vibem Olivii Rodrigo i Phoebe Bridgers sprawiła, że stała się moją nową muzyczną crash. Na uwagę zwracała też ekspresyjnie grająca u jej lewego boku basistka, która wręcz dawała taki siostrzany vibe. Panowie za gitarą i perkusją nie wychylali się zanadto, dając swym koleżankom pole do popisów, ale swoje zadania wykonywali bez zarzutów. Miałem podbić pod Flow Stage na kilkanaście minut, ale bawiłem się tak dobrze, że nie potrafiłem z czystym sumieniem opuszczać tego występu. Na całe szczęście Nieve zagrała niezbyt długi, około 45-minutowy set, co spokojnie pozwoliło mi zdążyć idealnie na wyczekiwany tego dnia koncert...
 
 
Charli XCX! Booking tej brytyjskiej gwiazdy szeroko pojętego popu był czystym majstersztykiem bądź też splotem szczęśliwego łańcuszka zdarzeń.  Dociekania pozostawmy jednak na boku, najważniejsze, że byliśmy jednym z trzech festiwali europejskich, które były świadkami wybuchu brat summer! Wydany 7 czerwca album "Brat" błyskawicznie zyskał sobie przychylność krytyków i fanów na całym świecie i to rosnące szaleństwo na punkcie tego krążka było widoczne już za sprawą ilości limonkowych akcentów na jeden metr kwadratowy pod Tentem. Ekscytacja wyczekującej publiczności na show Charli XCX sięgała elektryzującego poziomu. Wypełniony po brzegi namiot natychmiastowo eksplodował po temperamentnym wejściu Brytyjki na scenę z remixem "365" i singlowym "360"! Wow! Z każdym kolejnym kawałkiem wraz z Charli nakręcaliśmy spiralę hedonistycznych doznań. Przy pierwszych nutach bangera "Von dutch" chwyciłem się aż za głowę, a chwilę później potężny bit tego kawałka przetestował mocowania namiotu, a publiczność w symbiozie skakała ile tchu w płucach! Co tu się działo! Szaleństwo goniło szaleństwo! Można oczywiście narzekać, że ten one-women-show to właściwie półplayback, ale... Who cares? Wszyscy byli doskonale świadomi, na jaką formułę koncertu się piszą. Charli XCX całkowicie zawładnęła sceną, była nieustannie w ruchu (za nią ledwo nadążał kamerzysta), popisywała się wokalnymi możliwościami (nawet jeśli przetwarzanymi), nie stroniła od kontaktu z publicznością (zeszła do publiczności, podpisała się na piersi jednej z fanek, otrzymała prezent), nieustannie prowokowała do większego szaleństwa (choćby podczas "1999" rzucając wyzwanie wskakiwania na barana) – była niekwestionowaną królową tego wieczoru, która prowadziła swoich poddanych w czeluście tańczących języków ognia! Pot lał się strumieniami! Nasze ekscesy były również wzmagane przez ścianę stroboskopowych świateł. Można było całkowicie się zatracić w tej klubowej atmosferze (aż szkoda, że jednak ten występ nie miał miejsca nieco później w nocy). Publiczność spisywała się na medal także pod względem wyśpiewywania kolejnych wersów – bywało wręcz ogłuszająco! I to zarówno podczas piosenek z "Brat" (łącznie aż lub tylko siedem plus "Guess" z późniejszej rozszerzonej edycji), ale także w trakcie gorąco przyjmowanych przebojów z jej wcześniejszych dzieł i nagrań. Na finał oczywiście wybrzmiało kultowe "I Love It", podczas którego wszechogarniająca radość poniosła nas do skoków pod sam sufit Tenta! I gdyby tu był obecny trener skoczków wzwyż, to pewnie wszyscy otrzymalibyśmy bilet na najbliższą Olimpiadę.  Jeden z TYCH momentów tegorocznej edycji! Ach! No sztosowa to była wixa! A nawet ośmielę się użyć określenia: epicki rozpierdol! To był najbardziej hedonistyczny koncert roku 2024! A przecież to był właściwie prolog przed tym co czeka nas festiwalowym latem 2025, także w trakcie już ogłoszonego headlinerskiego show podczas Orange Warsaw Festival. Pozostańmy jednak w tym wirze wspomnień z Open'era...
 
 
Show Charli XCX zdemolowało moją kondycję, ale nie było czasu na złapanie oddechu i otrząśnięcie się. Przyspieszonym krokiem ruszyłem w kierunku Maina, by sprawdzić, jak w roli dość nieoczekiwanego headlinera poradzi sobie...

Hozier! Dłuuugo czekaliśmy na ogłoszenie tego sobotniego headlinera i chyba nikt nie miał wątpliwości, że wybór irlandzkiego artysty nie był tym pierwszym pomysłem organizatorów. Mianowanie go headem budziło gorące dyskusje. Warto jednak było zauważyć, że taki status Andrew John Hozier-Byrne zyskiwał już na kilku amerykańskich festiwalach i to chyba była tylko kwestia czasu, aż również w Europie zacznie sięgać po ten szczyt na największych imprezach. Open'er po prostu wyprzedził nieuniknione. I tak jak w 2015 roku Hozier na open'erowym Mainie udowodnił, że nie jest autorem tylko jednego przeboju ("Take Me To Church"), tak w 2024 roku pokazał, że jest gotowy podbijać czołówki plakatów festiwali na całym świecie. Po intensywnej imprezie z Charli XCX dla mnie jego koncert okazał się totalnym emocjonalnym ukojeniem. Poruszającym, pięknym, niezwykle przyjemnym. Potężny, nieskazitelny i ciarkogenny wokal Hoziera, świetny band i chór oraz zestaw balladowych kompozycji, które wyśpiewywałem na całe gardło. Bez zbędnych dodatkowych fajerwerków, tancerzy, wybujałych scenograficznych elementów. Tyle wystarczyło, by wzbudzić u mnie szczery zachwyt. Nie zrozumcie mnie też źle, uwielbiam koncertowe spektakle, ale równie cieszą mnie sytuacje, gdy jakościowa, profesjonalna i emocjonalna muza sama w sobie się broni. A tak było w tym przypadku. Hozier może delikatnie wydawał się onieśmielony tym festiwalowym prime timem, ale głos ani razu mu się nie załamał i uzbrojony w swój narracyjny styl pisania piosenek pewnie prowadził nas przez przekrój swoich dotychczasowych trzech płyt. Bywało intymnie i kameralnie, (akustyczne"Cherry Wine"), dramaturgicznie ("Work Song"), Hozier potrafił niejednokrotnie ścisnąć za serce, ale również momentami jego blues-rockowe porywy iście targały ciałem (combo "Angel of Small Death and the Codeine Scene" i "Francesca" kapitalne!). Nie brakowało również okazji do chóralnych śpiewów. Choćby nasze doniosłe okrzyki "whoa" w trakcie "Would I That" pięknie niosły się przez całą przestrzeń. Do wokalnych ekscesów porwał też namiętny refren globalnego hitu numer dwa w dyskografii Hoziera, czyli rzecz jasna "Too Sweet". Aż zapragnęło się w tym momencie łyczka whisky. Irlandczyk wzywał także do angażu w polityczne sprawy w czasie cierpkiego i podniosłego wykonania "Nina Cried Power". I nie zabrakło oczywiście trzymanej przez Hoziera w dłoni tęczowej flagi podczas finalnego, epickiego "Take Me To Church". No w moim skromnym mniemaniu było to zachwycające widowisko szczerej wrażliwości, emocjonalnej muzykalności oraz talentu lirycznego i wokalnego. Z błogością zanurzyłem się w tym muzycznym świecie Hoziera. 
 

Ukontentowany skrajnie odmiennymi koncertowymi uniesieniami popędziłem ponownie w stronę Tenta, po drodze jeszcze wbijając na błyskawiczne piwko w wypchanej Strefie Żywca (efekt chwilowego załamania się pogody). Łyk alkoholu sprawił, że dotarłem niezwykle rozluźniony na koncert... 
 
Billa Dessa, znanego bardziej pod artystyczną przykrywką Two Feet! I połączenie mojego stanu z finezyjnymi gitarowymi solówkami Billa, jego uwodzicielskim wokalem, dudniącą elektroniką, głębokim basem i mocną perkusją wywołało u mnie efekt całkowitego odprężenia. Och! Jaki to był soczysty występ! Kolejne riffy w połączeniu z łamanymi rytmami sprawiały, że mój kręgosłup wił się niczym wąż, a we wnętrzu duszy zagościła satysfakcja. Ten występ wybrzmiewał po prostu potężnie i ciarkogennie. Wszystkie kompozycje na czele z największym przebojem "I Feel Like I'm Drowning" docierały do rdzenia mojego muzycznego odbiornika. A dodatkowo wrażenia pogłębiane były przez idealne, dynamiczne oświetlenie. Po cichu liczyłem, że przy odwołanym koncercie Sofi Tukker i braku zastępstwa (dość dziwna sytuacja jak na Alter Art) Two Feet dostanie szansę na przedłużenie swojego godzinnego seta, ale niestety tak się nie stało. Szkoda, bo ten koncert okazał się dla mnie jedną z największych pozytywnych niespodzianek tegorocznej edycji. 
 
 
Późną sobotnią nocą królowała na Open'erze elektronika. Maina zamykał Skrillex. Próbowałem się wkręcić w jego EDM-owe i dubstepowe show, stojąc w oddali. Troszkę irytowało mnie wyłączenie bocznych telebimów na Mainie, ale już te środkowe w dalszej części terenu dawały podgląd na szaleństwo, jakie rozgrywało się pod sceną. A zagorzała armia fanów Skrillexa bawiła się chyba doskonale, czego efektem były kręcone niejednokrotnie zabawy w pogo. Spóźniłem się na początek występu, ale warto też odnotować, że Skrillex rozpoczął swój występ od zapuszczenia fragmentu "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena. A dalej ten amerykański producent i DJ popłynął już z remiksowaniem niezliczonych bangerów. Generalnie jednak to nie był do końca mój ulubiony elektroniczny klimat. Najbardziej ożywiłem się przy zapuszczonej kompozycji "Marea (We've Lost Dancing)" jego kumpla Freda Againa.., biorąc to za dobry prognostyk na edycję 2025. Choć pod tym względem to bardziej prorocze okazało się zapuszczenie w finale fragmenciku "We Are Your Friends" Justice. Ale tego już nie słyszałem, gdyż postanowiłem jeszcze zmierzyć się z setem... 
 
Floating Points w Alter Stage. Tu już krótko: Samuel Shepherd posyłał zza konsolety zacne, pulsujące elektroniczne melodie, które rozruszały do tańca ostatnich open'erowych niedobitków. Taka elektronika zawsze się sprawdza w nocnych warunkach festiwalowych.    
 
 

No nieźle gra ten Floating Points, ale już najwyższy czas dołączyć do Muzycznej Ekipy Podróżujących w Strefie Żywca na tradycyjne podsumowanie Open'era. 
 
Oho, już są! Pada w pierwszej kolejności pytanie o koncert Hoziera. Odpowiadam błyskawicznie: piękny!, czym wzbudzam aplauz! O co tu chodzi? Aha! Mamy tu jednego osobnika, który nie rozumie fenomenu Hoziera! Już czuję, że tę ożywioną dyskusję będziemy wspominać przez lata... Czas przy tym na ostatnie piwko. Gwar naszych rozmów powoduje u mnie poczucie radości i dumy. Ach, no wspaniale mieć przy sobie taką ekipę koncertowych wariatów! Wszystko, co dobre ma jednak swój koniec...
 
Czas wracać. Pamiątkowa ostatnia fota na tle Maina, ostatni rzut oka na wschód słońca, krótkie spanko w namiocie, spakowanie dobytku i ruszamy w stronę Dworca Głównego PKP w Gdyni. Ale nie ma co się łudzić, widzimy się tu ponownie za rok!   
 
 

 

Podsumowanie 

 
Nie wszystkie ciekawe aspekty i wydarzenia związane z Open'erem 2024 udało mi się przemycić w powyższych wspomnieniach. Co zatem jeszcze zapamiętamy z tej edycji? 
 
– Kim Gordon chwalącą w social mediach sanitaria dla artystów.
 
– Zmierzch toi-toiów zastąpionych przez toalety w kontenerach.
 
– DJ set Skrillexa w Strefie Jagera po swoim występie na Mainie.
 
– Nową przestrzeń artystyczną: Dom Qultury przeznaczony dla performatywnej sztuki. Ze względu na napięty grafik nie miałem okazji jej sprawdzić, ale znajomi zachwalali z programu tej inicjatywy Live Act Mery Spolsky "Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj". 
 
– Sukces frekwencyjny. Według organizatorów na festiwalu pojawiło się ponad 130 tysięcy unikalnych uczestniczek i uczestników, co plasuje tegoroczną edycję w Top 3 w historii Open'era. 
 
– Zawiodły strefy partnerskie, które w większości były nastawione na imprezy z DJ-ami (pokłosie braku Beat Stage?).

– Wreszcie na polu namiotowym można było rozkładać się według własnego uznania!
 
–  Stosunkowo stabilna i przyjemna pogoda. 


Pewnie jeszcze o czymś zapomniałem, ale przede wszystkim najważniejsze były te muzyczne doznania. A pod tym względem ta edycja mnie nie zawiodła! W pamięci pozostaną przede wszystkim: kosmiczny koncert AIR, hedonistyczna impreza z Charli XCX, epicki występ Foo Fighters, zacny Hozier, świetne popowe widowiska Dui Lipy i Sama Smitha, eklektyzm Samphy, disco-funkowe show L’Impératrice, jazzowo-konfesyjny hip-hop Loyle Carnera, nieziemski wokal Benjamina Clementine'a, zmysłowe solówki Two Feeta, indie-rockowa wrażliwość Nieve Elli, post-punkowe szaleństwa Fat Dog, rockowy odlot z Tomem Morello... Nie zawiodły mnie również występy naszych rodaków, z których wyróżnię Zalewskiego i projekt Łona x Konieczny x Krupa. Zawód? Disclosure.  
 
Moja 10. wizyta na Open'erze z pewnością zapadnie w pamięci na długo nie tylko ze względu na muzyczne uniesienia, ale także za sprawą spotkań z Podróżującymi! Możliwość przeżycia kolejnych wspólnych festiwalowych chwil i przygód z Wami od lat jest tym opus magnum, które wciąż sprawia, że mam ochotę co roku wracać do Gdyni! Koncerty oczywiście traktuję priorytetowo (i tu dziękuję za zrozumienie, jeśli nie zawsze byłem dostępny albo miałem inne cele), ale zarazem ten aspekt społeczny doznawany na festiwalu jest również dla mnie bardzo istotny i nie do przecenienia! Co to byłby za Open'er bez wspólnego obozu na polu namiotowym (i bez ratowania Podróżującego Wojtka śledziami), bez spontanicznych spotkań z Podróżującym Janem przy langoszu i Jagerku na początku każdego festiwalowego dnia, bez wspólnych podscenicznych (i nie tylko) przeżyć z pozostałą ekipą mych przyjaciół, bez nieoczekiwanych wpadnięć na siebie, bez naszych tradycyjnych afterów w Strefie Żywca (tak jak wcześniej wspominałem, ten z czwartku na piątek zakończony moją pierwszą w historii wizytą na festiwalowym Silent Disco przeszedł do historii!) i bez Podróżującego Piotrka rzucającego tam z piątku na sobotę haseł: "Podróżujmy Muzycznie Razem" i "Z Muzycznym Pozdrowieniem", bez branżowych crossoverów, bez wielu ożywionych dyskusji o muzyce i nie tylko… Och! Działo się, oj działo! Wybaczcie, że nie wymienię Was wszystkich, bo boję się, że kogoś niesłusznie pominę, ale naprawdę uwierzcie, że każde spotkanie z każdym z Was z osobna napełniało me serce radością oraz ciepłem i do dziś je wspominam! Czekam co roku na te nasze wspólne open'erowe momenty i festiwalowe binga! A za to wszystko, co przeżyliśmy w tym roku na Open'erze – raz jeszcze kłaniam się nisko! Jesteście wy-ją-tko-wi! Wszyscy! Cheers!   
 
 

 Podcast:

A jeśli jeszcze wspomnień Wam za mało, to przypominam, że wraz z Grześkiem z ekipy Koncerty w Polsce w ramach ich podcastu na gorąco omawialiśmy nasze wrażenia z Open'era tuż po zakończeniu imprezy! Polecam i zapraszam do odsłuchu, jeśli tylko jeszcze nie mieliście okazji!
 
 

 

Fotorelacja: 



 

DZIEŃ 2


















 

DZIEŃ 3












DZIEŃ 4

 




 

Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
23.12.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.