MUZYCZNE PODSUMOWANIE ROKU 2024 BY PODRÓŻE MUZYCZNE

/
0 Comments


Muzyczne Podsumowanie Roku 2024!




Wstęp, czyli refleksje Ojca Podróżnika

 

Czas subiektywnie podsumować rok 2024 pod względem koncertowych przeżyć, blogerskich działań oraz muzycznych premier!
 
Tradycyjnie zacznę od tematu najbliższemu memu sercu i przedstawię Wam w skrócie...
 

Koncertowe Wspomnienia 2024!

 
A tych z ubiegłego roku naliczyłem 207! To liczba uwzględniająca wszystkie headlinerskie koncerty, supporty, a także festiwalowe i showcase'owe występy. Jest to mój najlepszy wynik w popandemicznej rzeczywistości, ale nie o ilość, a jakość koncertowych doznań się tu rozchodzi. Pod tym względem przewaga pozytywnych przeżyć nad rozczarowaniami była miażdżąca. Po raz kolejny nie pokuszę się o hierarchinczy ranking, bo byłoby to w mym przypadku karkołomne zadanie i poniekąd niesprawiedliwe, ale…

No spełniły się moje kolejne koncertowe marzenia! Przede wszystkim wreszcie udało się po wielu perypetiach dorwać London Grammar! Warto było na ten moment przez ostatnie lata cierpliwie czekać – serce się rozpływało podczas ich występu. Plus na supporcie wspaniała Lauren Mayberry!
 

Nie mogłem również przepuścić okazji do zobaczenia zespołu Pulp i w tym celu (choć cały line-up był grzechu warty) poniosło mnie w podróż na szwedzki festiwal Way Out West! Sprawa o tyle niebagatelna, że wreszcie przełamałem swój opór przed lataniem samolotami. I choć jestem świadomy, że Pulp nie zagrali tak spektakularnie jak na Primaverze, to i tak było to doświadczenie z kategorii tych surrealistycznych. A skoro już o WOW mowa… Niesamowita przygoda na czele z kapitalnymi koncertami Jacka White'a (powrót w genialnej formie!) i Fred Againa.. (najbardziej emocjonalny elektroniczny set ever!). A jeszcze w pamięci utkwiły wspaniałe koncerty Jessie Ware (królowa disco), Alvvays (dreampopowy odlot), The National (poruszająco i porywająco), Nation of Language, Big Thief, The Kills, PJ Harvey, Blondshell, Jamesa Blake'a oraz klubowy występ Fabiany Palladino i niezwykły Funeral Folk w kościelnych murach w ramach Stay Out West. Wyjazd do Göteborga to oczywiście jedna z kilku festiwalowych przygód… 


Nie zabrakło mojej ponownej (już dziesiątej!) obecności na Open'erze, z którego w topce: kosmiczny koncert AIR, hedonistyczna impreza z Charli XCX, epicki występ Foo Fighters, poruszający Hozier, świetne popowe widowiska Dui Lipy i Sama Smitha, eklektyzm Samphy, disco-funkowe show L’Impératrice, jazzowo-konfesyjny hip-hop Loyle Carnera, nieziemski wokal Benjamina Clementine'a, zmysłowe solówki Two Feeta, indie-rockowa wrażliwość Nieve Elli, postpunkowe szaleństwa Fat Dog i rockowy odlot z Tomem Morello


Po roku przerwy powróciłem z uśmiechem na twarzy na Colours Of Ostrava. Tu niezapomniane koncerty choćby scenicznego weterana Lenny'ego Kravitza, zjawiskowej Bat For Lashes, relaksujących Khruangbin, hipnotycznego Jamesa Blake'a, urokliwej Emiliany Torrini, wariatów z Gogol Bordello, blues-rockowego mistrza Gary'ego Clarka Jr., charyzmatycznego Genesisa Owusu, pozytywnych Brazylijczyków z Bixiga 70, holenderskiej indie-popowej sensacji Son Mieux, a i nie zabrakło również egzotycznych przeżyć za sprawą Tajwańczyków z JhengYueTang, czy też południowokoreański zespołu nuMori. Do tego ponowne spotkania z Tomem Morello (tym razem w roli heada w zastępstwie QOTSA) i Samem Smithem, "polski" koncert Kwiatu Jabłoni, porywający bluesowy występ Tony Graves w unikalnej scenerii NYS Stage i wiele więcej! 


Nie zawiódł również OFF Festival. Fajnie było zobaczyć English Teacher na początku swojej muzycznej ścieżki ku (oby) większej sławie, potańczyć w deszczu z Nourished By Time, przenieść się do nowojorskiego dusznego klubu z Model/Actriz, śmiać się do rozpuku na Puuluup, poznać takich wariatów, jak Baxter Dury i Tim Herrington z Les Savy Fav, zahipnotyzować się instrumentalną poezją Glass Beams, rozkołysać się w tańcu z Zimmer90, poczuć kobiecą siłę Sevdalizy, zostać zdemolowanym przez trio Brutus i paść na kolana przed królową Grace Jones!
 

Pokusiłem się również o jednodniową wizytę na Łódź Summer Festival, by dać drugą szansę Placebo i panowie tym razem niesieni widokiem ogromnego tłumu zagrali wprost rewelacyjnie!


 
Jesienią serducho zaś rozgrzewał Inside Seaside! Miażdżący koncert Idles, postpunkowe szaleństwo na Sprints, ekstaza z The Last Dinner Party, sympatyczny Kevin Morby, magiczna Hania Rani, kojący RY X, klimatyczna Kasia Lins, skromna songwriterska sztuka Christiana Lee Hutsona, nieźli Black Pumas i ta niezapomniana potańcówka z Kerala Dust – to oczywiście w dużym skrócie. 


Zaliczyłem również symboliczną obecność na lokalnym Blues Na Świecie Festival dla koncertów Wild Flame i przede wszystkim Cheap Tobacco.
 
No i jeszcze do tego moje showcase'owe podboje na Next Fest i Great September! Nie zabrakło wielu odkryć (m.in.: Przebiśniegi, Zóra, Zieliński, Atom Juice, Livka, Szumal, Kosmonauci, Pierwiastek z Trzech, Zuzanna Malisz, Wilson Wilson), wspierania zaprzyjaźnionych i bacznie obserwowanych artystów (Sonbird, Lia Sky, Daria ze Śląska, Sujka, Oxford Drama, Kasia Lins, Agata Karczewska, Fismoll), ale tym niezapomnianym wydarzeniem był koncert ukochanego Loru w dniu moich urodzin w Poznaniu! 
 
 

Nie samymi festiwalami jednak człowiek żyje. Na mojej drodze nie zabrakło również stadionowych przystanków i spektakularnych widowisk Dawida Podsiadły w Poznaniu, Taylor Swift na Narodowym i Coldplay w Wiedniu. Z klubowych koncertów wyróżnienia dla kapitalnego występu Fontaines D.C. w Poznaniu, odrywającego stopy od podłoża koncertu PVRIS w Proximie i prezentującego wyborną formę duetu The Kills w Stodole. Z halowych koncertów wyszczególniam moje berlińskie wojaże: zapłonąłem na koncercie Olivii Rodrigo i poniosło mnie w nostalgiczną otchłań na spotkaniu po latach z Mobym! Skoro o Berlinie mowa to latem uczestniczyłem również w niezwykle przyjemnym wieczorze z Maisie Peters i Noah Kahanem w Zitadelle Spandau.

A przecież jeszcze za mną wariowanie na Declanie, imprezka z Glass Animals (plus The Big Moon!), spotkania z Yonaką, Kid Kapichi, Snayx, Whispering Sons, Ty Segallem.

No i jeszcze osobne koncerty polskich artystów! Między innymi Organek w wersji Unplugged, Myslovitz, Karaś/Rogucki, Dawid Tyszkowski, Tomasz Makowiecki, Kasia Lins, Iksy, Marek Niedzielski, Daria ze Śląska, Patrick The Pan. No i przede wszystkim łącznie aż pięć cudownych spotkań z dziewczynami z Loru! 


Gdyby jednak ktoś przyparł mnie do muru i chciał wydusić ze mnie ten koncert 2024 roku, to koniec końców odpowiedziałbym: Nick Cave & The Bad Seeds w Łodzi! Z Mistrzem spotkałem się jeszcze w Krakowie, ale to właśnie w Łodzi przeżyłem potężne koncertowe i życiowe katharsis!  
 
 
Dla pewne uszeregowania mych koncertowych opowieści pokusiłem się jednak o alfabetycznie ułożone TOP 30 Koncertów 2024
 
  • AIR (Open'er Festival)
  • Alvvays (Way Out West)
  • Bat For Lashes (Colours of Ostrava)
  • Baxter Dury (OFF Festival)
  • Brutus (OFF Festival)
  • Charli XCX (Open'er Festival)
  • Coldplay (Wiedeń)
  • Fontaines D.C. (Poznań)
  • Foo Fighters (Open'er Festival)
  • Fred Again.. (Way Out West)
  • Gary Clark Jr. (Colours Of Ostrava)
  • Grace Jones (OFF Festival )
  • Hania Rani (Inside Seaside)
  • Hozier (Open'er Festival)
  • Idles (Inside Seaside)
  • Jack White (Way Out West)
  • Lenny Kravitz (Colours Of Ostrava)
  • London Grammar (Berlin)
  • Model/Actriz (OFF Festival)
  • Moby (Berlin)
  • Nick Cave and The Bad Seeds (Łódź)
  • Noah Kahan (Berlin)
  • Olivia Rodrigo (Berlin)
  • Placebo (Łódź Summer Festival)
  • Pulp (Way Out West)
  • PVRIS (Warszawa)
  • Sprints (Inside Seaside)
  • The Kills (Warszawa)
  • The Last Dinner Party (Inside Seaside)
  • The National (Way Out West)
 
Plus oczywiście specjalne wyróżnienie dla dziewczyn z Lor! 
 
Chronologiczną listę wydarzeń koncertowych z podlinkowanymi przekierowaniami do poszczególnych relacji zamieszczam w kolejnej części tego podsumowania. Tymczasem niezmiennie muszę dodać, że... 
 
Nie byłoby też tylu pięknych wspomnień, gdyby nie Wy Podróżujący! Nie sposób wymieniać wszystkich wspólnych przygód, spotkań, przybijanych piątek, wzniesionych toastów, przegadanych tematów, szaleństw w pogo, podscenicznych uniesień i wzruszeń… Och! Było tego multum! I bardzo cieszę się z każdej, nawet tej najskromniejszej,  takiej sytuacji! Bez Was to Podróżowanie nie byłoby tak barwne! Dzięki za nieustanną obecność! Podróżujmy Muzycznie Razem dalej w 2025 roku!  
 
 
W tym miejscu pragnę również podziękować organizatorom wydarzeń za obdarzanie mnie zaufaniem, zaproszenia, otrzymane akredytacje. Ukłony również dla wszystkich artystów oraz osób z branży muzycznej za wszelkie spotkania, miłe słowa, nawiązane współprace, otrzymywane prezenty, share'owanie moich treści itd.! Marny ze mnie współczesny influencer, ale tym bardziej cieszę się, że jeszcze to oldskulowe podejście do niezależnego blogowania jest doceniane. Wybaczcie przy tym, jeśli nie jestem w stanie zaangażować się we wszystkie propozycje, które do mnie podsyłacie, ale niestety to wciąż tylko zabawa przy ograniczonych środkach czasu, więc muszę stawiać przed sobą pewne priorytety i podchodzić do mej działalności zdroworozsądkowo. Niemniej zgłaszam swoją gotowość do dalszej pracy na rzecz promowania muzyki i miłości do koncertów!   
 
 
A skoro o mych działaniach mowa… Na blogu ukazało się 59 tekstów! Wow! Sam sobie przyklaskuję, gdyż to najlepszy wynik od… 2016 roku! Oczywiście przeważały relacje z licznych koncertów i festiwali. Ba, nawet zdążyłem powspominać przygody z Open'era, choć do nadrobienia wciąż jeszcze pozostały wspomnienia z Colours Of Ostrava, do których to postaram się powrócić. Niemniej jednak, z małymi wyjątkami, otrzymywaliście lektury ze zdecydowanej większości moich podróży! Plus oczywiście jeszcze do tego wrażenia na gorąco i dodatkowe materiały, które nieustannie publikuję na Facebooku, Instagramie i kanale YouTube. Zasięgi są, jakie są, ale cieszę się, że pewne grono odbiorców stale reaguje, czyta, komentuje i obserwuje moje wypociny! Bez Waszego wsparcia nie miałoby to sensu! Nie ustaję też również w podsyłaniu Wam muzycznych polecajek i odkryć i w tym aspekcie najważniejszy na blogu pozostaje cykl Aktualnie w Głośnikach. Nie zliczę nawet, ile razy miewałem kryzysy w tworzeniu tych artykułów z powodu nadmiernej wydawniczej obfitości, ale za każdym razem dopinałem swego. A było warto, bo ten rok dostarczył nam mnóstwo wspaniałych dzieł muzycznych! O tym szczegółowo już za momencik. Wracając jeszcze do mej spowiedzi z funkcjonowania bloga… Mikrofonu wciąż nie schowałem do szafy (przydał się choćby do gościnnych udziałów w podcastach u chłopaków z Koncerty w Polsce, których pozdrawiam!), ale mój powrót do sfery podcastów dalej stoi pod znakiem zapytania. TikToków i Threadsów to ja raczej nie podbijam, choć okazjonalnie tam się pojawiam. Grupa na FB zamarła – zdaję sobie z tego sprawę i być może podejmę się próby jej reanimacji, ale niczego nie obiecuję. Właściwie trudno wyróżnić mi jakiś większy, przełomowy sukces, choć muszę przyznać, że akredytacja od organizatorów Way Out West była dla mnie osobiście bardzo dużym wyróżnieniem! Motywacji mi nie brakuje, więc mimo iż wiatr nie zawsze sprzyja, możecie spać spokojnie: dalej zamierzam kurczowo trzymać ster tej muzycznej łajby i kierować ją z dala od zabójczych skał!  

Wystarczy jednak tych opowieści i refleksji, czas przedstawić Wam moje Ulubione Albumy 2024 roku!  

I tu od razu przyznaję, że tworzenie zestawów płyt, które najbardziej poruszały moje emocje i zaznaczyły swoją obecność w mych głośnikach w ostatnich miesiącach, przyprawiło mnie o ból głowy. Rok 2024 był po prostu przeładowany wyśmienitymi premierami! Właściwie miałem problem z tym, by podczas tworzenia rankingów postawić ostateczną kropkę. Ba, spokojnie mógłbym wypuścić dwie wersje takiego albumowego podsumowania z zupełnie innymi wyborami i w każdym przypadku byłaby to wartościowa lektura. Nawet poważnie rozważałem rewolucję i rezygnację z tworzenia numerycznych rankingów na rzecz alfabetycznej listy wyróżnień, ale koniec końców... Cóż, zdaję sobie sprawę, że większość z nas (włącznie ze mną)  po prostu lubi rankingi. Niemniej moje wybory momentami ocierały się o pewną umowność. Przede wszystkim celem tej – co zawsze podkreślam – zabawy jest tworzenie pewnego rodzaju przewodnika po premierach, podrzucenie pewnych muzycznych tropów, rzucenie światła na albumy, które być może gdzieś zostały przeoczone, wyróżnienie debiutujących artystów i oczywiście tych, którzy doprawdy "dowieźli". I w tym celu posłużyłem się już tradycyjnie istniejącym u mnie podziałem na: EP-ki/Minialbumy (do tego jednego worka wrzucam zagraniczne i polskie dzieła), Polskie Debiuty (te długogrające i zarazem oficjalnie określane jako debiuty przez samych artystów), Polskie Albumy, Zagraniczne Debiuty (ten sam case, co w polskich) oraz Zagraniczne Albumy. Zadawałem sobie w tym roku głośniejsze pytanie, czy ten podział na debiuty i pozostałe albumy ma sens, ale mimo wszystko lubię kłaść ten wyraźny akcent na artystów, którzy dopiero szerzej otwierają furtkę do dalszej kariery bądź też debiutują solowo lub w nowych projektach. Ci, którzy regularnie odwiedzają cykl Aktualnie w Głośnikach, raczej nie będą zaskoczeni mymi wyborami, ale pojawiają się też niespodzianki, które wpadły przy grudniowym nadrabianiu przegapionych premier (choć wszystkich interesujących pozycji nie sposób było odsłuchać...), więc... Przeglądajcie uważnie! Zaparzcie najpierw kawkę/herbatkę i usiądźcie wygodnie, bo przed Wami zestaw... 80 dzieł muzycznych! Życzę miłej lektury!  
 

➖➖➖

KONCERTY 2024


 
Chronologiczna lista koncertowych wydarzeń z odnośnikami do relacji na blogu:

Luty:  

 

Marzec: 

 

Kwiecień: 


Maj:  

 

Czerwiec: 

 

Lipiec: 

 

Sierpień:  

 

Wrzesień:   

 

Październik:  

 

Listopad: 

        ➖➖➖

        ULUBIONE ALBUMY ROKU 2024!



        EP-ki / MINIALBUMY 2024


        15. AGATA KARCZEWSKA – "NOT MY FIRST RODEO"

         
        Krótko, ale dosadnie: najlepsze country znad Wisły! Agata Karczewska na tej skromnej EP-ce totalnie ujmuje country-westernowskim stylem i swoją charakterystyczną wokalną manierą! Koniecznie!  

         

        14. GLASS BEAMS – "MAHAL"


        Australijskie psychodeliczne trio "Glass Beams" objawiło się muzycznemu światu w 2021 roku za sprawą krótkiej EP-ki "Mirage", na której połączyli zachodni styl z tradycyjną indyjską muzyką, ale jeszcze bardziej intrygowały ich występy live oraz wytworzona wokół nich aura tajemniczości za sprawą ukrywania tożsamości i pojawiania się na scenie w złotych maskach. Nic dziwnego, że stali się obiektem zainteresowania wielu festiwali. Obecnie znamy sylwetkę lidera zespołu Rajan Silvy, który w wywiadzie dla Rolling Stone India uchylił rąbka ich twórczej genezy. Dążenie do tworzenia hipnotyzującego i mistycznego świata dźwięków Wschodu i Zachodu zrodziło się za sprawą obejrzenia z ojcem – notabene imigrował on z Indii do Australii – zapisu DVD z "The Concert For George", na którym zachodni artyści rockowi wraz z gośćmi ze wschodu, prezentującymi klasyczną muzykę indyjską, złożyli hołd Harrisonowi z The Beatles. I niejako Glass Beams są kontynuatorami twórczej wizji Georga, łączącej te dwa różne muzyczne światy. Ich druga EP-ka "Mahal" jest kolejną wizytówką medytacyjnego, psychopatycznego, otulającego, fantazyjnego stylu. Gitara tworzy hipnotyzujące melodie, bas i bębny zarażają rytmem, a wszelkie dodatkowe instrumentalne smaczki wzmacniają strukturalną głębię poszczególnych kompozycji. Trio przy tym zręcznie ucieka od monotonii i tworzy krajobrazy dźwiękowe, które naprawdę fascynują, wciągają i pochłaniają. Glass Beams stworzyli własną, wyróżniającą się współcześnie estetykę i warto śledzić ich poczynania.     

         

        13. LIA SKY – "WORLD OF SOCIALIZERS"

         
        Pochodząca z Łodzi, a mieszkająca obecnie w Londynie młoda artystka Lia Sky porywa na swoim debiutanckim skromnym wydawnictwie entuzjastyczną gitarową energią i songwriterską wrażliwością. To propozycja dla fanów zgrabnego, zadziornego i modnego współcześnie teenage girl rocka. Słychać tu inspiracje choćby Olivią Rodrigo, Taylor Swift, Holly Humberstone czy też Phoebe Bridgers. Kryje się w tej dziewczynie fajny potencjał na przyszłość, który również odnotowywałem w tym roku podczas koncertu na Great September! Sprawdźcie!  

         

        12. ETTA MARCUS – "THE DEATH OF SUMMER & OTHER PROMISES"


        Londyńska singer-songwriterka Etta Marcus zwróciła moją uwagę w 2023 roku EP-ką "Heart-shaped Bruises", na której narracyjny mrok płynący ze zranionego serca zgrabnie mieszał się z niezwykle melodyjnymi kompozycjami. Rok po wydaniu tamtego skromnego dzieła powróciła z niemalże 28-minutowym wydawnictwem, które określa mianem minialbumu. I tu znów Etta zachwyca swoim mocnym wokalem ulokowanym na tle popowych melodii utrzymanych w mrocznym i melancholijnym klimacie. Na przestrzeni ośmiu piosenek Marcu celebruje ostatni dni lata, a następnie odprawia żałobną ceremonię nad śmiercią tego okresu, metaforycznie żegnając się z beztroską nastoletniością i z delikatnym przerażeniem akceptuje srogie jak zima wyzwania, stojące przed dorosłymi. Songwriterska błyskotliwość Etty pięknie rozkwita na tym dziele i artystka zapewnia nam wiele ekspresyjnych alt-popowych uniesień.       


        11. WASIA PROJECT – "ISOTOPE"


        Druga EP-ka utalentowanego duetu rodzeństwa Williama Gao i Olivii Hardy chwyta za serce pięknymi indie-popowymi kompozycjami doprawionymi szczyptą jazzowej wrażliwości. Materiał złożony z trzech piosenek i dwóch interludiów zachwyca spójnością, nostalgiczną liryką, dopracowaną produkcją, oszałamiającym wokalem Olivii, eklektycznymi aranżacjami (cudne orkiestracje!) i jest nośnikiem po prostu pięknych, dojrzałych emocji. Wasia Project to czarujący duet! 


         

        10. ANGIE MCMAHON – "LIGHT SIDES"


        Australijska piosenkarka Angie McMahon zaprezentowała EP-kę z piosenkami, które powstały podczas prac nad jej pięknym drugim albumem "Light, Dark, Light Again", ale nie znalazły miejsca na tamtym krążku. A śmiało mogłyby! Bo jest to zestaw pięciu doprawdy cudnych kompozycji zatopionych w zachwycającej, intymnej wrażliwości McMahon. Zwłaszcza pierwsza piosenka "Beginner" urzeka swoją marzycielską aurą i szybującą wokalizą Angie. Niemniej wszystkie utwory są warte bliższego poznania i stanowią znakomite uzupełnienie poprzedniego longplaya. Nie ukrywam, że mam słabość i uwielbiam tę artystkę!  

         

        9. IZZY AND THE BLACK TREES – "GO ON, TEST THE SYSTEM"

          
        Ta skromna EP-ka złożona z czterech utworów może śmiało stanowić na lata wizytówkę poznańskiego zespołu Izzy And The Black Tress – niewątpliwie obecnie jednej z najlepszych polskich postpunkowych i rockowych formacji o międzynarodowym potencjale. Na przestrzeni niemal szesnastu minut band z charyzmatyczną Izą Rekowską na wokalu z finezją gra kąśliwie, hałaśliwie, zmysłowo, punkowo. Po prostu czadowo! Przy tym nie brakuje też interesujących eksperymentów, choćby z wprowadzeniem saksofonu do dosłownie odlotowego "F-16". A nawet gdy zwalniają tempo w "Dive Of A Broken Heart" to dalej brzmią nader konkretnie i wyraziście. Wokal Izy wpadający w melorecytacje wypada zaś zjawiskowo. Tak trzymać!       


        8. YANNIS & THE YAW – "LAGOS PARIS LONDON"


        Efekt dwudniowej sesji wokalisty Foals Yannisa Philippakisa i nieżyjącego już legendarnego perkusisty Tonnyego Allena z 2016 roku sprawił mi mnóstwo frajdy. Zderzenie intensywnych indie-rockowych riffów i zapalczywego charakterystycznego wokalu Yannisa z płynną afrobeatową grą na bębnach Allena wybrzmiewa iście kreatywnie i ożywczo. Czuć jak na dłoni, że mimo różnicy pięćdziesięciu lat między oboma muzykami, obaj błyskawicznie znaleźli wspólny język i po prostu doskonale rozumieli się podczas swoich jam session. To nie tylko hołd dla zmarłego w 2020 roku Tonyego, ale też początek projektu Yannisa, który ma chrapkę na nawiązanie kolejnych tak inspirujących współprac.


         

        7. AGA BIGAJ – "NIEROMANTYCZNIE EP"


        Agę Bigaj fani polskiej muzyki doskonale znają z choćby scenicznego i nie tylko wspierania Ralpha Kaminskiego, Kasi Lins czy też Dawida Podsiadły, ale może już mało kto pamięta, że ta dziewczyna początkowo próbowała przebijać się na naszej scenie solowo jako Agi Brine z anglojęzycznym minialbumem "Filling Empty Space". I cieszy fakt, że Aga powróciła do wydawania autorskich, self-made (także pod względem produkcji) singli, które złożyły się ostatecznie na tym razem już polskojęzyczną EP-kę zatytułowaną "Nieromantycznie". Otrzymujemy tu kolekcję pięciu bardzo osobistych piosenek traktujących o miłosnych uczuciach,  które zostały jednakże utkane ze smutnych emocji i na podstawie historii bez happy endów. Prócz tego nieco mrocznego ładunku emocjonalnego zachwyca również idąca w parze warstwa muzyczna. Zgrabne, przestrzenne, miękkie alt-popowe i ocierające się o klasyczny r'n'b aranżacje oparte na sensualnym łączeniu subtelnej elektroniki i organicznego instrumentarium cieszą ucho kreatywnymi kompozytorskimi rozwiązaniami, jak choćby wplątywaniem dialogów i cytatów ze starych polskich filmów. Całość wybrzmiewa po prostu niebanalnie,  a do tego Aga dostarcza w głąb serca również przepiękne popisy wokalne. Dajmy tej dziewczynie szansę wyjść z cienia innych artystów! 


        6. MORPHEUS – "THE ASCENT"


        Holenderski singer-songwriter ukrywający się pod artystycznym pseudonimem Morpheus, obdarzony jest niezwykle eteryczną wrażliwością, która dotyka najgłębszych emocjonalnych dolin serca. Udowadnia to na swojej EP-ce "The Ascent". Na przestrzeni sześciu piosenek Morpheus zachwyca swym wspaniałym, głębokim, przejmującym wokalem i intryguje wampirycznym urokiem. Kompozycje utrzymane w atmosferze takiego kinowego, romantycznego i zarazem mrocznego popu okraszonego trip-hopowymi inspiracjami wybrzmiewają niezwykle immersyjnie i wciągają w wymiar smutku i samotności. Wspaniałe i magnetyczne dzieło! Posłuchajcie koniecznie!   

         

        5. HEIMA – "ŚWIAT Z TEKTURY"


        Na tej EP-ce łódzka formacja prezentuje nam nieco mroczniejsze i dojrzalsze oblicze. Przekazy w tekstach dotykają wielu społecznych problemów oraz współczesnych lęków i niosą ze sobą poruszające ładunki emocjonalne. Gitarowe melodie są zaś pomysłowo wyrzeźbione. Te zacne i niebanalne formy kompozycyjne doprawdy potrafią długo rezonować po odsłuchu. A wszystko spaja nienaganna wokalna ekspresja Olgi Stolarek. Heima niestrudzenie pracują nad wypłynięciem na szersze wody muzycznego eteru i z takimi kreatywnymi wydawnictwami sukces w przyszłości murowany.      

         

        4. OYSTERBOY – "CHCIAŁBYM MIESZKAĆ NAD MORZEM"  

          
        Po znakomitym debiutanckim solowym albumie "Ody do Letnich Dni" Piotr Kołodyński aka Oysterboy nie kazał nam czekać długo na nowy materiał i dostarczył kolejną zachwycającą dawkę nostalgicznych i poruszających emocji. Nie ukrywam, że bardzo utożsamiam się z osobistymi tekstami Piotra, z jego tęsknotą za spokojem szumu morza, z nieukrywaną trudnością utrzymania zdrowia psychicznego w tych burzliwych czasach, z częstymi momentami zwątpienia w samego siebie, z presją pogoni za marzeniami... Wszystkie te szczere, tęskne wyznania ukryte zostały za pięknymi lirycznymi metaforami, euforyczną gitarową finezją i barwnymi indiepopowymi teksturami, które Oysterboy zręcznie wzbogaca o delikatną orkiestrację, a prawdziwą perełką tego zestawu pięciu piosenek jest finałowy fortepianowy utwór "Do Chmur". Fenomenalna EP-ka!

         

        3. SARAH JULIA  – "HOW DO WE GO BACK TO BEING NORMAL?" 


        Lubię te sytuacje, gdy podsyłacie do mnie swoje własne muzyczne odkrycia, a gdy już to uczyni Podróżujący Kuba, to wiem, że za chwilę będę miał do czynienia z czymś niewiarygodnie wyjątkowym. Tak choćby niegdyś zajarał mnie talentem Tash Sultana, tak tym razem zwrócił mój słuch na cudowny folkowy projekt Sarah Julia. Holenderski siostrzany duet na swojej debiutanckiej EP-ce "How Do We Go Back To Being Normal?" zachwyca songwriterskim ładunkiem głębokich emocji skrytych w niezwykle urokliwych, ujmujących, subtelnych folkowych kompozycjach. Niewątpliwą siłą Sarah Julia są ich wspólne, niebiańskie harmonie wokalne, wywołujące ciarki na całym ciele. Instrumentalne tło oparte na akustycznej gitarze, miękkiej perkusji i często wyłaniających się smyczkach tworzy zaś bardzo przejmującą atmosferę. Złoto! Z pewnością twórczość Sarah Julia przypadnie do gustu fanom choćby Phoebe Bridgers, Big Thief, czy nawet naszego rodzimego Tęskno. Warto!


        2. NIEVE ELLA – "WATCH IT ACHE AND BLEED" 


        Nieve Ella najpierw totalnie porwała mnie swoim energetyzującym, indie-rock-popowym koncertem podczas Open'era, a później ta 21-letnia artystka wydała nie mniej wulkaniczną EP-kę, która tylko scementowała moje zauroczenie jej twórczością i osobowością. Muza proponowana przez Nieve jawi mi się jako połączenie pop-rockowej zadziorności Olivii Rodrigo z liryczną wrażliwością Phoebe Bridgers. Ta dziewczyna ma w sobie wszystko, by obwołać ją wschodzącą gwiazdą indie i głosem młodszego pokolenia. Na swojej już trzeciej EP-ce tylko rozwija skrzydła i z bezczelną przebojowością porywa gitarowymi melodiami, ale potrafi również uwieść balladowym nastrojem przy fortepianie ("The Reason"). Ella emanuje pewnością siebie, jej wokal jest przejmujący, a szczera i intymna liryka, eksplorująca złożoność przyjacielskich i miłosnych relacji, osobistych zmagań i procesów odkrywania samego siebie w dążeniu do samoakceptacji, z pewnością umocni jej więzi i poszerzy grono wśród młodszych odbiorców. Świetny materiał, który popycha tę artystkę na ścieżkę gwiazdorstwa.


         

        1. BON IVER – "SABLE"


        Bon Iver powrócił po pięciu latach od wydania albumu "i,i" z bardzo skromnym wydawnictwem, bo zaledwie trzyutworowym (plus dwunastosekundowe intro). I choć "Sable" trwa nieco ponad dwanaście minut, to zapakowany w tym dziele ładunek muzycznych emocji przyprawia o zawstydzenie niejeden dłuższy longplay. To przede wszystkim sprawka powrotu do bardzo intymnego, organicznego brzmienia, które kieruje od razu myśli w stronę debiutanckiej płyty Bon Ivera "For Emma, Forever Go". Doceniałem eksperymenty i ornamentacyjną elektronikę na ostatnich płytach Justina Vernona, ale jednak w tych kompozycjach zredukowanych do jego niepowtarzalnego wokalu i melodycznie prowadzonej gitary akustycznej wybrzmiewa on najbardziej przekonująco. Choć ta surowość jest nieco iluzoryczna, bo wsłuchując się uważnie, słyszymy choćby subtelną produkcję i mglistą gitarę pedałową w "THINGS BEHIND THINGS BEHIND THINGS", pięknie prowadzoną w tle altówkę przez Roba Moose'a w oszczędnym (delikatne skubnięcia w struny akustyka i przejmujący wokal Vernona) "SPYSIDE" oraz okazjonalnie uderzane akordy w pianino i bujnie wyłaniającą się sekcję dętą w śpiewanym a capella "AWARDS SEASON". Za serce ściska także liryczna warstwa. Justin boleśnie obnaża przed nami swoją duszę, prowadzi w mroczne zakamarki serca, jest więziony przez ciężar poczucia własnych win, ale koniec końców zdaje się godzić z błędami z przeszłości i inicjuje proces gojenia się życiowych ran. Takiego emocjonalnego i naturalnego Bon Ivera kocham całym sobą!



        Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):

        • EDEN RAIN – "ANYWAY, HOW ARE YOU?"
        • HOZIER – "UNAIRED"
        • HOZIER – "UNHEARD"
        • ISAAC GRACIE – "WASTE OF SHAME"
        • MASTER PEACE – "HOW TO MAKE A(NUVA) MASTER PEACE"
        • NENE HEROINE – "IN THREE COLORS [LIVE]"
        • NOURISHED BY TIME – "CATCHING CHICKENS EP"
        • TOMMY LEFROY – "BORN BLUE"

          ➖➖➖


          Polskie Debiuty 2024

           

          5. LIVKA – "Z PAPIERU"


          Livka to zdolna, wrażliwa, bezpośrednia dziewczyna, która najpierw przykuła moją uwagę wyznaniem miłości do twórczości Phoebe Bridgers, następnie zachwyciła emocjonalnym koncertem podczas Next Festa, aż w końcu chwyciła za serduszko debiutanckim albumem "Z papieru". Delikatna barwa głosu, niezwykle szczere i intymne emocje poukrywane w zacnych poetyckich metaforach i do tego miła dla ucha współczesna, nastrojowa, popowa produkcja. Wszystko tu się ze sobą zgadza. Kariera tej dziewczyny za chwilę prawdopodobnie eksploduje.

           

          4. PRZEBIŚNIEGI – "LETNIE MYŚLI"


          Wyczekiwany debiutancki album warszawskiego tria Przebiśniegi nie zawiódł moich oczekiwań. "Letnie Myśli" to kolekcja dwunastu kompozycji, które przyprawiają o wakacyjną rozkosz. Melodyjne piosenki przesiąknięte alt-popem, indie, funkiem i echem disco niosą w sobie fantastyczne, bujające flow i urzekają przede wszystkim wokalną chemią między Joanną Jewułą, Janem Bąkiem i Markusem Żamojadem. Ich połączone ze sobą głosy wprawiają w głęboki stan błogości, zaś ciepłe instrumentalne brzmienie całego materiału i poetyckie teksty z licznymi odwołaniami do radosnych i nostalgicznych emocji powiązanych z letnim czasem dostarczają ogromną dawkę czystej przyjemności. Czuć, że ten przemyślany i kolektywny album powstał z głębi serca. Szczerze polecam!

           

          3. WIKTOR WALIGÓRA – "CZEKAM NA ŚWIT"


          Kosmicznie dobry debiut! Dwudziestolatek z Krakowa chwycił mnie za serce swoją wrażliwością, smykałką do tworzenia chwytliwych melodii (singiel "Kosmos" bywał często na zapętleniu!), świetnym wokalem i dojrzałymi tekstami. Wiktor Waligóra potrafi w tęskne ballady, potrafi również w szlachetny radiowy pop. Przyszłość przed nim! Ja już czekam na kolejny album!

           

          2.  RUNFORREST – "RYTUAŁ"


          Warto podelektować się "Rytuałem" – długo wyczekiwanym, pełnoprawnym debiutem Grzegorza Wardęgi, który ukrywa się pod jakże dobrze znanym artystycznym pseudonimem Runforrest. Tego zdolnego krakowskiego artystę obserwuję już od wielu lat i mocno kibicuję jego karierze. Początkowo zachwycał nastrojowymi, folkowymi klimatami singer-songwriterskimi, ale z czasem jego twórczość we współpracy z Kopim (a także pod wpływem udziału w projekcie Ars Latrans Orchestra) ewoluowała w stronę poszukiwania elektronicznych uniesień. I tak oto na swoim debiutanckim dziele prezentuje szeroki wachlarz odcieni i blasków niezwykle smacznych i wysublimowanych elektronicznych dźwięków. Przy tym jednak nie zapomina o genezie swojej twórczości i nad całością unosi się duch ludowych pieśni. Bardzo zacnie te wszystkie muzyczne nurty są ze sobą splecione, a do tego jeszcze zachwyt wzbudza nietuzinkowy wokal Runforresta oraz jego bardzo emocjonalne, poetyckie teksty. Dajcie się ponieść temu muzycznemu rytuałowi i przeżyjcie niezwykle spirytualistyczno-taneczną przygodę!


          1. CINNAMON GUM – "THE CINNAMON SHOW"


          Maciej Milewski do tej pory zachwycał mnie swoją songwriterską wrażliwością na wydawnictwach sygnowanych artystycznym pseudonimem Majlo. Tym razem na albumie "The Cinnamon Show" ujął mnie zupełnie odmienną muzyczną kreacją i koncepcją. Jako kolejne alter ego (tudzież jednoosobowy projekt) Cinnamon Gum postanowił przypomnieć smak ciepłego amerykańskiego brzmienia lat 70. Samodzielnie, przy użyciu analogowych instrumentów i mikrofonu RCA z lat 50. wytworzył niezwykle otulający sound, w którym łączy retro-soul z funkiem i jazzową harmonią. Do tego dokłada pociągający wokal, zmysłowy falset i dawkę szczerej liryki oscylującej wokół uniwersalnych emocji miłości i bólu straty. Bije z tego pieczołowicie wyprodukowanego materiału ogromna miłość do brzmienia, nawiązującego choćby do twórczości legend pokroju Marvina Gaye i Curtisa Mayfielda. Po niecałych 24-minutach pozostaje wręcz nieopisywalny niedosyt, bo chciałoby się w tym promiennym klimacie zanurzyć na zdecydowanie dłużej.
           
          Z nieznanych mi przyczyn odłożyłem odsłuch tego krążka na koniec roku i totalnie żałuję! Jestem przekonany, że gdyby ten moment nastąpił wcześniej, to Cinnamon Gum figurowałby wysoko w moich statystykach. Tym bardziej postanawiam wyróżnić "The Cinamon Show" na piedestale tego zestawu polskich debiutów, bo absolutnie ta muza i multiinstrumentalne zdolności Macieja na to zasługują! No to jest poziom światowy, co zresztą ma choćby odzwierciedlenie w tym, iż ten album jest wpierany przez kultową amerykańską wytwórnię Colemine Records (współpracująca choćby z Durand Jonesem i Black Pumas!) i znajduje już swoich odbiorców  za Oceanem. Życzę temu złotemu (a właściwie cynamonowemu) chłopakowi, by wypłynął na szerokie wody muzyki światowej!    

            

          Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna)

          • ANIA SZLAGOWSKA – "PIERWSZA PŁYTA"
          • CHŁODNO – "CIEPŁO"
          • KOSMONAUCI – "SORRY, NIE TU"
          • NEAL – "SEX TAPES"
          • NOSOWSKA/KRÓL – "KASIA I BŁAŻEJ" 
          • PIETRUCHA/ZALEWSKA – "NIC ZŁEGO" 
          ➖➖➖


          Polskie Albumy 2024


          15. SZUMAL – "CZARNA WIOSNA"




          Po moim zachwycie na Great September nie mogłem nie zaprosić do swoich głośników albumu "Czarna Wiosna" Szumala! Co prawda to nie jest jeszcze ten materiał, z którym wystąpił w Łodzi, ale i tak ta skromna dawka 25 minut jest warta poświęcenia czasu! Czarodziejski, poetycki, intymny, subtelny, wymagający skupienia singer-songwriterski okołojazz – niezwykle satysfakcjonujący!



          14. POLA CHOBOT & ADAM BARAN – "BURZA"


          Przyznam szczerze, że długo mi było nie po drodze z Polą Chobot i Adamem Baranem, ale w końcu udało mi się zobaczyć ten nietuzinkowy duet na żywo podczas OFFa w kameralnej, akustycznej odsłonie i zgodnie z oczekiwaniami zostałem oczarowany. A mimo to przez kolejne tygodnie z niewyjaśnionej przyczyny unikałem kontaktu z ich tegorocznym albumem "Burza". W końcu jednak w grudniu sięgnąłem po rozum, przełamałem się i postanowiłem się zmierzyć z ich materiałem. I och i ach! No ten krążek jest doprawdy istną burzą, która wkrada się do serca i sieje emocjonalne spustoszenie! Nie brakuje tu gwałtownych, piorunujących dark popowych uniesień, a także balansujących emocje ładunków onirycznego nastroju. Nad kolejnymi kompozycjami anielsko unosi się piękny wokal Poli, a Adam dokłada od siebie finezyjne oraz intensywne solówki. Do tego jeszcze poruszająca liryczna warstwa, krążąca wokół tematu rozchwianych, trudnych relacji. Podobają mi się też wszystkie subtelne instrumentalne i produkcyjne smaczki, które tworzą wyjątkowy, atmosferyczny, duszny klimat, kojarzący się z tą naturalną ciszą przed wyładowaniami atmosferycznymi. No i wspaniałe gościnie: Kathia w utworze "Mów" i Ofelia w "Szczypię się w skórę" – wokale obu artystek cudownie korelują i przenikają się z barwą głosu Poli. "Burza" to album kompletny i pochłaniający w całości.    

           

          13. MARCELINA – "SPRÓBUJĘ, POTAŃCZĘ, NIE WIEM"


          Marcelina powróciła po dłuższej przerwie i uchyliła drzwi do swoich intymnych przeżyć z ostatnich lat. W głównej mierze dotyczą jej doświadczeń z wczesnego okresu macierzyństwa i wszelkich związanych z tym piętrzących się wyzwań, szczególnie w relacjach partnerskich. Otrzymujemy piękne, życiowe, poruszające i uniwersalne treści, trafiające w środek serducha. I do tego znakomita, dynamiczna, momentami miło zaskakująca alt-popowa produkcja Kuby Dąbrowskiego! Mam od dawna słabość do Marceliny, jej cudnego wokalu oraz przyziemnej wrażliwości i nic się w tej sferze nie zmieniło.



          12. MAREK NIEDZIELSKI – "ZABAWA MISTRZÓW"


          Chyba do tej pory żaden polski artysta, a przynajmniej ja nie kojarzę, nie zbliżył się tak blisko do poziomu totalnie zblazowanego alternatywnego indie popu. Po przesłuchaniu "Zabawy Mistrzów" wręcz nie sposób nie ochrzcić Marka Niedzielskiego polskim Mac DeMarco. Ciepłe, analogowe brzmienie gitar zabiera nas w podróż, podczas której Marek dzieli się z nami bardzo życiowymi tekstami i spostrzeżeniami. Kolejne kompozycje spajają się bez wysiłku w jeden obraz, z którego wypływa wyjątkowa przyjemność, w której chce się człowiekowi odprężająco taplać. Hipnotyzujący swym iluzorycznym spokojem i sennością album!


           

          11. TOMASZ MAKOWIECKI – "BAILANDO"


          Tomasz Makowiecki to artysta nieśpieszny, który nie podąża szczególnie za trendami i który kazał nam czekać na swój kolejny autorski materiał aż 11 lat. Tyle właśnie minęło czasu od premiery jego poprzedniej, bardzo docenionej płyty "Moizm". Przyznam szczerze, że tamten materiał wówczas – chociaż Makowieckiego śledziłem od czasów "Idola" – został przeze mnie niefortunnie zignorowany, ale z nową płytą "Bailando" jest już inaczej. To zestaw szlachetnych popowych piosenek, które bardziej niż zwykle otulają czule i ujmują swoimi słodko-gorzkimi, refleksyjnymi tekstami. Makowiecki wywołuje katarktyczne uniesienia za sprawą paradoksalnie bardzo delikatnych, cieplutkich, gładkich, powoli snujących się melodii, które na paluszkach przychodzą do głowy nawet nocą. Po prostu wyśmienity album od pierwszej do ostatniej nuty!



          10. COALS – "SANATORIUM"


          Uwielbiam i nieustannie podziwiam Kachę i Łukasza za ich nadzwyczajną twórczą kreatywność. Z drugiej strony jest ona paradoksalnie dla mnie kłopotliwa, gdyż trudno w prostych słowach przedstawić ich muzyczne wybryki. Proszę w tym zarazem doszukiwać się również ogromnego komplementu – chciałbym otrzymywać więcej takich wyzwań od polskich artystów. Trzeci longplay Coals "Sanatorium" jawi się jako ich najbardziej przystępna propozycja z ewidentnymi utworami ociekającymi przebojowością ("Dzwony"!). Dalej jednak daleko im do mainstreamu, możliwości interpretacyjne kolejnych piosenek wydają się niemal niezliczone, a gatunkowe warstwy muzyczne przenikają się przez siebie bardzo płynnie i eksperymentalnie zarazem. Ich wciągające aranże to kolaże między innymi dream-popu, breakbeatu, rapu (gościnnie w "Primabalerina" pojawia się przedstawiciel tego gatunku – Hubert.), ale nie brakuje choćby też sięgnięcia po subtelniejsze formy – zachwyca akustyczna gitara w pięknej piosence "Ferie x lat temu". Nie brakuje na tym krążku, unoszącej się nad wszystkimi kompozycjami, sporej dawki charakterystycznej mgiełki tajemniczości i lirycznej nostalgii. Oni po prostu tworzą swój własny, niepowtarzalny, coalsowy styl. Duża w tym zasługa też manierycznego i onirycznego wokalu Kachy. Rozkładanie tego krążka na czynniki pierwsze i w ogóle obserwacja twórczego rozwoju Coals to czysta przyjemność. "Sanatorium" to pokaz ich bogatej wyobraźni muzycznej i potwierdzenie świetnej formy kompozycyjnej.     


           

          9. THE BULLSEYES – "POLISH SWEETHEARTS"


          Wariaci z The Bullseyes to dopiero potrafią podbić serducho! Nie tylko za sprawą  zawartości przysłanego mi opakowania z płytą, dzięki której nagrałem najsłodszy unboxing ever, (odsyłam na instagramowe rolki na moim profilu) ale także – a nawet przede wszystkim – zawartością ich drugiego albumu "Polish Sweethearts"! Poprzeczka była zawieszona wysoko, bo stanęli przed zadaniem przeskoczenia debiutu bezkompromisowo zatytułowanego "The Best Of The Bullseyes", ale Mateusz i Dariusz to zdolne bestie. Takich dwóch jak oni to z zapalniczką w polskim rocku szukać! Czego tu nie ma! No nie ma nudy! 30-minutowy materiał upchany jest ognistymi riffami, chwytliwymi refrenami, wzniosłymi power balladami, a warstwa liryczna zabiera nas w otchłań bolesnych przeżyć emocjonalnych. The Bullseyes czerpią inspiracje od największych instytucji rockowych świata, ale nie tracą przy tym własnej tożsamości, nieustannie rozwijają się, poszukują, eksperymentują, brzmią nowocześnie – po prostu ujmują swoim szczerym zapałem i zdrową bezczelnością! Tak trzymać chłopaki!

           

          8. IKSY – "OSTATNI RAZ, KIEDY UMARŁAM, MIAŁAM NA SOBIE LETNIE UBRANIA"

          W twórczości i na nowym albumie Iksów nic nie jest oczywiste. I ta niebanalność w podejściu do struktur dźwiękowych i niejednoznacznej treści lirycznej jest u tego śląskiego zespołu niezwykle frapująca. Melodramatyzm i przewrotność potrafią podnieść do n-tej potęgi. Bo i niby można przy tym eklektycznym materiale zakręcić nóżką, a z drugiej strony koncepcyjna opowieść nie tryska optymistycznymi obrazami. Liderka i wokalistka Agata Duda potrafi zaś w słowo i warto zatrzymać się chwilę dłużej przy kolejnych piosenkach, by docenić jej songwriterski kunszt. Świetny album! 


          7.
          PATRICK THE PAN – "TO NIE NAJLEPSZY CZAS DLA WRAŻLIWYCH LUDZI"


          Może i czasy nie najlepsze dla wrażliwych ludzi, ale już nowa płyta Patricka The Pana jak najbardziej trafi do serc takich osób. Od lat cenię wrażliwość tego krakowskiego artysty i na swoim piątym, wydanym niezależnie i własnym sumptem, dziele ponownie dostarczył piękne, refleksyjne teksty oraz obrazy z codziennego życia wzięte. I tym największym autem tego dzieła, jest fakt, że niezwykle łatwo się z tymi historiami Patricka utożsamiać. Bo to są też opowieści o nas! Muzycznie i produkcyjnie również tu się wszystko zgadza – stonowane melodie niespiesznie płyną w głąb serca. Album poruszający zwyczajnością!  

           

          6. JAKUB SKORUPA – "ZESZYT DRUGI" 


          Dwa lata po doskonałym debiutanckim albumie "Zeszyt pierwszy" Jakub Skorupa powrócił z zapiskami z "Zeszytu drugiego". I znów śląski wokalista i autor tekstów rozkłada na łopatki celnymi spostrzeżeniami co do otaczającego nas świata, a także porusza do bólu szczerymi opowieściami o swoich emocjach, doświadczeniach, demonach. Nostalgia i melancholia wylewają się z tego krążka wiadrami. Melorecytacje Skorupy na pograniczu rapowania zostały zaś idealnie osadzone w bardzo gęstych, klimatycznych, niespiesznych, alternatywnych teksturach. Wciągają, ale nie przyćmiewają najważniejszego elementu: słowa. A Jakub potwierdza, że jest wybitnym skrybą porzuconych na ulicy emocji, które dotykają tematów między innymi miłości, przemijania, nałogów i polskich przywar. Warto słuchać w skupieniu! Nie ma tu słabej kompozycji i zbędnej opowieści, ale na wyróżnienie zasługuje wspaniały duet z Dawidem Tyszkowskim w "Fusach" – panowie świetnie się uzupełniają. "Zeszyt drugi" jest absolutnie warty lektury!  


          5. DARIA ZE ŚLĄSKA – "NA POŁUDNIU BEZ ZMIAN"


          Opinię na temat drugiego albumu Dari ze Śląska postanowiłem w dniu premiery przedstawić w niecodziennej formie:

          Dobry Wieczór! 

          Z tej strony Wasz ulubiony muzyczny prezenter pogody! Na południu? Bez zmian. Komórka burzowa o nazwie Daria ze Śląska, zauważona przez ekspertów rok temu, zgodnie z oczekiwaniami rozrasta się do poziomu nawałnicy. Już w tym momencie mieszańcy wszystkich regionów Polski powinni otrzymać alerty, by uruchomić swoje głośniki i przygotować się  na przyjęcie wyładowań o bardzo melodyjnym ciężarze alternatywnego popu, który nie idzie w mainstream. Ustawcie zakres głośności na maksymalny poziom i wsłuchajcie się uważnie we wszystkie warstwy dźwiękowe. Otóż bowiem brzmienie Darii interesująco i odważnie ewoluowało – nawet wkradało się tutaj sporo ulicznego brudu! Ba, doświadczycie nawet powiewy hip-hopowych cyklonów Mapły i Młodego. Jeśli zaś chodzi o emocjonalne ciśnienie liryczne – bez zaskoczeń. Utrzymane na niebotycznie wysokim poziomie, który wpłynie na Wasz nastrój. Przewidywany stan zapylenia głęboką, wrażliwą melancholią, której źródło zlokalizowane zostało w bardzo przenikliwych, osobistych, błyskotliwych, szczerych tekstach traktujących o życiowych relacjach, sukcesach, porażkach… Przyziemnie! Jeśli Daria jeszcze u Was nie była, za chwilę to się zmieni! 

          Żegnam się z Państwem, życząc dobrej nocy usłanej muzyczną przyjemnością! 

          Prognozę pogody prezentował dla Was Sylwester z Kujaw!  

           

          4. TERRIFIC SUNDAY – "WZLOTY BEZ UPADKÓW"


          Czekałem na ten powrót poznańskiej formacji Terrific Sunday cierpliwie i nie zawiodłem się! "Wzloty bez Upadków" to kapitalna dawka alternatywnego gitarowego grania. Zderzenie dawnej indie energii z dojrzałą nostalgią, a do tego szczypta kompozycyjnej nieprzewidywalności (tu wibrujący saksofon, tam ciekawie wplątane syntezatory) i radioheadowskich zapędów. Zadziorne i finezyjne riffy Stefana Czerwińskiego, wybijane w punkt na bębnach rytmy przez Artura Chołoniewskiego oraz wokalne popisy i poetyckie teksty Piotra Kołodyńskiego zatopione w czułej dawce nostalgii. Wszystko ze sobą idealnie tu współgra! Panowie wyrzeźbili jeden z najlepszych tegorocznych rodzimych gitarowych albumów.


          3. KRZYSZTOF ZALEWSKI – "ZGŁOWY"  


          Od czasu do czasu pojawiają się w eterze takie albumy, które słucha się od pierwszego do ostatniego dźwięku z zaciśniętym gardłem i z pęczniejącym w sercu zachwytem. "ZGŁOWY" Krzysztofa Zalewskiego należy u mnie do tego grona! Pierwsze single, a także premierowe wykonania piosenek na żywo usłyszane na Open'erze i Łódź Summer Festival wybrzmiewały już niezwykle obiecująco, ale nie spodziewałem się, że otrzymamy album tak kompletny i zachwycający od pierwszego do ostatniego dźwięku. To przede wszystkim materiał brutalnie szczery. Nie po to, by imponować. Zalewski po prostu z pokorą spogląda w przeszłość i wykłada nam lekcję życia bez zbędnych metafor. Jego rapowany śpiew i wypluwane wersy w tytułowym singlu to nie jest chęć pójścia za trendem – to przytyk w stronę modnego, młodzieżowego, beztroskiego, by nie powiedzieć (a może właśnie) bezwartościowego w przekazie hip-hopu. Dalej jednak Zalewski wraca już do typowej rockowej melodyjności, niezależnie od tego czy proponuje nam czułe ballady, czy też wlewa w serca ognistą energię. Pojawiają się tu numery nieco szyte pod najpopularniejsze stacje radiowe ("Kochaj", "Edith Piaf"), ale na szczęście nie grzęzną w mainstreamowej nijakości, a reszta materiału już właściwie szerokim łukiem omija pułapki komerchy. To jest w zdecydowanej większości mięsiście gitarowy, zadziorny album. Potrafiący jednakże też szczerze wzruszyć – kto nie uronił łezki przy piosence "Mamo" ma skamieniałe serce. Nie brakuje też celnych pomysłów wzbogacających doznania – świetnie wypadają partie dziecięcego chóru w "Nastolatku". No po prostu topka tegorocznych rodzimych premier! Czapka z głowy!  

           

          2. KAŚKA SOCHACKA – "TA DRUGA"


          Wyboistą i kretą historią do momentu wydania debiutanckiego albumu "Ciche dni", a przede wszystkim już samą emocjonalną zawartością tego krążka i późniejszej epki "Ministory" Kaśka Sochacka zaskarbiła sobie serca tysięcy wrażliwych słuchaczy i zarazem z ławki rezerwowej wskoczyła do pierwszego składu polskiej alternatywy. Po wielu sukcesach i wyprzedawanych koncertach wydawało się, że Kaśka błyskawicznie i zręcznie wymierzy drugi pełnometrażowy cios, ale wbrew pozorom droga do tego albumu nie była usłana różami (tudzież wiśniami), ale nie zamierzam spoilerować, warto przeczytać dołączoną do fizycznego wydania książeczkę Love Story 2 bądź też posłuchać wywiadów z artystką. Koniec końców po trzech latach ukazała się "Ta druga" płyta (świetny, prosty, ale jakże wieloznaczny tytuł!) i... Ach, Kaśka! Mógłbym zmieniać zamki do furtki swego serca, ale zdaje się, że ta artystka zawsze odnajdzie ten pasujący klucz i zasieje kwitnące, katarktyczne emocje w głębi mego organu. Kolejne poruszające teksty o wszelkich odcieniach miłości, skomplikowanych relacjach, palących i wygasłych związkach, życiowych przeszkodach, bolesnych rozczarowaniach, poszukiwaniu światełka nadziei, a nawet wizji idealnej starości u boku ukochanej osoby (przepiękne "Komary"!) potrafią długo rezonować w zakamarkach duszy i mają terapeutyczne właściwości. A przy tym te piosenki pod względem gitarowo-klawiszowych aranżacji zostały wraz z Olkiem Świerkotem dopieszczone do ostatniego dźwięku. Tu nie ma większej rewolucji względem pierwszej płyty, ale sprawne ucho wychwyci drobne smaczki. Gra na banjo Olka i harmonijka ustna Andrzeja Smolika w "Komarach", tu i ówdzie popisy na trąbkach Tomka Ziętka, dodatkowe instrumentarium perkusyjne pod wodzą Miłosza Pękali, ponownie malownicze skrzypce Magdaleny Laskowskiej... Zgrabne i miodne melodie płyną szerokim strumieniem do ujścia serca. No i do tego jeszcze ten delikatny, lekko zachrypnięty, czarujący wokal Kaśki. Obcowanie z tym albumem sprawia, że człowiek wydobywa z siebie pokłady melancholii i wrażliwości, o które posiadanie sam siebie by nie posądzał. Oczywiście Kaśka Sochacka dryfuje po bardzo bezpiecznych muzycznych emocjach, dostarczając po prostu kolejną porcję piosenek opartych o podobne schematy, które pokochaliśmy na poprzednich płytach, ale mi osobiście na tym etapie to jeszcze kompletnie nie przeszkadza. Liczę jednak, że formuła twórczości Kaśki zostanie śmielej rozwinięta w przyszłości. Póki co, w tym momencie, pragnę dalej się rozpływać w "Tej drugiej"! Piękna i poruszająca płyta w każdym wymiarze!    


          ULUBIONY POLSKI ALBUM ROKU 2024


          1. LOR – "ŻONY HOLLYWOOD"


          Sam fakt, że "Żony Hollywood" znajdują się u mnie na zapętleniu od momentu premiery i nie zapowiada się na zmianę w najbliższej przyszłości, mówi sam za siebie. Koncepcyjnie może ten album nie okazał się takim emocjonalnym sierpowym, jak "Panny Młode", ale i tak dostarczył mi multum wielowymiarowych, po prostu pięknych emocji. Na przemian wzruszam się, tańczę i pozostaję pod zachwytem opartych na pianinie cudnych pop-folkowych kompozycji Julii Skiby, mistrzowskich, poetyckich i refleksyjnych tekstów Pauliny Sumery, porywających skrzypiec Julii Błachuty oraz niezmiennie krystalicznie pięknego wokalu Jagody Kudlińskiej! No w mym przypadku nie było i nie ma ucieczki przed tym albumem! Zostałem przez te nowe hity i ballady Loru zniewolony! Nie żałuję niczego! 
           
           

           

          Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):

          • BIAŁY FALOCHRON – "DOBRA PRZYGODA, KTÓRA MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ
          • KARAŚ/ROGUCKI – "ATLAS ISKIER"
          • KOKO DIE – "COD LIVER OIL, GARLIC AND WINE"
          • OXFORD DRAMA – "THE WORLD IS LOUDER"
          • PAULA ROMA – "TA, CO PŁONIE Z MIŁOŚCI"
          • ROZEN – "RÓŻA"
            ➖➖➖


            Zagraniczne Debiuty 2024

             

            15.  TINY HABITS – "ALL FOR SOMETHING"


            Ten niepozorny debiut autorstwa obiecującego amerykańskiego tria Tiny Habits z pewnością zachwyci miłośników subtelnych indie-folkowych melodii i poszukujących magicznych harmonii wokalnych. Tak, "All For Something" spełnia wszystkie te warunki. To kolekcja dwunastu kompozycji, przy których nie sposób się rozmarzyć, a gdy wokale Cinyi Khan, Mayi Rae i Judaha Mayowa splatają się ze sobą, to z nieboskłonu wyłaniają się schody do rajskiej muzycznej krainy... Ich harmonijne, kojące wokale okazały się viralowe i zyskały aprobatę także innych artystów. I tak do tej pory Tiny Habits mogą pochwalić się choćby wspólnymi trasami z Gracie Abrams i Noah Kahanem, wsparciem w chórkach Lizzy McAlpine w jej występie w ramach Tiny Desk (później także w trakcie europejskiej trasy), a także nawet błogosławieństwami Davida Crosby'ego (I need more Tiny Habits na Twitterze) i Eltona Johna (w autorskim programie "Rocket Hour" skwitował ich muzykę słowami: Ah, so beautiful, Tiny Habits… They’re delicious, we love them). Przy produkcji debiutanckiego longplaya maczał palce sam Tony Berg, który w zeszłym roku wspomógł Boygenius przy nagrywaniu "The Records". Co prawda "All For Something" nie powtórzył u mnie sukcesu albumu Bridgers, Baker i Dacus, ale niewątpliwie ten materiał zapewnił mi wiele sercowych uniesień, a harmonie wokalne tria kryją w sobie magię i ogromny potencjał. Jeszcze nie w pełni wykorzystany, bo brakuje mi choćby na tym krążku trochę większej odwagi w kreowaniu katarktycznych momentów, instrumentalnego zróżnicowania i wokalnej charyzmy w odseparowywanych od siebie głosach Cinyi, Mayi i Judaha, ale te zastrzeżenia nie przykrywają faktu, że ich brzmienie niesie w sobie uzdrawiające, relaksujące, terapeutyczne emocje, a zgrabnie pisana liryka, oscylująca wokół tematów miłości i tęsknoty, wpędza w błogi, wzruszający refleksyjny stan. I przede wszystkim bije z tego albumu wyjątkowa szczerość, wrażliwość i przyjaźń. Fani indie-pop-folkowych dźwięków powinni bacznie obserwować rozwój Tiny Habits. 

             

            14. THE DARE – "WHAT'S WRONG WITH NEW YORK?" 


            Zagłębiając się w line-upie Primavery w poszukiwaniu muzycznych perełek instynktownie w pierwszym impulsie zaintrygowała mnie nazwa The Dare. Po szybkim researchu okazało się, że to solowy projekt 28-letniego amerykańskiego wokalisty, producenta, multiinstrumentalisty i autora tekstów Harrison Patricka Smitha. Zaintrygował zwłaszcza fakt, że miał on wkład w produkcję jednego z najgorętszych singli tego sezonu – "Guess" Charli XCX i Bilie Eilish. Ba, co więcej, miał okazję nawet supportować Charli XCX podczas czerwcowych występów w Ameryce. Wszystko to nie bez przypadku, bo twórczość The Dare wpisuje się w trend popularności electro-popowych dzieł ocierających się o czysty, taneczny hedonizm. Kolejne kompozycje z albumu "What's Wrong With New York?" porywają dionizyjskim, transowym, tłustym, gęstym, mrocznym, nieco nawet lcdsoundowskim brzmieniem. Podczas odsłuchu mimowolnie pojawiają się kropelki potu na czole, a wyobraźnia kieruje ku schodom, prowadzącym do ciasnego piwnicznego klubu, w którym przepocony tłum oddaje się we władanie tanecznej ekstazie. Harrison proponuje co prawda dość schematyczne konstrukcje, ale jakie to ma za znaczenie, skoro skutecznie wywołują pragnienie bezwstydnej, niekontrolowanej, euforycznej zabawy. Występy The Dare na tegorocznych festiwalach mogą okazać się sensacyjne!


             

            13. BEEN STELLAR – "SCREAM FROM NEW YORK, NY"


            Nowojorska scena muzyczna wypluwała z siebie niegdyś rewelacyjne i kultowe już indie-rockowe formacje. Dziś młode zespoły z tego miasta muszą mierzyć się z ciężarem tego dziedzictwa. Pięcioosobowa formacja Ben Stellar na swoim debiucie "Scream from New York, NY" uniosła  tę presję oczekiwań wobec nowojorskich bandów i uchwyciła w swej twórczości wszystkie najlepsze gitarowe inspiracje, które zaistniały w Wielkim Jabłku przed ich narodzinami. Sporo więc tu nawiązań do choćby Interpolu, Sonic Youth, a w ich brzmieniu dominuje ponury, czarno-biały gitarowy chłód żywcem wyjęty z lat 90. Chropowate riffy, intensywne linie basowe, donośna perkusja, przenikliwy wokal Sama Slocuma – wszystko tu się ze sobą zgadza. Dzieło Ben Stellar pochłania w całości niczym zgiełk nowojorskich ulic. Nie brakuje tu wielu porywających gitarowych crescend, żarliwie wyśpiewanych miłosnych tekstów i wciągającej nostalgicznej atmosfery. Zespół fantastycznie łączy płomienny garażowy rock z marzycielskim, dream-popowym obliczem kolejnych melodii. Ekscytujący i obiecujący debiut!


            12. MASTER PEACE – "HOW TO MAKE A MASTER PEACE"

             
            Ten młody londyńczyk ma potencjał, by wywoływać wstrząs na nie tylko brytyjskiej scenie muzycznej. W swojej twórczości z jednej strony łączy zamiłowanie do indie rocka z początku XXI wieku (spod znaku choćby Bloc Party), a z drugiej dodaje do tego dawkę nostalgii związanej z młodzieńczymi latami spędzonymi na klubowych i rave'owych imprezach. A i jeszcze do tego dosypuje szczyptę rapowej energii i popowej przebojowości. Efekt? Jego debiutancki album od pierwszych dźwięków porywa eksplozją pulsujących, dance-punkowych rytmów, soczystych linii basowych, ostro tnących riffów, uzależniających refrenów i bombastyczną charyzmą samego wokalisty. Peace Okezie swym porywającym muzycznym eklektyzmem nasączonym nostalgią za niezależną sceną lat dwutysięcznych  zabrał mnie w naprawdę ekscytującą podróż! Kipi w tym artyście ogromny potencjał! 


            11. FABIANA PALLADINO – "FABIANA PALLADINO"


            Imienny album uzdolnionej Brytyjki Fabiany Palladino (córki cenionego basisty Pino Palladino) to kolejny tegoroczny debiut, który musiał nieco dłużej poczekać w kolejce do moich głośników, ale gdy już melodie z tego krążka wypełniły przestrzeń mojego pokoju... No muszę przyznać, że Fabiana błyskawicznie zauroczyła mnie swoją muzyczną wrażliwością i estetyką. Jej marzycielski odlot w zmysłowe R&B rodem z lat 90. oraz rozkoszny retro-pop nasączony ejtisowymi inspiracjami wprawił mnie w hipnotyczny stan uduchowienia. Artystka miło oplata swym aksamitnym wokalem, potrafi utrzymać dramaturgiczne kompozycyjne napięcie, rozczulić tęsknymi emocjami (ballada "Forever"!), ocieplić soulowymi promieniami, zaskoczyć skrętami w nieco bardziej bujającą, funk-popową rytmikę,  a także zachwycić pomysłowymi melodiami i pieczołowicie zrealizowaną produkcją. 36-latka przygotowywała się do tego debiutu przez lata i ta artystyczna dojrzałość jest tu bardzo wyczuwalna. A zarazem wydaje się, że to tylko solidny grunt pod przyszłe wydawnictwa, które mam nadzieję zaskoczą nas jeszcze większym muzycznym polotem. 

             

            10. LAUREN MAYBERRY – "VICIOUS CREATURE" [DEBIUT SOLOWY]


            Lauren Mayberry pod dekadzie wokalnego liderowania w synth-popowym trio Chvrches postanowiła wkroczyć na solową ścieżkę i zaprezentować światu poszerzony wachlarz jej muzycznych inspiracji oraz wrażliwości. Ta bezpieczna przystań pozwoliła szkockiej wokalistce na albumie "Vicious Creature" zabłysnąć nowym wymiarem pewności siebie i dojrzałości oraz wyrzucić z siebie domniemanie tłumione przez lata refleksje nad tematami między innymi mizoginii, patriarchatu, seksu, miłości, hipokryzji, przemysłu muzycznego. Nie ukrywam, że od lat mam słabość do dziewczęcego wokalu Lauren i cieszy fakt, że ten głos ma teraz do powiedzenia o wiele więcej. A do tego Mayberry zaskakuje na swoim dziele paletą różnorodnych odcieni popu. Przeprawa przez ten krążek jest niczym zygzakowata jazda drogą Three Level Zigzag w Himalajach, ale koniec końców docieramy wraz z Lauren na szczyt wypełnieni satysfakcją. Począwszy od stratosferycznego popu w "Something In The Air", przez kiczowaty pop lat 80. w "Crocodile Tears", buntownicze "Shame", akustycznie stonowane "Anywhere But Dancing", pop-rockowe pięści wymierzone w zajadłym "Punch Drunk", rozpływające emocjonalnie, fortepianowe ballady "Oh Mother" i "Are You Awake?", gorączkowo zatopione w rockowym mroku "Sorry, Etc.", zaraźliwie figlarną energię "Change Shapes", najntisową, złowieszczą "Mantrę", urocze "Work Of A Fiction" aż po uderzające pompatyczną przebojowością "Sunday Best" – każdy kolejny zakręt na tym albumie zaskakuje odmiennymi muzycznymi krajobrazami. A mimo to dzięki charakterystycznemu, mocnemu wokalowi Lauren i za sprawą jej zdecydowanych, ostrych jak brzytwa historii cały materiał ma spójny wymiar. Wokalistka Chvrches błyszczy w tym niezależnym, solowym obliczu.!

             

            9. NEWDAD – "MADRA"


            W styczniu na kolana rzucił mnie hałaśliwy debiut postpunkowej formacji Sprints, sprawiając, że nieomal przeoczyłem inny warty uwagi irlandzki debiut obiecującego zespołu Newdad. Co prawda kwartet z Galway na "Madrze" eksploruje zgoła inne klimaty od Sprints, ale zasługuje na nie mniejszą uwagę. W ich twórczości nawet trochę przebija się takiej postpunkowej surowości i chłodu, ale eteryczny wokal Julii Dawson i marzycielskie gitary malują przed nami zdecydowanie bardziej oniryczne pejzaże. Obrazy te ze względu na bezpośrednią lirykę dotykającą mrocznych, depresyjnych tematów powiązanych z okresem wzburzonej młodości jawią się jako czarno-białe, choć momentami dostrzeżemy też na nich jasne światełka nadziei. Te niepokojące emocje na przestrzeni jedenastu kompozycji pozostają skryte w kokonie jedwabnych, dream-popowych, shoegaze'owych struktur, które zdają się rozciągać nieskończenie w czasoprzestrzeni i mają potencjał na wzbudzenie międzypokoleniowych zachwytów. Fani takich zespołów jak Ride, Slowdive i wszelkich pochodnych formacji są wręcz proszeni o szczególną uwagę. Niemniej jestem przekonany, że każdy, niezależnie od preferencji muzycznych, z łatwością wpadnie w hipnotyczny stan pod wpływem tego wolno płynącego strumyku niezwykle atmosferycznych dźwięków. Można oczywiście całkiem słusznie zarzucić Newdad, że "Madra" jako całokształt wybrzmiewa nieco zachowawczo i zbyt jednorodnie, ale takie lśniące, popowe refreny jak ten w "Sickly Sweet", czy gitarowe porywy w "Angel" i wspaniałym "Dream of Me" pobudzają od czasu do czasu pewne euforyczne stany i sugerują, że w tym zespole tli się jeszcze pewien niewykorzystany potencjał. Wierzę, że kolejne dzieła Irlandczyków będą obfitowały w bardziej pomysłowe kompozycyjne konstrukcje, ale mimo wszystko już w tym momencie swoim debiutem zapewnili mi satysfakcjonującą podróż po shoegaze'owym nieboskłonie i sprawili, że w notesie z muzycznymi odkryciami postawiłem obok ich nazwy wykrzyknik. 

             

            8. FAT DOG – "WOOF." 


            Na swoim debiutanckim albumie Fat Dog proponują istny rave'owy postpunk, który mógłby śmiało stanowić za soundtrack kolejnej części Mortal Kombat. Zderzenie Idles i Vlure podniesione do kwadratu! Piorunujący, szalony, eskapistyczny, niepoważnie odjechany materiał wypełniony kompozycjami, które – znów nawiązując do serii Mortal Kombat – wyprowadzają  grad ciosów fatality (brutalne uderzenia, śmiertelnie kończące pojedynek). Lepiej zapnijcie pasy, załóżcie kask i usiądźcie wygodnie przed odsłuchem... Wściekła i euforyczna energia "WOOF." jest wprost nie do okiełznania! Poczułem ją na żywo podczas ich wybuchowego koncertu na Open'erze i to wprost niesamowite, że udało się ją im uchwycić w studyjnych warunkach. Serio, totalnie po przesłuchaniu czułem się, jakby ktoś zdetonował bombę w moim umyśle.   

             

            7. THE HEAVY HEAVY – "ONE OF A KIND"  


            Zespół The Heavy Heavy zwrócił moją uwagę dwa lata temu EP-ką "Life and Life Only", która urzekła mnie zgrabnym połączeniem bluesa, soulu, psychodelicznego rocka i słonecznego popu. Przy ich twórczości od razu nasuwają się oczywiste porównania do Fleetwood Mac, The Mamas & The Papas, czy choćby Jefferson Airplane. Na swoim debiutanckim albumie "One of a Kind" jeszcze bardziej wciągają w marzycielski ocean ponadczasowych kompozycji o posmaku przełomu lat 60. i 70.. Odtwórcze? Nic bardziej mylnego, bo pięcioosobowa grupa z Brighton gra ze szczerą pasją i czuć, że kolejne piosenki wypływają prosto z głębi ich serc. Trzeba przy tym im oddać, że ich nostalgiczne rytmy są porywające, a harmonie wokalne Georgie Fuller i Williama Turnera magiczne! Gwarantuję, że po przesłuchaniu singla "Happiness" zapragniecie więcej. Ta retro rockowa podróż po prostu zachwycająco unosi w stronę południowo-kalifornijskich słonecznych promieni! Wspaniały debiut!  


            6. CRAWLERS – "THE MESS WE SEEM TO MAKE"


            Kwartet Crawlers chwyta za serce swoją jakością pisania zgrabnych alt-rockowych piosenek, tryskającymi pasją riffami, posypanymi szczyptą kołyszącej melancholii i doprawionymi mocnym wokalem liderki Holly Minto! Wizerunek członków tego zespołu z Liverpoolu kierował moje pierwsze myśli w stronę emo i pewne echa tego gatunku pobrzmiewają w ich twórczości, nawet było im dane supportować My Chemical Romance na ostatniej trasie po Wyspach, ale album "The Mess We Seem To Make" to doprawdy wspaniale skonstruowana i emocjonalna mozaika różnorodnych nurtów gitarowych. Od choćby bujnego glam-rocka po surowy grunge. Skojarzenia z kreatywną twórczością Wolf Alice jak najbardziej na miejscu. W kolekcji dwunastu kompozycji nie brakuje wielu hymnicznych refrenów, euforycznie płynących w  tle gitarowych solówek, wysokoenergetycznych rytmów zapraszających do tańca w pogo i strzelistych uniesień wokalnych, które z łatwością podbiły moje serce. Ba, nawet znalazło się miejsce na oszałamiającą, poruszającą żałobną fortepianową balladę "Golden Bridge", której nie powstydziłaby się zapewne sama Adele – genialna kompozycja. I do tego szczery liryzm, który oscyluje wokół zaniedbanych relacji, toksycznych związków, samotności, potrzeby miłości, młodzieńczej lekkomyślności... Holly w swoich błyskotliwych tekstach przedstawia po prostu  skomplikowany obraz problemów pokolenia Z, wkraczającego w dorosłość. Nie ma w tej muzie cienia fałszu. Crawlers ani na moment nie popadają w rockową rutynę, zjawiskowo i z polotem równoważą klasyczne gitarowe wpływy z nowoczesnym brzmieniem i na każdym kroku zadziwiają swoim potencjałem. Stać ten zespół na wielkie muzyczne czyny, a ten świetny debiut otwiera im do tego szeroką drogę. Zapamiętajcie tę nazwę i koniecznie zaproście ich do swoich głośników!   

             

            5. ROYEL OTIS – "PRATTS & PAIN"


            Australijski duet Royel Otis, powołany do życia przez Royela Maddella i Otisa Pavlovica, przyciągnął moją uwagę jakiś czas temu świetnym coverem przeżywającego swój renesans utworu "Murder on the Dancefloor" w ramach sesji live Like A Version dla radia triple j. Przebój Sophie Ellis-Bextor w tym bardziej indie-rockowym stylu podbił nie tylko moje serducho (kilkumilionowe odsłuchy) i to był promocyjny strzał w dziesiątkę tuż przed wypuszczeniem w eter swojego oficjalnego debiutu "Pratts & Pain", który również zapewnił mi sporo frajdy podczas odsłuchu, a  niektóre kompozycje zasiedziały się w moim serduchu na dłużej. To sprawka dość surowych, momentami zbaczających nieco w mgliste rejony, ale  generalnie przyjemnych, ciepłych i chwytliwych melodii lądujących na pograniczu indie-pop-psych rocka. Pavlovic ujmuje swoim lekko zblazowanym wokalem, bujne, marzycielskie gitarowe riffy miło orzeźwiają, linie basowe Maddella są niezwykle smaczne, doskakujące syntezatory błyszczą, a pop-psychodeliczne odloty żywo przypominają najlepsze momenty twórczości MGMT. Z poszczególnych kompozycji (wyróżniam z całości szczególnie kapitalny kawałek "Fried Rice") przebijają się niezwykle promienne emocje! Materiał wręcz idealny do podbicia letnich scen festiwalowych. Czy mamy zatem tu do czynienia z narodzinami nowych indie bohaterów? Być może jeszcze za wcześnie stawiać taką tezę, ale warto mieć karierę chłopaków na oku! A póki co polecam czerpać dawkę przyjemności z tego ich pierwszego, jakże świetnego albumu.  

             

            4. MK.GEE – "TWO STAR & THE DREAM POLICE"  


            28-letni amerykański singer-songwriter, producent i multiinstrumentalista Michael Todd Gordon, ukrywający się pod pseudonimem Mk.gee okazał się u mnie objawianiem na finiszu 2024 roku. Jego debiutancki album "Two Star & The Dream Police" okazał się czymś więcej niż intrygującym zestawem dwunastu piosenek – to cholernie orzeźwiające doświadczenie zanurzania się w muzycznych odmętach, o jakich istnieniu nie miałem pojęcia! Brzmienie Gordona jest wprost unikalne. Szorstkie, niebanalne, rozciągane gitarowe riffy, zniekształcone i zaszyfrowane tekstury oraz surowy, prince'owy wokal zapewniają oniryczną ucieczkę od rzeczywistości. Produkcja tego albumu ociera się artyzm z najwyższej półki, ale przede wszystkim Mk.gee potrafi w piękne, tęskne melodie (w mej topce "Are You Looking Up", "Candy", "Alessis"), w które nie sposób nie wsiąknąć. Trudno klasyfikować to dzieło. Jest tu trochę beedroom-popowego, lo-fi klimatu, słychać wpływy R&B, popu i rocka z lat 80., ale koniec końców Gordon te wszelkie inspiracje na tyle zwiewnie dekonstruuje, iż jego styl wymyka się wszelkim pojęciom. I ta dźwiękowa oryginalność podszyta dodatkowo mroczną intensywnością jest wprost magnetyczna i hipnotyzująca! Na swój nieoczywisty sposób magiczna! Mk.gee dostarczył jedno z najbardziej transcendentalnych  muzycznych przeżyć 2024 roku! 

             

            3. ENGLISH TEACHER – "THIS COULD BE TEXAS"


            Nazwa English Teacher od bardzo dawna często przemykała mi podczas przeglądania wyspiarskich portali muzycznych, ale długo z niepojętych przyczyn uciekałem od sprawdzenia ich twórczości. W końcu jednak trzy miesiące temu uległem pozytywnym opiniom krytyków i wpuściłem do swoich głośników kompozycję "Albert Road". Zachwyciła ona na tyle pięknym rozkwitem emocjonalnej, wokalnej i instrumentalnej ekspresji, iż wpisałem album "This Could Be Texas" na szczyt wyczekiwanych debiutów. Nie myliłem się, a wręcz lektura premierowego albumu kwartetu z Leeds okazała się bardziej fascynująca niż przypuszczałem.
             
            Słowo klucz tego materiału to błyskotliwość. Objawia ona się na wielu płaszczyznach, choćby w ponadprzeciętnym pisarskim talencie charyzmatycznej frontmanki Lilly Fontaine. W swoim nieco abstrakcyjnym liryzmie z nutką żartobliwości artystka intrygująco porusza egzystencjalne tematy, przywołuje społeczny niepokój, ale też intymnie zagłębia się w poszukiwania własnej tożsamości. Bije z jej tekstów życiowy uniwersalizm, z którym można łatwo się utożsamić. A ponadto swoje przemyślenia "sprzedaje" subtelnym, pięknym wokalem, który momentami popada nieco w hipnotyczną melorecytację. Jej głos niebanalnie zostaje otoczony przez wspólną grę gitarzysty Lewisa Whitinga, basisty Nicholasa Edena i perkusisty Douglasa Frosta. Tworzą oni niezwykle przemyślane i zaskakujące co krok melodie. Ich kilkuletnia znajomość przerodziła się w wyczuwalną głęboką muzyczną chemię, która to zaś przekłada się na współpracę wypełnioną inspirującym polotem i popychaniem samych siebie do ucieczek poza utarte schematy. To jest gitarowy artyzm, w którym mieszają się wpływy postpunkowe o dość niecodziennej ciepłej aurze, indie folku, art-rocka, domieszki elektroniki, fortepianowych ballad... Właściwie trudno klasyfikować te eksperymentalne kombinacje dźwiękowe. Twórczość English Teacher ma w sobie jakiś posmak oryginalności i romantyzmu, nawet jeśli nie sposób uciec od porównań z Black Country, New Road. Jestem jednak przekonany, że to grupa, która wytycza właśnie własną charakterystyczną ścieżkę i ma jeszcze przy tym w sobie zasoby nieograniczonego potencjału na przyszłość, by rozbudować ją w autostradę do pierwszej ligi alternatywy! Ale już na obecną chwilę zostałem w pełni urzeczony ich debiutem. No, może tylko młodzi Brytyjczycy potykają w utworze "The Best Tears of Your Life", w którym kompletnie niepotrzebnie wykorzystali autotune, ale ten jeden kawałek na szczęście nie zrujnował mi głębokiej satysfakcji z całego odsłuchu tego z j a w i s k o w e g o dzieła.  

             

            2. THE LAST DINNER PARTY – "PRELUDE TO ECSTASY"


            Dołączam do wszelkich zachwytów nad "Prelude to Ecstasy" i śmiało stwierdzam, że dziewczyny nie zawiodły wysoko postawionych oczekiwań – dowiozły naprawdę pociągający za uszy longplay! Zachwycający barokowym przepychem, sprytną teatralnością, metaforycznymi odniesieniami do średniowiecznej symboliki, romantycznymi uniesieniami. Zgrabnie czerpiący garściami z różnorodnych wpływów choćby indie-rocka, pop-rocka, klasycznego popu, glam-rocka. Album, który naprawdę w kilku momentach potrafi wprawić w ekstazę przyjemności swoimi wirującymi melodiami, hymnicznymi refrenami, orkiestrową dramaturgią, zmyślnymi gitarowymi solówkami i melodramatycznym, przekonującym śpiewem Abigail Morris. 



            1. SPRINTS – "LETTER TO SELF"


            W momencie gdy jeszcze rezonowały we mnie pozytywne emocje związane z Muzycznym Podsumowaniem Roku 2023, a w czterech kątach panowała świąteczna aura gestów pokoju i życzliwości w moich głośnikach nieoczekiwanie zagościł garażowo, postpunkowy irlandzki kwartet Sprint ze swoim debiutanckim albumem "Letter to Self" i brutalnie odarł rzeczywistość ze złudnych kolorowych szat. Od dawna nie doświadczyłem tak wstrząsającego i zarazem oczyszczającego doświadczenia podczas słuchania muzyki. Nawet nie zliczę, ile razy z zachwytu przekląłem podczas odsłuchu tych jedenastu nonszalancko hałaśliwych i zarazem finezyjnych kompozycji! Kapitalny miks między innymi garażowego rocka, noise-punka, grunge'u, postpunka podany w bardzo gotyckim, dusznym klimacie – niby nic odkrywczego, ale czuć w tym tyle euforycznego i emocjonalnego zaangażowania, iż za każdym razem ten materiał wywołuje u mnie porywcze katarktyczne uniesienia i targa bebechami.
             
            Irlandczycy posiadają przede wszystkim niezwykłą sprawność w budowaniu lirycznego i instrumentalnego napięcia, które przez prawie czterdzieści minut trwania "Letter to Self" trzymało mnie na krawędzi fotela. Już pierwsze uderzenia bębnów, naśladujące niespokojny rytm serca w piosence "Ticking", rozpościerają przed nami stromą ścieżkę do mrocznych zakamarków duszy Karli Chubb. Artystka w bezpośredni sposób zaprasza do wspólnej eksploracji jej życiowych traum i bolesnych doświadczeń. A wszystko to przy wtórze wściekłej i pędzącej na złamanie karku kakofonii gitarowych dźwięków, które stoją w kontrze do tego ostrego jak brzytwa i mrocznego liryzmu. Kreatywne i świdrujące riffy O'Rilly'ego połączone ze soczyście bulgoczącym basem McCanna i nerwową, muskularną grą perkusyjną Callana wyzwalają potężne wyładowania energii, w których ostatecznie jesteśmy w stanie dostrzec promyki nadziei.
             
            Sprints odprawiają na "Letter to Self" niezwykle brutalne i zarazem finezyjne rockowe egzorcyzmy nad życiowymi bólami i dramatami. Ich piosenki mają w sobie wyjątkowy i nieoceniony terapeutyczny charakter, który jest wyczuwalny zwłaszcza w drugiej połowie albumu, gdy Sprints powoli, ale wytrwale i coraz wyraźniej zmierzają w kierunku krainy łagodności, prostoty i samoakceptacji, aż docierają finałowego tytułowego utworu, w którym Karla z nadzieją w głosie wykrzykuje Now I’m feeling free / I know where I’m supposed to be.
             
            Jeśli jeszcze tego nie uczyniliście to odpalajcie niezwłocznie ich debiutancki album i nie oszczędzajcie przy tym swoich głośników! Przed Wami jeden z najbardziej ekscytujących gitarowych bandów młodego pokolenia i debiut roku 2024!



            Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna)

            • GEORDIE GREEP – "THE NEW SOUND"
            • TELENOVA – "TIME IS A FLOWER"
               
            ➖➖➖

            Zagraniczne Albumy 2024



            29. JAMIE XX – "IN WAVES"


            Aż trudno uwierzyć, że od pierwszego, euforycznego, wypełnionego tęczowymi emocjami solowego albumu "In Colours" Jamiego xx minęła niemal dekada. Oczywiście artysta nie próżnował przez ten czas. Z The xx skomponował krążek "I See You", a po zawieszeniu działalności zespołu skupiał się na mniejszych projektach, koncertowało solo (jego występ na On Air jednak nieco rozczarował), wspomagał swoich przyjaciół z macierzystego zespołu w solowych debiutach. Po zacnych albumach "Hideous Bastard" Olivera Sima (2022) i "Mid Air" Romy, przyszedł wreszcie czas na nowy krążek Jamiego "In Waves". I zgodnie z tytułem płyniemy z brytyjskim producentem między falami wyciszonych, medytacyjnych, błogich elektronicznych emocji a parkietową, orzeźwiającą euforią. Kilka razy dobijamy do brzegu absolutnych bangerów. Wyróżnia się przede wszystkim przefiltrowana przez klimaty disco kompozycja "Life" z udziałem wspaniałej Robyn. Pozytywną energią zaraża również kapitalna kolaboracja z The Avalanches w "All You Children". Świetnie buja również "Baddy On The Floor" z Honey Dijon. Mamy również nieformalny powrót The xx w żywiołowej piosence "Waited All Night"! Momenty leniwego elektronicznego groove'u ("Dafodil"!) również wybrzmiewają przekonująco i ostatecznie cały album potrafi wprawić w transcendentalny stan i ukazać uzdrawiającą moc muzyki tanecznej. Perfekcyjnie dopracowane dzieło! Jamie xx porwał mnie bardziej niż konkurencyjny krążek Freda Againa.. "ten days".

             

            28. REMI WOLF – "BIG IDEAS"


            Remi Wolf zaskoczyła mnie bardzo pozytywną, funk-pop-rockową energią oraz swymi wokalnymi możliwościami w trakcie występu w roli supportu przed Olivią Rodrigo w Berlinie. Obiecałem wówczas uważniej przyglądać się jej karierze, więc nie omieszkałem zapoznać się z jej nowym albumem "Big Ideas" i... To dzieło okazało się absolutnie jednym z najmilszych muzycznych zaskoczeń minionego roku! Tak ożywczej dawki popu przepuszczonego przez pryzmat różnorodnych odbarwień gatunkowych życzyłbym sobie w eterze zdecydowanie więcej. Czego właściwie tu nie ma? Remi czaruje porywającymi i cieplutkimi melodiami, które ocierają się o funk, soul, synth-pop, ska, stadionowy rock, lo-fi, a nawet delikatny folk. Sporo tu nawiązań do gamy różnorodnych oraz szlachetnych funkowych i popowych inspiracji z ostatnich trzech dekad poprzedniego wieku, ale cały materiał zachwyca współcześnie brzmiącą, miłą dla ucha produkcją. Frywolne łączenie różnorodnych stylów sprawia również wrażenie, że kolejne kompozycje wpadają w delikatny wir psychodelicznych doznań. Nie brakuje tu bardzo zmysłowych, bezczelnie przebojowych, żartobliwych, pozytywnie zakręconych, lekkich, rozbrajających wrażliwością i szczerością piosenek. Rozmaitość gatunkowa tego albumu zachwyca, ale pierwsze skrzypce na tym krążku należą do imponującego i potężnego wokal Remi Wolf. Od pierwszych chwil jesteśmy świadomi tego, że mamy do czynienia z pewną swoich możliwości i charakterną artystką. Ba, charyzma 28-letniej Amerykanki wręcz bije po uszach. Fantastycznie kolorowy album!

             

            27. BEABADOOBEE – "THIS IS HOW TOMORROW MOVES"


            Na swoim trzecim albumie Beatrice Kristi wznosi swoje charakterystyczne połączenie przesłodzonego dream-popu z gitarowym przybrudzeniem oraz emocjonalny, introspektywny liryzm na wysoki i bardzo dojrzały poziom. Współpraca z legendarnym producentem Rickiem Rubinem zaowocowała dostarczeniem bardzo wysublimowanego i krystalicznie błogiego brzmienia. Beabadoobee przekonuje zarówno w kruchych melodiach, jak i w rzadszych chwilach wyrafinowanego gitarowego wzburzenia. Kolejne kompozycje potrafią chwycić za serce, rozkołysać, zrelaksować i zachwycić melodyjną magią. Ocierają się o ponadczasowość. Kariera Beabadoobee rozwija się wręcz wzorowo i niech będzie o tej artystce głośniej!

             

            26. HINDS – "VIVA HINDS"


            Sporo się zmieniło w hiszpańskim żeńskim zespole Hinds w ciągu czterech lat od wydania bardzo udanego trzeciego albumu "Prettiest Curse". Był to okres pasma niepowodzeń. Od blokady twórczej, po opuszczenie składu przez perkusistkę i basistkę oraz rozwiązanie umowy z managementem i wytwórnią płytową. Na szczęście dla nas wszystkich liderujące formacji gitarzystki i wokalistki Carlotta Cosials oraz Ana Perrote nie poddały się, odnalazły w sobie twórczą siłę i tchnęły nowe życie w swój indie rockowy projekt. Przyjaźń, która je łączy rozgoniła te ciemne chmury nad Hinds i w efekcie otrzymujemy świetlisty album, który zapoczątkował nową, ekscytującą erę w karierze tego zespołu. Oczywiście w liryce słychać pewne echa goryczy i walącego się świata, ale z drugiej strony w warstwie muzycznej przemawia siła przyjaźni. Gitarowe kompozycje wręcz momentami zdają się być pisane na haju wspólnej radości, wynikającej z przetrwania wielu kryzysów. Optymistyczny nastrój udziela się przez cały krążek, nawet jeśli dziewczyny śpiewają o złamanych sercach. Ten balans mroku i radości jest naprawdę ożywczy dla Hinds. Zarazem to również najbardziej zróżnicowany album w ich dorobku. Nie brakuje tu bujnych garażowych gitar, zadziornych riffów, delikatnego posmaku popu, odpływu w bardziej marzycielskie, a nawet synthpopowe tony, piosenek skocznych, zwodniczych, delikatnie melancholijnych i hulaszczych. Fajnie, że pojawiają się tu też hiszpańskojęzyczne utwory ("Mala Vista", "En Forma"), w których zawsze dziewczyny wybrzmiewają rzecz jasna niezwykle naturalnie. Zresztą wokale Carlotty i Any fantastycznie się ze sobą uzupełniają. Największe zaskoczenie przynoszą jednak goście, których udało się zwerbować na ten krążek. Epizodyczna obecność Becka w wyróżniającym się, tanecznym singlu "Boom Boom Back" jest nieoceniona. Jeszcze ciekawiej dzieje się w piosence "Stranger", w której wokalnie udziela się Grian Chatten! Jest to doprawdy inteligentne zderzenie gitarowej twórczości Hinds napędzanej uśmiechem z postpunkową naturą Fontaines D.C. To po prostu świetny, chwytliwy, melodyjny i bardzo kreatywny album! Viva Hinds!

             
             

            25. PORRIDGE RADIO – "CLOUDS IN THE SKY THEY WILL ALWAYS BE THERE FOR ME"

             
            Dwa lata temu albumem "Waterslide, Diving Board, Ladder to the Sky" zespół Porridge Radio wywołał w mojej duszy sejsmiczny wstrząs emocjonalny. Połączenie destrukcyjnie rosnącego gitarowego napięcia z udręczonym, wściekłym, sfrustrowanym wokalem liderki Dany Margolin było ucieleśnieniem paralizatora wymierzonego prosto w moje serce. Przed odsłuchem ich czwartego albumu "Clouds In The Sky They Will Always Be There For Me" uzbroiłem się już w płytową zbroję, ale i tak na niewiele to się zdało. Zestaw jedenastu kompozycji jest znów nośnikiem poetyckich opowieści zanurzonych w rozpaczy po rozpadzie intensywnego związku i wzburzonych, osiągających kakofoniczne kulminacje gitarowych melodii, które sieją katarktyczne spustoszenie w ciele i duszy. Prowadzeni przez bolesny wokal Margolin przechodzimy przez intensywny i turbulencyjny proces odzyskiwania życia i radości po doświadczeniu złamania serca. Warto przeżyć tę emocjonalną podróż, która przenosi nas w przestworza między śnieżnie białymi a deszczowymi chmurami.

             

            24. FATHER JOHN MISTY – "MAHASHMASHANA"


            Na swoim nowym albumie Father John Misty ponownie zdumiewa instrumentalnym przepychem niczym współczesne polskie wesela, lecz w tym przypadku na szczęście nie kończy się to kacem. Big-bandowa orkiestracja zachwyca i oszałamia już od samego początku. Kolosalny tytułowy utwór rzuca nas w wir tajfunu retro-popowych, nostalgicznych i pompatycznych dźwięków. Kolejne aranże potrafią jednak zaskakiwać. Psych-rockowa dynamika w "She Cleans Up", art-popowe rozbłyski w "Screamland", funkowe zacięcie w "I Guess Time Makes Fools of Us All"... Dominuje jednak taki balladowy, oldskulowy, czarujący nastrój, a Josh Tillman jest przy tym niezmiennie szarmancko sarkastyczny, z przenikliwością ocenia kondycję ludzkiego egzystencjalizmu i wpada w filozoficzny dyskurs oscylujący wokół tematu śmierci ego. Doskonały album!

             

            23. WARHAUS – "KARAOKE MOON"


            Na czwartym albumie swojego solowego projektu Warhaus Maarten Devoldere daje upust (pomogły w tym... sesje hipnoterapeutyczne) swojej muzycznej wyobraźni i kreatywności. Belgijski piosenkarz ponownie ujmuje swoim głębokim, zmysłowym wokalem i śpiewem ocierającym się o melorecytację, ale wyróżniają się na tym krążku przede wszystkim niebanalne i nonszalanckie konstrukcje kolejnych piosenek. Pomysłowe aranżacje pochłaniają, porywają i zaskakują kolejnymi niekonwencjonalnymi zderzeniami muzyki klasycznej z artystycznym, dojrzałym popem. Przykładem świeci instrumentalna kompozycja "Jacky N.", która zaskakująco pojawia się w środku albumu i o dziwo idealnie pasuje do pozostałych piosenkowych utworów. Utworów, w których nie sposób się nie zakochać. Muzyczne zabawy popowymi formami dokonywane przy współpracy z Jasperem Maekelbergiem i narracyjne opowieści podlane subtelnym humorem Marteena totalnie uwodzą, wciągają i zapewniają kosmicznie przyjemne doznania. No i jeszcze do tego ten wyłaniający się wokal Sylvie Kreusche w pociągającym "No Suprise" – miód dla uszu.


             

            22. THE SMILE – "WALL OF EYES" & "CUTOUTS"

             

            "WALL OF EYES"

             
            Na nowy album Radiohead czekamy od 2016 roku i chyba jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim ta kultowa grupa zbierze się w studiu, ale ten czas jest umilany przez poboczne projekty muzyków, z których supertrio The Smile założone w okresie pandemii przez Thoma Yorka i Jonny'ego Greenwooda oraz jazzowego perkusistę Toma Skinnera święci największe sukcesy i dostarcza niezwykle kunsztowne mozaiki dźwiękowe, które są bliskie posmaku twórczości Radiohead, ale zarazem za sprawą nieograniczonej kreatywności twórców są zdecydowanym osobnym bytem. Cieszy fakt, że owocna współpraca tej trójki wybitnych muzyków nie skończyła się tylko na wydaniu wspaniałej debiutanckiej płyty "A Light For Attracting Attention" i nie zabrakło im chęci do wspólnego eksplorowania nowych, ekscytujących krajobrazów z pogranicza awangardowego rocka, jazzu, psychodelii, ambientu. Na drugim albumie "Wall of Eyes" podejmują pewne ryzyko i prezentują jeszcze obszerniejszą koneserską różnorodność. Struktury piosenek są bardziej wyszukane, fantazyjne, intrygujące, wciągające i wypełnione nieoczekiwanymi crescendami i zwrotami akcji. Właściwie każdy utwór to podróż w nieznane. Zagłębiałem się w te mgliste, oniryczne, klimatyczne kompozycje z ogromną satysfakcją. Łatwo tu popaść w marzycielską hipnozę, ale zarazem warto być nieustannie czujnym, skupionym i wyłapywać wszystkie instrumentalne i kompozytorskie niuanse. Choćby ten czarujący flet w "Teleharmonic"! Warto przy tym także dać się prowadzić przez te wszystkie pejzaże za odgłosem gitarowych popisów Greenwooda, który na tym krążku wręcz odsłania przed nami swój geniusz. Yorke zaś jak zawsze dostarcza nam trudną do jednoznacznej interpretacji lirykę i zachwyca swoim eterycznym wokalem i płynnym falsetem, a motoryczna gra Skinnera na bębnach z jednoczesnym perfekcjonizmem i polotem utrzymuje wszystko w ryzach i ma swoje wzniosłe momenty. I jeszcze do tego ta wyłaniająca się i zwiększająca dramaturgię w kilku miejscach orkiestracja, za którą odpowiada London Contemporary Orchestra. Kluczowa choćby w  singlowych "Friend Of A Friend" i "Bending Hectic". Warto zresztą zatrzymać się przy tej drugiej kompozycji, która jest opus magnum "Wall of Eyes". Ten 8-minutowy epos przez ponad połowę czasu hipnotycznie usypia i unosi kilka centymetrów nad ziemią, by potem wywołać niebywały dyskomfort za sprawą boleśnie puchnących smyczków i wybuchnąć w finale miażdżącą kakofonią dźwięków, w której kotłuje się palący riff Greenwooda z natarczywymi uderzeniami Skinnera i podniesionym wokalem Yorke'a. Innym moim ulubionym fragmentem tego albumu jest dynamiczny i zakorzeniony w krautrockowej naturze "Read The Room", w którym gorzki, zgryźliwy ton Thoma idealnie łączy się z gniewną grą Jonny'ego. "Under Our Pillow" również oszałamia niezwykle charakterystycznie i intensywnie poprowadzoną linią gitarową, by później ukoić ambientowym wyciszeniem. "Wall of Eyes" to spójne, ambitne, odważne i wybitne dzieło urzekające swym misternym pięknem i transcendentną atmosferą.
             

             

            "CUTOUTS"

             

            Otrzymujemy kolejny zestaw kompozycji, które powstały w czasie tej samej sesji, znów wyprodukowane przez Sama Petts-Daviesa, przy ponownym wsparciu aranżacji smyczkowych London Contemporary Orchestra. Nie mamy tu jednak do czynienia ze zbieraniną odrzutów, czy też prostą kontynuacją. Jest to dzieło samo w sobie samodzielne, na którym trio dalej daje upust muzycznej wyobraźni, przesuwa granice swojej twórczości, a przy tym niezmiennie hipnotyzuje i zachęca do głębszej eksploracji poszczególnych intrygujących form kompozycyjnych. Uduchowiony głos Yorka zachwyca, metaforyczne teksty intrygują, a instrumentalny kunszt oraz muzykalność Greenwooda i Skinnera dalej stoi na niebotycznie finezyjnym poziomie. Może ten album nie ma w sobie takiego rozmachu, jak poprzednicy, ale dalej to tak samo godne uwagi i odsłuchu dzieło. Dzieło, które tylko potwierdza, że chemia między członkami The Smile jest niemal bezgraniczna.


            21. SOCCER MOMMY – "EVERGREEN"


            Na swoim poprzednim albumie "Sometimes, Forever" sprzed dwóch lat brytyjska singer-songwriterka Sophie Allison zachwyciła mnie słodkimi i uzależniającymi melodiami, falą gitar i syntezatorów z indie rockowej przestrzeni lat 90., mglistym shoegaze'em z domieszką psychodelii i delikatnie ujmującym wokalem. Na swojej czwartej płycie "Evergreen" również czaruje miksem tych elementów, choć tym razem jej kompozycje wyłaniają się z cienia smutku, straty, żałoby oraz procesu przepracowywania i pogodzenia się z tymi emocjami. Przez te melancholijne ballady przebijają się jednak promyki spokoju i optymizmu. Brzmienie zaś jest bardziej organiczne, stonowane, wyrafinowane, a liryka Soccer Mommy prezentuje głębszy poziom introspekcji. Kompozycje takie jak choćby "Driver", czy "Abigail" (co za piękny list miłosny w stronę bohaterki gry Stardew Valley) wręcz oszałamiają swym wciągającym, dream-popowym pięknym. Zresztą w całokształcie "Evergreen" to bardzo wykwintne dzieło. Warto zanurzyć się w tych wrażliwych i poruszających kompozycjach Soccer Mommy. 

             

            20. LAURA MARLING – "PATTERNS IN REPEAT"


            Przyznam szczerze, że do tej pory niefortunnie omijałem twórczość Laury Marling, ale album "Patterns In Repeat" zebrał tak wyśmienite recenzje, iż w końcu postanowiłem zaprosić tę brytyjską piosenkarkę do swoich głośników. No i zostałem oczarowany porcją wzruszających, intymnych, surowych kompozycji, z których bije rodzicielska miłość. Tu warto poznać kontekst tego albumu, gdyż cztery lata temu na krążku "Song For Our Daughter" artystka wyśpiewywała listy miłosne do wyimaginowanego dziecka. Przez ten okres Laura doczekała się narodzin córeczki i tym samym tamto dzieło okazało się w pewnym sensie prorocze. Teraz Brytyjka zyskała nową życiową perspektywę i przekuła ją w zestaw autentycznych refleksji na temat macierzyństwa. Urzeka już pierwsza kompozycja "Child of Mine, na początku której pojawia się głos córeczki, a dalej Laura kołysząco i poruszająco śpiewa w jednej zwrotce Last night in your sleep you started crying / I can't protect you there, though I keep trying /Sometimes you'll go places I can't get to / But I've spoken to the angels who'll protect you. Cały album to właściwie zbiór spokojnych, folkowych, bardzo oszczędnych w formie kołysanek. Folkowa warstwa muzyczna pociąga delikatnymi skubnięciami w gitarę akustyczną, subtelnymi uderzaniami w klawisze pianina, malowniczymi smyczkami i okazjonalnymi chórkami. Kameralność tego albumu jest wprost urzekająca!

             

            19. AMYL AND THE SNIFFERS – "CARTOON DARKNESS"


            Zabierałem się za odsłuch trzeciej płyty australijskiej formacji Amyl and the Sniffers bez większych oczekiwań. Na zasadzie: ok, odpalę, otrzymam dawkę solidnego punkowego łojenia z potencjałem koncertowym, zapomnę. No to się grubo pomyliłem. Obok tego albumu nie sposób przejść obojętnie. Australijczycy dokonują tu wręcz próby wepchnięcia swojego punkowego brzmienia z hardcore'owymi zapędami do mainstreamowego eteru. No, może to za dużo powiedziane, ale z pewnością ten materiał jest najbardziej przystępny w ich dorobku i pokazuje, iż są gotowi przełamywać pewne schematy swojej twórczości, by docierać do szerszego grona odbiorców. Oczywiście przeważają tu kompozycje na wskroś gniewne, bezkompromisowe, szorstkie oraz podparte jazgotliwym wokalem i nieokiełznaną charyzmą Amy Taylor, ale pojawią się też aranżacyjne smaczki, o które wcześniej nie podejrzewalibyśmy tego zespołu, a brzmienie zdaje się być bardziej wypolerowane w produkcyjnym procesie. Niemalże można doznać szoku, gdy w trakcie odsłuchu usłyszymy płynące balladowym nurtem "Big Dreams", melodyjną akustyczną gitarę w "Bailing On Me", wyłaniający się saksofon w kapitalnym "U Should Not Be Doing That", czy też potężnie, acz powolnie snuty riff w "Going Somewhere". Mimo tych smaczków, które mają na celu wylanie fundamentu pod większe sukcesy zespołu, to jednak wciąż w całej swej okazałości album niezwykle hałaśliwy, chaotyczny i muskularny. Furia miesza się tu z dowcipem, a wymierzonych środkowych palców nie sposób zliczyć. Amyl and the Sniffers wyrastają nam na jeden z najbardziej ekscytujących współczesnych gitarowych zespołów!

             

            18. PILLOW QUEENS – "NAME YOUR SORROW"


            Z wielkimi nadziejami wyczekiwałem trzeciego albumu dziewczyn z Pillow Queens i choć szczerze materiał na "Name Your Sorrow" nie porwał mnie w pierwszej chwili tak jak poprzednia kolekcja kompozycji na albumie "Leave The Light On" – który to przecież nawet stał się moim ulubionym zagranicznym albumem w 2022 roku – to doceniam odwagę dziewczyn w skierowaniu swojego brzmienia w rejony o ciemniejszej tonacji emocjonalnych barw. Właściwie, o ile poprzedni krążek mimo lirycznego ciężaru unosił mnie wokalnymi harmoniami i strzelistymi gitarowymi melodiami w przestworza niebiańskiej przyjemności, tak nowe dzieło kwartetu z Dublina wzbudza w moim serduchu szmery niepokoju i pociąga w otchłań bez dna. Mimo to dziewczyny dalej prezentują wyjątkowy talent do komponowania bardzo chwytliwych melodii, powalają masywnymi i monumentalnymi gitarowymi pejzażami, elektryzują iskrzącymi się solówkami, a Pamela Connolly i Sarah Corcoran zręcznie dzielą się między sobą porywającymi wokalami. W jednej chwili Pillow Queens potrafią wybrzmieć z rozmytymi gitarami i harmoniami wokalnymi iście marzycielsko, by za moment bez wysiłku zmienić aurę na burzliwy przypływ instrumentalnych emocji, a do tego serwują sporą dawkę smutnych, rozdzierających serce, poetyckich wersów o stracie i samotności, które potrafią celnie uderzyć w pierś. "Name Your Sorrow" to niewątpliwie kolejny duży krok w rozwoju tej irlandzkiej formacji. To album spójny, pieczołowicie wyprodukowany, stworzony z wyczuwalną pasją, o potężnym i surowym gitarowym brzmieniu, z piękną liryką poszukującą ukojenia w smutku – po prostu niezwykle wciągający w wir szczerych emocji. Warto!


             

            17. CONFIDENCE MAN – "3AM (LA LA LA)"


            Po sensacyjnych festiwalowych występach w ostatnich dwóch latach Confidence Man mają swoje pięć minut, nie zatrzymują się i starają się ten czas wykorzystać do maksimum. Efektem jest kolejny album tego australijskiego czteroosobowego zespołu, który wypełniony został fenomenalnymi bangerami z pogranicza rave'u, breakbeatu, muzyki house, trance i tanecznego popu w klimatach rodem z przełomu lat 90. i dwutysięcznych, przy których spokojnie wszelkie imprezy mogłyby trwać do 3 nad ranem. To jest taneczny hedonizm w czystej postaci. Porywający nie tylko euforycznie pulsującymi rytmami, ale także skrętami w nieco mroczniejsze, psychodeliczne zaułki przyciasnych klubów. Słodki wokal Janet Planet uwodzi, a kontrastujący do niej głos Sugar Bonesa emanuje męskim nihilizmem. Kto widział ich na scenie ten wie, ale nawet w tym studyjnym wydaniu chemia między tą dwójką jest elektryzująca. We współpracy z pozostałą dwójką zawoalowanych członków zespołu, Reggie Goodchildem i Clarencem McGuffie, dostarczyli nam satysfakcjonującą porcję brawurowych, przepoconych w tańcu kompozycji.


             

            16.  ST. VINCENT – "ALL BORN SCREAMING"


            St. Vincent to niekwestionowana zmiennokształtna królowa gitarowej alternatywy! W ostatnich latach ekscytowała nas choćby neonowym, electro-popowym brzmieniem na "Masseducation", czy też urzekła flirtem z retro nostalgią lat 70. na poprzednim albumie "Daddy's Home". Na swoim siódmym, samodzielnie wyprodukowanym krążku "All Born Screaming" Annie Clark znów skręca w odmienny muzyczny krajobraz, przemierzając gęstą i mroczną mgłę surowych, industrialno-rockowych dźwięków. Już od początkowego, nastrojowego "Hell Is Near" z tego albumu w naszą stronę skierowane są macki, które rzucają nas w wir apokaliptycznych, wypełnionych grozą emocji. Lirycznie w dużym uproszczeniu elementarne pojęcia życia, miłości, pragnienia i śmierci Annie zderza z czasami wyimaginowanego społecznego upadku i wojny ostatecznej. Ponurą atmosferę podbijają ciężkie gitary oraz pulsujące złowieszczą energią bębny. Skojarzenia z twórczością Nine Ich Nails (ten kinowa ciemność w "Reckless") jak najbardziej na miejscu, ale oczywiście St. Vincent tak łatwo się nie daje się szufladkować. Często na tym albumie skręca w nieoczywiste rejony. O ile jeszcze "Broken Men" z tłukącym perkusję Dave'em Grohlem wybrzmiewa niczym natychmiastowy, zadziorny, post-grunge'owy klasyk, o tyle na przykład w "Big Time Nothing" Clark zaskakuje zręcznym wpleceniem w cały materiał disco-funkowego vibe'u. Z highlightów warto wyróżnić jeszcze ociekający zmysłową cielesnością i pop-rockowym sznytem utwór "Flea" (tu też za bębnami Grohl), iście bondowską balladę "Violent Times" (bliskie skojarzenia z "The World Is Not Enough" Garbage), optymistyczne z naleciałościami przewiewnego reggae i figlarną solówką "So Many Planets", czy też tytułowe, niemal siedmiominutowe, sekwencyjne, z ciekawymi zwrotami akcji "All Born Screaming" z gościnnym wsparciem Cate Le Bon. Stroną liryczną intryguje zwiewne "Sweetest Fruit", w którym to Annie z poetycką nonszalancją nawiązuje do tragicznej śmierci artystki i producentki muzycznej SOPHIE, która podczas pobytu w Grecji w 2021 roku upadła i zginęła, wspinając się dla lepszego widoku księżyca... Tak jak Annie płonie na okładce płyty, tak jej nowe kompozycje wzniecają żar zachwytu w sercu! St. Vincent tym albumem utwierdza w przekonaniu, że jest jedną z najlepszych współczesnych autorek tekstów oraz mistrzynią alternatywnego kamuflażu. A w tym mrocznym, bezpośrednim, płomiennym, industrialnym obliczu bardzo jej do twarzy!

              

            15. CLAIRO – "CHARM"


            Długo przekonywałem się do twórczości Clairo, ale za sprawą jej drugiego albumu "Sling" i zwłaszcza dzięki cudownemu występowi na Open'erze w 2022 roku absolutnie wpadłem w pułapkę jej muzycznej wrażliwości i jazz-popowego vibe'u. Na swoim trzecim albumie "Charm" Clairo Cottrill wznosi jakość swojego stylu na wyborny poetycki poziom i otula ciepłą atmosferą jedenastu kompozycji, w których mieszają się wintydżowe echa jazzu, folku, soulu, soft-rocka... Wszystkie piosenki na tym krążku zdają się dosłownie instrumentalnie oddychać pełną piersią, a także zachwycają dojrzałym brzmieniem i liryczną melancholią. A ponadto kolejne przemyślane aranżacje subtelnie pomagają rozkwitać szeptanemu, urokliwemu wokalowi Clairo, jak nigdy wcześniej. Aksamitna, bedroomowa i intymna aura tego dzieła dostarcza głęboką satysfakcję i pozwala skutecznie oderwać się od codziennego pędu. Przecudny album!


            14. NILÜFER YANYA – "MY METHOD ACTOR"


            To doprawdy imponujące, jak z każdym kolejnym albumem Nilüfer Yanya doprowadza swój eklektyczny gitarowy styl do poziomu bliskiego doskonałości i nabiera zarazem większej pewności siebie oraz zdumiewa kreatywnym, luźnym podejściem do tworzenia kolejnych aranżacji. Po dwóch uznanych albumach "Miss Universe" i "Painless", w których być może jeszcze nieco błądziła i szukała odpowiedniej ścieżki (by nie było niedomówień – życzyłbym sobie, aby każdy artysta tak błądził) na swoim trzecim krążku "My Method Actor" londyńska artystka proponuje swoją dotychczas najbardziej wciągającą i atmosferyczną muzyczną lekturę. Stawiane w kolejnych piosenkach egzystencjalne, filozoficzne pytania i rozmyślanie skąpane są w wyciszonych, bolesnych, akustycznie wybrzmiewających dźwiękach, które w odpowiednich momentach są albo wzburzane przez brudne gitarowe tony, przywołujące grunge'owy styl, albo emocjonalnie wzmacniane instrumentalnymi dodatkami, z których wyróżniają się sekcje smyczkowe. Przez te marzycielskie dźwiękowe pejzaże Yanya prowadzi nas swoim delikatnym, gładkim wokalem, który przyprawiał me serce o częste stany uniesienia. Jej kruchy głos jest paradoksalnie nośnikiem zdumiewających silnych, intensywnych i namiętnych uczuć. Nilüfer jest artystką o niewyobrażalnie otwartym umyśle, obdarzoną przy tym niezwykłym zmysłem do kreacji fascynujących aranżacji i intrygujących tekstów, ujmujących szczerością, melancholią, a nawet skrytym dowcipem. Pięknie nam się ta dziewczyna rozwija! Wspaniały album!

             

            13. MDOU MOCTAR – "FUNERAL FOR JUSTICE"


            Trzy lata temu Mdou Moctar zafascynował mnie swoimi wirtuozerskimi umiejętnościami gry na gitarze, porywającym blues-rockowym stylem podszytym afrykańskim folklorem oraz zaangażowanymi społeczno-politycznie tekstami na albumie o dość wymownym tytule "Afrique Victime". Rok później Mdou z zespołem porwał mnie pod barierką na OFFie do plemiennych tańców swoją zaraźliwą pasją, energią, szczerym uśmiechem na twarzy i finezyjnie rzeźbionymi solówkami. Twórczość Taurega posiada w sobie właśnie pewien pierwiastek niepokojącego paradoksu. Z jednej strony żywiołowe kompozycje są wręcz przeznaczone pod festiwalowy vibe, a z drugiej przecież jego teksty poruszają tak wiele dramatycznych aspektów związanych ze współczesnymi problemami, z którymi mierzą się Afrykanie... Ten muzyczno-liryczny dualizm na nowym albumie "Funeral for Justice" nabiera jeszcze większej intensywności. Tak jak za każdym sygnałem karetki kryje się ludzka tragedia, tak za każdym wściekłym riffem na tym krążku skrywa się rozpaczliwy apel do Zachodu o zwrócenie uwagi na palące postkolonialne udręki afrykańskich ludów, z naciskiem na obecną sytuację wysiedlanych rodzimych Tauregów zamieszkujących Niger, Malię i Algerię ("Sousoume Tamacheq"). Mdou bezpośrednio uderza w ucisk kolonialny i nie wzbarania się przed bezpośrednim wskazaniem sprawców w utworze "Oh France": France veils its actions in cruelty / We are better without this turbulent relationship / We must understand their endless lethal games. Kluczowe dla zrozumienia całego materiału pytanie pada w piosence "Modern Slaves": Oh world, why be so selective about human beings? My people are crying while you laugh. W tytułowym singlu Moctar rzuca też wyzwanie afrykańskim przywódcom, by pobudzić ich do prawdziwego liderowania i przejęcia kontroli nad losami kontynentu. Zarazem 39-letni Nigeryjczyk stawia się w roli ambasadora kultury Tauregów śpiewając w wymierającym tradycyjnym języku tamaszeq i nawołując w utworze "Imouhar" o jego zachowanie i przekazywanie kolejnym pokoleniom. W parze z tą płomienną liryką idą także porywające, surowe gitarowe pejzaże dźwiękowe, które za sprawą łączenia pustynnego bluesa, z hardrockową energią i przy wykorzystaniu tradycyjnych instrumentów Tauregów rozlewają po zakamarkach duszy dawkę ogniskowej radości i nadziei. Należy docenić żywiołową grę całego kwartetu, ale oczywiście w centrum uwagi pozostają gitarowe popisy Moctara, które gruntują jego pozycje jako jednego z wizjonerów i bohaterów współczesnego rocka. To wspaniała i pouczająca muzyczna lektura, która jest wręcz odtrutką na współcześnie przeprodukowane gitarowe dzieła. 

             

            12. ADRIANNE LENKER – "BRIGHT FUTURE"


            Bardowski geniusz Adrianne Lenker objawił się mi dopiero trzy lata temu przy odsłuchu ostatniego albumu "Dragon New Warm Mountain I Belive In You" jej macierzystej formacji Big Thief. Tamten krążek wręcz obwołałem arcydziełem szeroko rozumianego alternatywnego folk-rocka. Co prawda wcześniej docierały do mnie pozytywne opinie o solowym debiucie Lenker pod tytułem "Songs", ale wówczas niefortunnie zignorowałem te głosy. Teraz już z uwagą śledzę poczynania tej artystki i dużo obiecywałem sobie po jej drugim solowym dziele. I nie zawiodłem się. 32-latka udowadnia, że jest wybitną singer-songwriterką naszych czasów i nie mam już wątpliwości, że niegdyś będziemy ją zaliczać do panteonu tych największych pieśniarzy i pieśniarek. Przy opisywaniu wrażeń z "Bright Future" istotny jest kontekst miejsca, w którym kompozycje na ten album powstawały. Otóż Lenker osiadła w opustoszałym, 150-letnim domu i przelewała swoje kompozytorskie idee na ośmiościeżkowy magnetofon. I to analogowe, surowe brzmienie oraz wszelkie uchwycone zewnętrze odgłosy, jak choćby skrzypienie podłogi, tworzą niezwykle sugestywną i immersyjną aurę. Oszczędne wykorzystywanie instrumentów z dominacją subtelnej akustycznej gitary oraz fortepianu tylko wzmaga intymną naturę tego albumu. Przylega do tego brzmienia etykieta "no filter". Także można to uczynić bezpośrednio w stosunku do genialnej liryki Amerykanki. Oczywiście jej teksty noszą znamiona poetyckości, nie brakuje tu metafor i gier słownych, ale bogata narracja przekłada się natychmiastowo na projekcję oczywistych obrazów. I ileż w tym wszystkim jest emocji! Już pierwsza kompozycja "Real House" wyśpiewana przy akompaniamencie delikatnych uderzeń w klawisze fortepianu niemalże mrozi krew w żyłach i sprawia, że na tarczy serca pojawiają się pierwsze pęknięcia. Z każdym kolejnym utworem te szczeliny się pogłębiają, a boleść wypływająca z ludowych piosenek o zawiłościach miłości i kruchości złamanego serca dociera do samego dna serducha. Emocjonalna siła "Brigth Future" jest dewastująca. Nie jest to jednak krążek chłodny i ponury. Delikatne ocieplenie i taki powiedzmy wiejsko-sielski klimat jest wprowadzany poprzez wykorzystywanie smyczków ("Sadness As A Gift"), banjo ("Already Lost"), czy też dodatkowe wokale w tle. Mimo tej całej surowości Adrianne zdołała wytworzyć tu niezwykłą, pocieszającą i tulącą atmosferę domowego ogniska. Chociaż na samym końcu i tak wyciska ze słuchacza morze łez za sprawą rozpaczliwej piosenki "Ruined" – dla mnie emocjonalny highlight tej płyty. Chociaż skoro mowa o nieszczących emocjonalnie utworach, to nisko kłania się również utwór "Evol" (odczytajcie od tyłu), na którym Adrianne pięknie opowiada o dwoistości miłości, a dramaturgiczne pociągnięcia smyczkiem skrzypiec przeszywają na wskroś. Warto jeszcze wyróżnić obecność kompozycji "Vampire Empire" nagranej wcześniej z Big Thief. Tu pojawia się w nieco bardziej szorstkiej, szarpanej, przybrudzonej, wolniejszej, przejmującej wersji. Ach, właściwie każda piosenka zasługuje tu na uwagę i pełne skupienie przy odsłuchu. Adrianne Lenker stworzyła genialne dzieło o najwyższej klasie narracji!


             

            11. MJ LENDERMAN – "MANNING FIREWORKS"

            Na MJ Lendermana zwróciłem baczniejszą uwagę za sprawą jego gościnnego udziału w przepięknym albumie Waxahatchee "Tigers Blood", choć tak naprawdę troszkę nieświadomie już wcześniej doceniłem jego wkład i gitarowe riffy na albumie "Rat Saw Gold" alt-rockowej formacji Wednesday z 2023 roku. Co prawda jego czwarty solowy album "Manning Fireworks" z opóźnieniem dotarł do moich głośników, ale już od pierwszych dźwięków totalnie wsiąknąłem w jego tęskne country, które przeradza się w surowo chrupiący indie-rock. Te momenty, gdy leniwie, sielsko płynąca atmosfera tego albumu przyspiesza w wartki nurt za sprawą kapitalnych, zadziornych i zmysłowych gitarowych porywów Lendermana są highlightami tego materiału. Amerykanin rzeźbi riffy w mistrzowski sposób! Tempo całego materiału jest zaś utrzymane na tak idealnym poziomie, iż wyczuwalna swoboda płynąca z tego krążka przyciąga jak magnes. Lenderman może nie jest przy tym obdarzony wyjątkowym głosem, ale jego wokalna maniera, śpiewanie od niechcenia i szczebiotliwe przeciąganie kolejnych wersów po prostu znakomicie się sprawdza w tej obranej przez niego stylistyce. No i do tego zręcznie zderza w swej introspektywnej liryce powagę z ironią, smutek z zabawą. Niby nie brakuje tu dowcipnych tekstów, ale gdzieś tam w głębi czai się pewien mrok. Jego historie potrafią wciągnąć. 25-letni artysta z Karoliny Północnej zasłużenie rozbłysnął nam w tym roku jako nowa gwiazda alternatywnego country! Złoty chłopak!

             

            10. WAXAHATCHEE – "TIGERS BLOOD"

             
            Katie Crutchfield już od wielu lat wywołuje u mnie przyjemne ściski w sercu. Począwszy od koncertowego zachwytu jej wówczas szorstkim, emocjonalnym indie-rockiem podczas Soundrive Festival 2017 po wspaniały i przełomowy w jej karierze solowy krążek "Saint Cloud" z 2020 roku, na którym zerwała z rock'n'rollową nietrzeźwością i zwróciła się ku promienistym folkowym, country brzmieniom. Do gustu przypadł mi również jej niezwykle harmonijny duet z Jess Williamson na płycie "I Walked with You a Ways" Plains z 2022 roku – perełka! Teraz Crutchfield powróciła zaprezentować kolejny rozdział solowego projektu Waxahatchee i wzniosła swoje singer-songwriterskie umiejętności na niebotycznie wysoki poziom. Tak jak przy poprzedniej płycie, Katie znów współpracowała z producentem Bradem Cookiem i ponownie ta dwójka dostarczyła nam wyjątkowe ciepłe, pogodne, harmonijne melodie w stylu Americana i country, w których zanurzyłem się z głęboką satysfakcją. Kolekcja dwunastu kompozycji na "Tigers Blood" zachwyca rozległymi preriami wypełnionymi ludową akustyką połączoną z dźwięcznymi gitarowymi porywami i cudnym wokalem Katie. W jej introspektywnej, błyskotliwiej liryce nie brakuje stawiania wielu nostalgicznych wątpliwości odnośnie przeszłości, wspomnień pewnych rozczarowań miłosnych, ale przeważa wyczuwalna euforia, wynikająca z zerwania z nałogami i odnalezienia promyku światła w tym ciemnym tunelu zwanym życiem. Ten radośnie szybujący w przestworza emocjonalny stan artystki jest wprost urzekający. Nad całym materiałem unosi się też energetyczny duch zespołowości. Katie zaprosiła do studia nagraniowego kilku uzdolnionych muzyków na czele z obiecującym songwriterem MJ Lendermanem. Jego obecność na tym albumie jest wręcz wisienką na torcie. Jego gitarowe rzeźby dodają sporo smaku poszczególnym kompozycjom, ale nie poprzestaje tylko na tym. Wspiera również Crutchfield wokalnie. Szczególnie namacalnie jego głos owija się niczym wstęga wokół Katie w  singlowym opus magnum tego krążka – "Right Back to It". Obcowanie z "Tigers Bloods" i wrażliwością Waxahatchee to jak dotyk złocistego zachodzącego słońca nad rzeką Tennessee – czysta rozkosz!   

             

            9. ANOTHER SKY – "BEACH DAY"


            W 2021 roku brytyjska formacja Another Sky przykuła moją uwagę i zachwyciła na swoim debiutanckim albumie "I Sleept On The Floor" ambitnymi, wzniosłymi alt-rockowymi pejzażami, przekraczającymi granice nadziei i mroku oraz wybijającym się na pierwszy plan imponującym, unikalnym, androgynicznym wokalem liderki Catrin Vincent. Jej barwa jest jedyna w swoim rodzaju! Tamten debiut potraktowałem jako złożoną obietnicę pisania wielkich kompozycji w przyszłości. I Another Sky nie zawiedli!
             
            Catrin jeszcze efektywniej panuje nad szeroko rozpiętymi tonacjami swojego wokalu, a jej przyjaciele z zespołu – Jack Gilbert przy gitarze, Max Doohan za bębnami i Naomi Le Dune przy basie – rozpościerają przed nią horyzontalną mieszankę progresywnego, alternatywnego, punkowego i grunge'owego rocka ze szczyptą dodanej elektroniki. Śpiew Vincent wzmagany przez gitarowe porywy niejednokrotnie szczerze wbija żebra w głębię klatki piersiowej i ściska za gardło. Kolejne kompozycje olśniewają swoimi melodycznymi konstrukcjami, strzelistymi emocjami dawkowanymi w inteligentny sposób oraz liryką, która wchłania szeroki wachlarz frustracji polityczno-społecznych. Szczere, bezpośrednie teksty Catrin wymierzają emocjonalne kopniaki w podbrzusze. Względem poprzedniego krążka grupa zaczęła śmielej flirtować z mocniejszym gitarowym brzmieniem. Kompozycje mają wspaniałe momenty pęczniejącej instrumentalnej intensywności, choć wciąż fundamentalnie pozostają bliskie eterycznym doznaniom. Po prostu niesamowicie rozbudzają wszelkie zmysły. Tytułowe "Beach Day" przywołuje zachwyt, który zawsze wzbudza widok otwartego morza. Mocarne "The Pain" porywa niczym tropikalny huragan wzniosłymi riffami, soczystym basem i burzliwą perkusją. "A Feeling" przenosi w obłoki marzycielskim wokalnym odlotem Catrin, acz szorstki, chaotyczny atak gitar sprowadza twardo na ziemię. W nieskrępowanym, radosnym brzmieniu "Uh Oh!" gniew zamieniony zostaje w grzeszną zabawę. "I Never Had Control" wzbogacone delikatnymi smyczkami w tle niesie w sobie ładunek rozpływających emocji, ale też ciężar bolesnych wyznań (My body is so much more than what happened to it). Błogo usypiająca pierwsza połowa "Death Of The Autor" przeradza się w żarliwie wykrzyczane wersy z nutką autentycznej grozy. "Burn The Way" nerwowymi szarpnięciami gitarowych strun wypala ścieżkę w kierunku piekielnych czeluści i płynnie przeradza się w przepełnione punkową złością i dziką energią "Psychopath". "Playground" przynosi ukojenie swoim balladowym nastrojem, subtelnym fortepianem w tle i kolejnym niesamowitym popisem wokalnych możliwości Catrin. Ciekawie wybrzmiewa jej głos w bardziej zharmonizowanej formie w trakcie optymistycznie brzmiącego "City Drones". Snujące się w wolnym tempie "I Caught On Fire" otacza przydymioną atmosferą. "Star Roaming" zachwyca niczym uchwycony kątem oka rozbłysk komety na gwiaździstym niebie. "Swirling Smoke" zaskakuje zaś odważniejszym flirtem z hipnotyzująco wykorzystaną elektroniką, prowadzącą w finale w nieokreślone, mgliste terytoria – Catrin znakomicie odnajduje się również w takim bardziej eksperymentalnym brzmieniu. Zresztą swego czasu jej wokal z sukcesem wykorzystał Fred Again.. w kompozycji "Catrin (the city)". Być może ten ostatni utwór na "Beach Day" jest pewnym kierunkowskazem na przyszłość, ale mam nadzieję, że Another Sky nie porzucą na boczny tor swego gitarowego brzmienia, które naprawdę rozkwitło przez te wszystkie lata od początku ich istnienia. Wsłuchajcie się uważnie w poszczególne kompozycje, a odkryjecie świat wspaniałych rockowych niuansów. No i oczywiście raz jeszcze podkreślę ten ponadnaturalny wokal Catrin, a także jej błyskotliwe umiejętności songwriterskie.
             
            Nie potrafię tylko pojąć, dlaczego o tym zespole z tak unikalnym stylem i wyjątkowym wokalem jest wciąż tak cicho... Najbardziej niedoceniony krążek 2024 roku. Podróżujący! Błagam! Nie pomijajcie tej muzycznej perły!

             

            8. NICK CAVE & THE BAD SEEDS – "WILD GOD"


            Twórczość Nicka Cave'a w ostatnich latach, w wyniku tragicznej śmierci 15-letniego syna Arthura, przesiąknięta była oczywistą żałobą i dojmującym smutkiem. Ostatnie dwa albumy nagrane z The Bad Seeds, "Skeleton Tree" i "Ghosteen", stanowiły swoiste kompendium stanu bólu i oswajania się ze stratą bliskiej osoby. W tamtych dziełach tliły się jednakże również iskierki nadziei i pozornie, po pierwszych zapowiedziach, zdawało się, że na nowym albumie usłyszymy pogodzonego z okrutnym losem (w 2022 roku zmarł jego drugi syn, 31-letni Jethro Lazenby) i szczęśliwego Cave'a. Nic bardziej mylnego. Dynamiczna, o kinowym rozmachu muzyczna warstwa co prawda promieniuje jasnością i zespół w wielu momentach zdaje się porwać fali szczerej, entuzjastycznej fali euforii i celebracji życia (wspaniałe orkiestracje, fenomenalne chóry w potężnym, kakofonicznym "Conversion" i wzniosłym, gospelowym "As The Waters Cover The Sea"), ale diabeł, tudzież dziki bóg, tkwi w szczegółach...
             
            Nick jest bardzo przewrotny w swoich poetyckich, przenikliwych tekstach. Tu wciąż do głosu dochodzą mroczne echa przeszłości. 66-letni artysta nie poddaje się jednak w tej krwawej walce z bólem straty, wręcz zdaje się być w okresie uzdrawiającej terapii, pogodzony z odejściami bliskich osób, choć wciąż te blizny nie potrafią się zagoić. Nie rozdrapuje ich – po prostu ma odwagę dzielić się swoją dojrzałą wrażliwością ze światem, przybliżając tym samym słuchaczy do pozazmysłowych sfer życia i śmierci. Znamienne w tym kontekście jest też nienachalne, wręcz ezoteryczne wykorzystanie nagrania radosnego głosu zmarłej w 2021 roku Anity Lane (dawnej miłości i przyjaciółki Cave'a) z automatycznej sekretarki w utworze "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)". Ciarki! Zresztą ciarkogenne, transcendentalne i przytłaczające emocjonalnie stany pojawiały się u mnie na przestrzeni tego albumu niejednokrotnie. Nick po prostu stał się wybitnym muzycznym kaznodzieją!
             
            Książę Ciemności na "Wild God" zapalił kolejną świeczkę w hołdzie i ku pamięci straconych bliskich osób, ale zarazem rozświetlił życiowy niepokój i chaos odnalezioną życiową nadzieją. We’ve all had too much sorrow / Now is the time for joy. Kolejny wspaniały album w dorobku Nicka Cave'a & The Bad Seeds              


             

            7. VAMPIRE WEEKEND – "ONLY GOD WAS ABOVE US"

            Powrót nowojorskich weteranów indie rocka to zawsze muzyczne święto. Od lat Vampire Weekend zachwycają nas swoim pociągiem do eksperymentalnych ucieczek przy zachowaniu zręczności do tworzenia miłych dla ucha, delikatnie popowych melodii. Na swojej piątej płycie "Only God Was Above Us" Ezra Koenig, Chris Tomson i Chris Baio wznoszą się na wyżyny swoich kompozytorskich umiejętności. Każdy kolejna piosenka zaskakuje ukrytymi smaczkami i niebanalnie poprowadzonym instrumentarium. Z tekstur co chwilę wyłaniają się nieoczywiste popisy fortepianowe, zamaszyste smyczki, pociągający saksofon, przyjemne syntezatory, wirujące gitarowe solówki, wzniosłe chóralne wstawki (wspaniałe "Mary Bone"!). Wypływa z tego albumu niesamowity jazzujący feeling. Przestrzenne dźwięki w jednej chwili kołyszą, by za chwilę popaść w hałaśliwe i dynamiczne wibracje. To materiał orzeźwiający niczym lody karmelowe w upalny dzień. Ta kakofonia dźwięków, dysharmonijnych akordów, pokręconych konstrukcji nie odstrasza, a wręcz zaprasza z szeroko otwartymi ramionami do wymiaru satysfakcjonujących przygód. I jeszcze do tego niebanalna narracja Ezry z falami nostalgii za dawnym nowojorskim komfortem oraz przywoływaniem współczesnego społecznego niepokoju (mocne wersy  Fuck the world, you said it quiet oraz You don't want to win this war 'cause you don't want the peace w "Ice Cream Piano"), ale także optymizmu i nadziei na lepsze jutro. 
             
            Vampire Weekend odnaleźli wyjątkowe piękno w twórczym chaosie i nieprzewidywalności. Ich awangardowe spojrzenie na alternatywny rock jest na tym albumie wielce ekscytujące. Wspaniałe dzieło!

             

            6. LONDON GRAMMAR – "THE GREATEST LOVE"

             
            Zespół współtworzony przez Hannah Red, Dominica Majora i Dana Rothmana od samego początku doskonale wybadał swoje atuty i ściśle trzyma się obranemu na początku swej podróży stylowi. Nie mają rewolucyjnych zapędów, ale zarazem w doskonały sposób potrafią odnaleźć i doskonalić różnorodność w obrębie swojego własnego charakterystycznego brzmienia. Ich najnowszy album "The Greatest Love" jest tego kolejnym znakomitym przykładem.

            Pulsujący, house'owy, garażowy rytm w pierwszej piosence "House" nadaje ton całemu albumowi. Hannah, wyśpiewując z przekonaniem wers This is my place, my house, my rules, nakreśla motyw poczucia i emanacji siły, który przetacza się przez cały materiał. Nie jest to zaskakujące, zważywszy, że w ciągu trzech lat od poprzedniego albumu przekroczyła trzydziestkę, wyszła za mąż i doczekała się narodzin dziecka. Ta perspektywa dojrzałej kobiety znajduje swoje ujście w wielu sugestywnych lirycznych opowieściach oraz w ciętych, ostrych i oświecających wersach. Choćby w singlowym przeboju "Kind of Man" punktuje seksizm, w oszczędnym, fortepianowym "Fakest Bitch" poruszająco podejmuje narrację przyjaźni i zdrady, a w epickim (to bujne instrumentalne crescendo!) tytułowym utworze wznosi się na wyżyny poetyckości, wyśpiewując piorunujący fragment I need you because you are a woman / And I'll hate you because you are a woman / And I'll love you because you are a woman, wbijając tym samym szpilę przejawom mizoginii. Nie trzeba jednak zagłębiać się w teksty – aczkolwiek to wskazane – by poczuć emocjonalny wydźwięk liryzmu tego krążka. Za sprawą hipnotyzującego, oszałamiającego, wręcz wstrząsającego eterycznego wokalu Hannah każda nutka wrażliwości dociera do głębi serducha. Dan i Dot świadomi wokalnych możliwości swojej przyjaciółki nie szarżują z electro-popowymi aranżacjami i zawsze kierują centrum uwagi w stronę Reid. Co nie znaczy, że w warstwie muzycznej jest nudno. Oczywiście przeważa kojący i marzycielski dobór instrumentalnych środków, ale chęć pewnego eksperymentowania słychać choćby szczególnie w przecudownym "You and I", gdy refren jest wznoszony do przestworzy za sprawą dziecięcego chóru i zamaszystej sekcji smyczkowej. Zaskakuje również transowy, elektroniczny, niesztampowy odlot w kompozycji "Into Gold" – najbardziej wyczuwalny powiew świeżego powietrza na przestrzeni całego materiału. Podoba mi się również jazzowy groove w zmysłowym "Kind Of Man". Nie sposób też uwolnić się od zaraźliwej melodii  wakacyjnie brzmiącego "Santa Fe" (ten chwytliwego tekst Santa Fe, Santa Fe, can you love me anyway?), zaś ciepłym brzmieniem i spowolnionym tempem utwór "LA" skutecznie przenosi wyobraźnią na Venice Beach. Niewątpliwie jednak najbardziej szarpie za emocjonalne struny i pobudza zmysły finałowa piosenka "The Greatest Love". Skromny, fortepianowo-smyczkowy początek tej kompozycji, przekształcający się dalej w instrumentalne tsunami w połączeniu z wokalną dynamiką Reid właściwie perfekcyjnie odzwierciedla poziom ambicji London Grammar.
             
            Czy jednak jest to najlepsze dzieło London Grammar? Przy odpowiedzi na to pytanie nabieram pewnych wątpliwości. Ostatecznie w kilku momentach chyba zabrakło mi większej iskry produkcyjnej bezkompromisowości, ale z drugiej strony i tak nie potrafię uwolnić się od tych rozkosznych tekstur instrumentalnych, a wyśpiewane introspektywne emocje przez Reid wciąż tańczą balet w mym umyśle. Obdarzyłem ten zespół kilka lat temu wielką miłością i to uczucie znów udało im się ożywić i wzmocnić.
             

             

            5. CHARLI XCX – "BRAT"


            Przyznaję, że do tej pory nie śledziłem uważnie twórczości Charli XCX. Oczywiście jej największe popowe bangery z wczesnej twórczości trafiały do moich głośników, a samą artystkę widziałem na żywo nawet dwukrotnie (z supportu przed Coldplay w 2012 roku niewiele pamiętam, ale już na Open'erze w 2017 Charli miło rozbujała moim ciałem, a różowe konfetii, które za sprawą deszczu barwiło buty i inne elementy ubioru, wspominam do dnia dzisiejszego), ale dotychczas generalnie nie wywoływała u mnie przyspieszonego bicia serca. Aż do teraz. Już pierwszy bangerowy i tłuściutki singiel "Von Dutch" zwrócił moją uwagę i rozpalił koncertową wyobraźnię, lecz nie spodziewałem, że cały materiał na płycie "Brat" tak przypadnie mi gustu i wywoła tyle ekscytacji w moim wnętrzu. To wciąż nie jest muzyczna bajka, po którą będę sięgał codziennie, ale niewątpliwie koncept szóstej płyt Charli XCX sprawia, że za każdym razem cztery ściany mojego pokoju zamieniają się w ciasny, zadymiony klub i parkiet eksplodujący od rave'owej energii. Artystka absolutnie zachwyca tym muzycznym hołdem dla klubowego, elektronicznego undergroundu, prezentuje piekielnie mocny wokal, rzuca wyzwanie tanecznym skillom wybuchowo porywającymi refrenami, ale także ujmuje swoją liryczną wrażliwością, która znajduje swoje ujście też w nieco spokojniejszych, balladowych kompozycjach. Napięcie na "Brat" genialnie pełza między euforią wieczornego klubowego parkietu a niepokojem dnia następnego, między hedonizmem a melancholią, między undergroundem a mainstreamem. Pod względem tanecznej przebojowości trudno w tym roku było komukolwiek przebić poziom nowego albumu Charli XCX, który właściwie dorobił się już się kultowego statusu.


             

            4. BILLIE EILISH – "HIT ME HARD AND SOFT"


            W 2019 roku Billie Eilish swoim debiutanckim albumem "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?" zatrząsnęła posadami muzycznej sceny. Jej noir-popowe kompozycje utrzymane w konwencji sennego psycho koszmaru odświeżyły popowy gatunek i zarazem młoda Amerykanka stała się globalnym (charakterystycznie mrukliwym) głosem swojego pokolenia. Mogłaby spokojnie pławić się przez kolejne lata w tej stylistyce, ale wraz z odpowiedzialnym za produkcję bratem Finneasem na drugim albumie "Happier Than Ever" z 2021 roku postanowiła odważnie eksplorować nowe gatunkowe rejony, zaskakując nas choćby bossa-novą, folkowymi balladami, tłustymi bitami oraz rockowymi łupnięciami. Sukcesu debiutu jednak nie powtórzyła (choć wciąż poruszamy się w kategorii globalnych osiągnięć), ale ten materiał utorował jej drogę napisania filmowych kompozycji: „No Time to Die" dla bondowskiego "Nie czas umierać" i "What Was I Made For" na potrzeby filmu "Barbie" za które otrzymała między innymi dwa Oscary.
             
            Dotychczasowe dokonania Billie doceniałem, ale w żadnym z nich jednak nie przepadłem tak jak w jej trzecim, zachwycającym od pierwszego do ostatniego dźwięku albumie "Hit Me Hard and Soft"! I jakże zaskakującym! Decyzja, by nie wypuszczać przed premierą żadnych singli, okazała się strzałem w dziesiątkę, dzięki czemu łyknąłem ten krążek za pierwszym razem bez zbędnych oczekiwań, a z niepowtarzalnym zdumieniem i satysfakcją. Z błogością zanurzyłem się w otwierającej ten krążek, kruchej, iście filmowej (te smyczki!) piosence "Skinny", który emocjonalnie uderzyła mnie w zad swą delikatnością. Odniesienia liryczne do osobistych kompleksów względem ciała i presji otoczenia stanowią tu pewien pomost między poprzednią płytą, ale już pierwsze wersy Fell in love for the first time / With a friend, it's a good sign, sugerują, że na tym albumie Billie z poetycką zręcznością będzie zagłębiać się w złożoność miłości oraz złamanego serca i tak też, z wykorzystaniem różnych perspektyw i doświadczeń, dzieje się w kolejnych kompozycjach. Strona liryczna zatem może nie zaskakuje (choć Billie trafia swoimi autorefleksjami w sedno serducha), ale już kolejne struktury aranżacyjne doprawdy zachwycają różnorodnością i unikalnością. Rytmicznie i zaraźliwie pulsujący "Lunch" wybrzmiewa iście euforycznie, zaczepnie i tanecznie (vibe zbliżony do "Bad Guy" z debiutu), "Chihiro" hipnotyzuje soczystą linią basową i galaktyczną, trance'ową końcówką, błogie "Birds of a Feather" ujmuje letnią, indie-popową przewiewnością, a "Wildflower" chwyta za serce prostą, ale jakże kołyszącą gitarową melodią. "The Greatest" i "L'amour da ma vie" to pod względem wielowymiarowości kulminacyjne momenty tego albumu. Pierwszy utwór powala epicko rozwiniętym, rockowym crescendem – może nieco generycznym, ale mimo wszystko niezwykle zgrabnie zaaranżowanym, zapierającym dech w piersiach i opatrzonym poruszającym, emocjonalnym tekstem. Bardziej szokujący muzyczny twist zastosowany został w tej drugiej wymienionej kompozycji. Najpierw Billie zaskakuje nieco takim kawiarnianym, paryskim, jazzującym klimatem w stylu Laufey, który potem przeradza się we wstrząsającą eksplozję kosmicznego, rave'owego synth-popu z lat 80. z przetworzonym wokalem piosenkarki. I jakimś cudem te dwie odmienne przestrzenie muzyczne nie gryzą się ze sobą! W utworze "The Dinner" Billie z Finneasem niepokojącym beatem przywołują mrok i charakterystyczną gęstą atmosferę z debiutu. Mroczna instrumentalno-elektroniczna karuzela została podtrzymana w dość dziwacznym, narkotycznym, balladowym, ale jakże odurzającym tonie piosenki "Bittersuite". W finałowej kompozycji "Blue" Eilish znów zaskakuje dwuczęściową strukturą: wyważona pop-rockowa pierwsza część przeistacza się tutaj w enigmatyczny krajobraz malowany przez delikatne uderzenia w klawisze fortepianu, wyrazisty elektroniczny beat i wyłaniające się w finale cudowne smyczki. W jakimś sensie w tym ostatnim utworze odbija się atmosfera całego krążka. 
             
            W ostatnich sekundach zaś pada tajemnicze pytanie But when can I hear the next one? Zapowiedź drugiej części albumu, czy może autoironia? Cóż, czas pokaże, a póki co należy się delektować tym niesamowicie sytym i smacznym muzycznym daniem, jakie zgotowali nam Billie i Finneas. W niesamowicie płynny sposób udało im się połączyć ze sobą wielowymiarowe składniki gatunkowe, które na pozór do siebie nie pasowały i stworzyć z nich dzieło wciągające i pochłaniające niczym głębiny wód oceanicznych. "Hit Me Hard and Soft" to album niezwykle przemyślany i finezyjny pod względem produkcyjnym oraz absorbująco dojrzały w warstwie lirycznej, ale  na pochwałę zasługuje jeszcze jeden niuans: Billie Eilish zaczęła śpiewać. Wciąż oczywiście często wykorzystuje swój charakterystyczny szeptany wokal, ale w wielu momentach słychać, że niesamowicie rozwinęła się w tym aspekcie, zaskakując wysoką skalą oraz siłą swego głosu. Nigdy wcześniej nie była tak w tym przekonująca. Koniec końców warto po prostu utonąć w tym oceanie pięknych dźwięków i zaskakujących melodii.

             

            3.  JACK WHITE – "NO NAME"


            Zamiłowanie Jacka White'a do analogowego świata, winylowych nośników muzyki i garażowego rocka jest wszystkim fanom tego jednego z największych współczesnych gitarowych bohaterów doskonale znane. Jack dał znów kolejny wyraz swym miłościom, zaskakując wszystkich niecodzienną formą premiery nowego albumu. Otóż winylowe krążki ze świeżym materiałem incognito pojawiły się jednego dnia w sklepach wytwórni Third Man w Detroit, Londynie i Nashville. Szczęśliwcy otrzymali za darmo limitowane winyle opatrzone jedynie etykietą "No Name". Dopiero później okazało się, że zawartością są niepublikowane i niezatytułowane (krążek z okładką i tytułami piosenek pojawił się do zakupu podczas koncertu w Nasville) kompozycje White'a. Album nieoficjalnie został przez użytkowników przesłany do sieci, do czego zresztą zachęcała sama wytwórnia Third Man komunikatem "RIP IT". Jack White postanowił pójść całkowicie na przekór dzisiejszym trendom promowania muzyki. I ja to szanuję!
             
            Przejdźmy jednak już do zawartości, gdyż ta... Jest kapitalna! Właściwie w każdej recenzji "No Name" pojawia się teza, że to najbardziej whitestripes'owski materiał Jacka od momentu rozpoczęcia solowej twórczości. I w istocie nie sposób się z tymi opiniami nie zgodzić. White porzucił wartościowe gitarowe eksperymenty, które dominowały na jego poprzednich solowych płytach i powrócił do fundamentów ognistego garażowego rocka z bluesowymi odcieniami. I ponownie tryumfuje. Tak ekscytującego, piorunującego, surowego i bezpośredniego rock'n'rolla nigdy nie za dużo! Siła tego albumu opiera się głównie na trzech prostych fundamentach: żarliwym wokalu White'a, elektryzujących gitarowych riffach i prostej (przywołującej styl Meg), ale jakże pulsującej grze na perkusji. Wszystkie kolejne kompozycje, a jest ich łącznie czternaście, utrzymane zostały w zaraźliwie chwytliwej i zaciekłej dynamice! Oczywiście nie brakuje tu również okazjonalnych chwil, gdy tempo urokliwie nieco zwalnia, ale generalnie tak płonących, miażdżących i krwistych gitarowych emocji Jack dawno nam nie dostarczał. Obejrzał się za siebie w przeszłość, ale nie czuć na tym dziele dominującego nostalgicznego spojrzenia. Po prostu White ma niesamowity zmysł do tworzenia porywających i ponadczasowych gitarowych kompozycji. A tych jest tu bez liku! To bez wątpienia jedno z najjaśniejszych rockowych wydawnictw 2024 roku i jedno z najlepszych dokonań White'a w jego jakże przecież bogatej karierze!


             

            2. THE CURE – "SONGS OF A LOST WORLD"


            Szczerze nigdy nie należałem do szalikowców The Cure, ale mimo iż dotychczas nie zagłębiałem się szczególnie w ich dyskografię, to i tak zawsze nosiłem w sobie to wrażenie, że twórczość tej kultowej formacji nienachalnie wpajana była mi do moich uszu od narodzin. Bo co by nie mówić, ich muza jest nad wyraz uniwersalna, międzypokoleniowa, emocjonalnie wielowymiarowa i wszechobecna w eterze. Znakomity koncert The Cure podczas Colours Of Ostrava w 2019 roku tylko mnie w tym utwierdził. A nowy materiał wydany po 16 latach? Nawet nie znając wszystkich kontekstów – pochłonął mnie w całości niczym czarna dziura! Co za majestatyczny album! Tematy bólu, straty i zagubienia w tym szalonym świecie zostały przekute w epickie, momentami wręcz monumentalne, melancholijne, mroczne, chłodne melodie podparte charakterystycznym, przeszywającym na wskroś duszę wokalem Roberta Smitha. Ten materiał wybrzmiewa doprawdy jak idealna ścieżka dźwiękowa końca świata. I przy takiej wspaniałej w każdym dźwięku muzie to ja mogę śmiało i z poczuciem głębokiej satysfakcji podążać ku nicości! Zamawiam wyszywany szalik z logiem The Cure! 
                    


            ULUBIONY ZAGRANICZNY ALBUM 2024


            1. FONTAINES D.C. – "ROMANCE"


            Po premierze drugiego albumu – chłodnego, surrealistyczno-melancholijnego "Hero's Death" – twierdziłem, że przed irlandzką formacją Fontaines D.C. otwierają się kolejne bramy w drodze do rockowego piedestału i wprost wówczas nie mogłem się już doczekać, kiedy wpuszczą do swojej surowej gitarowej twórczości nieco ciepła i światłości. Zachowali jeszcze przed tym wstrzemięźliwość na kolejnym, bądź co, bądź ich najowocniejszym i znakomitym albumie "Skinty Fia", ale teraz na "Romance" popłynęli już, razem ze słynnym producentem Jamesem Fordem, w stronę romantycznie wschodzącego słońca. Ich brzmienie ewoluowało w znacznie przystępniejsze, momentami wręcz marzycielskie rejony, dalece odbiegające od szorstkości poprzedników, ale wciąż trudno jednoznacznie je sklasyfikować. Fontaines D.C. po prostu wzbudzają szczery podziw swą eklektyczną kreatywnością, wykraczającą już poza ich postpunkowy kręgosłup. Co nie znaczy, że brakuje na tej płycie gitarowej agresywności. Singlowy "Starbuster" miażdży i porywa swoją gniewną naturą. Grian Chatten w swym przeszywającym, intensywnym wokalu niemalże wpada tu w hipo-hopowe flow, a kulminacyjne w refrenie głośne łyknięcia powietrza są po prostu majstersztykiem z jego strony. Moshpitowy potencjał powraca później również w brawurowym kawałku "Death Kink". To na dobrą sprawę jedyne takie żarliwe gitarowe przystanie, które chyba miały uchronić ich przed oskarżeniami o zwrot w stronę gitarowej słodyczy, chociaż ta w ich wykonaniu jest niezwykle ujmująca... Całość jednakże rozpoczyna się nieco przewrotnie złowieszczą, paranoiczną tytułową kompozycją, w trakcie której Grian ujmująco wyśpiewuje wers Maybe romance is a place / For me and you. I ta kwestia romantyzmu i idealizmu właściwie dalej głęboko przenika przez kolejne bardzo dojrzałe, uniwersalne i poetyckie teksty oraz angażujące, rozkoszne melodie. Bo choćby przecież nie sposób nie zakotwiczyć się na dłużej przy wwiercającym się w głąb serca niepokojącym klimacie "Here's The Thing" (tu ponownie Irlandczycy genialnie bawią się z wykorzystaniem głośnych westchnień). "Desire" oraz "In The Modern World" z cudnie wykorzystanymi smyczkami roztaczają przed nami aksamitne i dystopiczne gitarowe pejzaże, przy których aż chciałoby się rozpłynąć. Temperamentny "Bug" i balladowo sentymentalny "Motorcycle Club" przesuwają ciężar płyty w kierunku gitarowo-akustycznych uniesień. "Sundowner" to z kolei wspaniała próba zmierzenia się z shoegazowo-dreampopowym klimatem. Łagodne, malownicze pociągnięcia smyczków połączone z akustyczną gitarą ponownie zachwycają w melancholijnej aurze "Horseness Is The Whatness", która pod koniec zakłócana przez delikatnie wyłaniający się lodowaty, industrialny jazgot, który płynnie łączy się dalej ze wspomnianym nirvanowskim "Death Kink". Finał w postaci rozkołysanego, radosnego, britpopowego, jang-popowego, podnoszącego na duchu "Favourite" zaraża słodkimi liniami gitar i pozytywną melodyjnością – oszałamia niczym napływający szum pierwszej młodzieńczej miłości. 

            W piosence "Big" z debiutanckiego "Dogrel" Grian intensywnie wyśpiewywał My childhood was small / But I'm gonna be big i wraz z kolegami z zespołu konsekwentnie wspinają się na gitarowy olimp. Właściwie mam wrażenie, że za sprawą magnetycznego "Romance" panowie wsiadają już w kolejkę górską, która tylko przyspieszy ich realizację marzeń o wielkich rzeczach!  



            Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna): 

            • ALFIE TEMPLEMAN – "RADIOSOUL"
            • ANGUS & JULIA STONE – "CAPE FORESTIER"
            • AURORA – "WHAT HAPPENED TO THE HEART?"
            • BLOSSOMS – "GARY" 
            • BRITANNY HOWARD – "WHAT NOW?"
            • COLDPLAY – "MOON MUSIC"
            • DECLAN MCKENNA – "WHAT HAPPENED TO THE BEACH?"
            • DUA LIPA – "RADICAL OPTIMISM"
            • ELBOW – "AUDIO VERTIGO"
            • EMILIANA TORRINI – "MISS FLOWER"
            • EVERYTHING EVERYTHING – "MOUNTAINHEAD"
            • EZRA COLLECTIVE – "DANCE, NO ONE'S WATCHING"
            • GARY CLARK JR. – "JPEG RAW"
            • GLASS ANIMALS – "I LOVE YOU SO F*ING MUCH"**
            • GRACIE ABRAMS – "THE SECRET OF US"
            • GREEN DAY – "SAVIORS"
            • HAEVEN – "WIDE AWAKE"
            • IDLES – "TANGK"
            • ILLUMINATI HOTTIES – "POWER"
            • J.BERNARDT – "CONTIGO" 
            • JPEGMAFIA – "I LAY DOWN MY LIFE FOR YOU"
            • JUSTICE – "HYPERDRAMA"
            • KINGS OF LEON – "CAN WE PLEASE HAVE FUN?"
            • LEON BRIDGES – "LEON"
            • LINKIN PARK – "FROM ZERO"
            • MAGDALENA BAY – "IMAGINAL DISK"
            • MAGGIE ROGERS – "DON'T FORGET ME"
            • MAYA HAWKE – "CHAOS ANGEL"
            • MICHAEL KIWANUKA – "SMALL CHANGES"
            • MIDDLE KIDS – "FAITH CRISIS PT 1"
            • PEARL JAM – "DARK MATTER"
            • SHAED – "SPINNING OUT"
            • SUKI WATERHOUSE – "MEMOIR OF A SPARKLEMUFFIN"
            • SYLVIE KREUSCH – "COMIC TRIP" 
            • THE BLACK KEYS – "OHIO PLAYERS"
            • THE LIBERTINES – "ALL QUIET ON THE EASTERN ESPLANDE"
            • THE MYSTERINES – "AFRAID OF TOMOROWS"
            • THE REYTONS – "BALLAD OF BYSTANDER"
            • THE SNUTS – "MILLENNIALS"
            • THE VACCINES – "PICK-UP FULL OF PINK CARNATIONS"
            • TOM ODELL – "BLACK FRIDAY"
            • TWENTY ONE PILOTS – "CLANCY"
            • YARD ACT – "WHERE'S MY UTOPIA?"
            ➖➖➖

            SPOTIFY + LAST.FM


            Przedstawiam Wam jeszcze główną planszę z podsumowania od Spotify Wrapped (warto pamiętać, że ich statystyki są liczone od stycznia do końca października):




             
            A dla uzupełnienia pełniejszy obraz dwunastu miesięcy w postaci garści statystyk i kolażu 49 najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów według last.fm:

             

             

            ➖➖➖

            Playlisty 2024



            Na zakończenie przygotowałem dla Was trzy playlisty! 
             
            TOP 2024 by Podróże Muzyczne, czyli plejka ściśle nawiązująca do wyróżnionych wydawnictw w niniejszym Muzycznym Podsumowaniu Roku 2024.
             
             
             

            Top Single 2024 by Podróże Muzyczne, czyli rozszerzony zestaw moich ulubionych zeszłorocznych kompozycji z pominięciem już wyborów dokonanych na poprzedniej playliście. 




            Na finał playlista z Odkryciami Muzycznymi 2024! Starałem się na nią regularnie dodawać odkrytych artystów, którzy albo właśnie wydali debiutanckie krążki, albo którzy to zadanie mają jeszcze przed sobą oraz nieznane mi wcześniej muzyczne postacie z większym dorobkiem dyskograficznym.




            I nie zapominajcie...


            Podróżujmy Muzycznie Razem! 

            🎶🎶🎶



            Sylwester Zarębski
            06.01.2025
            Podróże Muzyczne


            Polecane

            Brak komentarzy:

            Obsługiwane przez usługę Blogger.