Muzyczne Podsumowanie Roku 2024!
Wstęp, czyli refleksje Ojca Podróżnika
Czas subiektywnie podsumować rok 2024 pod względem koncertowych przeżyć, blogerskich
działań oraz muzycznych premier!
Tradycyjnie zacznę od tematu najbliższemu memu sercu i przedstawię Wam w skrócie...
Koncertowe Wspomnienia 2024!
A tych z ubiegłego roku
naliczyłem 207! To liczba uwzględniająca wszystkie headlinerskie koncerty,
supporty, a także festiwalowe i showcase'owe występy. Jest to mój najlepszy
wynik w popandemicznej rzeczywistości, ale nie o ilość, a jakość koncertowych
doznań się tu rozchodzi. Pod tym względem przewaga pozytywnych przeżyć nad
rozczarowaniami była miażdżąca. Po raz kolejny nie pokuszę się o hierarchinczy
ranking, bo byłoby to w mym przypadku karkołomne zadanie i poniekąd
niesprawiedliwe, ale…
No spełniły się moje kolejne koncertowe marzenia! Przede wszystkim wreszcie udało się po wielu perypetiach dorwać London Grammar! Warto było na ten moment przez ostatnie lata cierpliwie czekać – serce się rozpływało podczas ich występu. Plus na supporcie wspaniała Lauren Mayberry!
No spełniły się moje kolejne koncertowe marzenia! Przede wszystkim wreszcie udało się po wielu perypetiach dorwać London Grammar! Warto było na ten moment przez ostatnie lata cierpliwie czekać – serce się rozpływało podczas ich występu. Plus na supporcie wspaniała Lauren Mayberry!
Nie mogłem
również przepuścić okazji do zobaczenia zespołu Pulp i w tym celu (choć
cały line-up był grzechu warty) poniosło mnie w podróż na szwedzki festiwal
Way Out West! Sprawa o tyle niebagatelna, że wreszcie przełamałem swój
opór przed lataniem samolotami. I choć jestem świadomy, że Pulp nie zagrali
tak spektakularnie jak na Primaverze, to i tak było to doświadczenie z
kategorii tych surrealistycznych. A skoro już o WOW mowa… Niesamowita przygoda
na czele z kapitalnymi koncertami Jacka White'a (powrót w genialnej
formie!) i Fred Againa.. (najbardziej emocjonalny elektroniczny set
ever!). A jeszcze w pamięci utkwiły wspaniałe koncerty
Jessie Ware (królowa disco), Alvvays (dreampopowy odlot), The National
(poruszająco i porywająco), Nation of Language, Big Thief, The Kills, PJ
Harvey, Blondshell, Jamesa Blake'a
oraz klubowy występ Fabiany Palladino i niezwykły Funeral Folk w kościelnych murach w
ramach Stay Out West. Wyjazd do Göteborga to oczywiście jedna z kilku
festiwalowych przygód…
Nie zabrakło mojej ponownej (już dziesiątej!) obecności na
Open'erze, z którego w topce: kosmiczny koncert AIR,
hedonistyczna impreza z Charli XCX, epicki występ Foo Fighters,
poruszający Hozier, świetne popowe widowiska Dui Lipy i
Sama Smitha, eklektyzm Samphy, disco-funkowe show
L’Impératrice, jazzowo-konfesyjny hip-hop Loyle Carnera,
nieziemski wokal Benjamina Clementine'a, zmysłowe solówki
Two Feeta, indie-rockowa wrażliwość Nieve Elli, postpunkowe
szaleństwa Fat Dog i rockowy odlot z Tomem Morello.
Po roku przerwy powróciłem z uśmiechem na twarzy na
Colours Of Ostrava. Tu niezapomniane koncerty choćby scenicznego
weterana Lenny'ego Kravitza, zjawiskowej Bat For Lashes,
relaksujących Khruangbin, hipnotycznego Jamesa Blake'a,
urokliwej Emiliany Torrini, wariatów z Gogol Bordello,
blues-rockowego mistrza Gary'ego Clarka Jr., charyzmatycznego
Genesisa Owusu, pozytywnych Brazylijczyków z Bixiga 70,
holenderskiej indie-popowej sensacji Son Mieux, a i nie zabrakło
również egzotycznych przeżyć za sprawą Tajwańczyków z JhengYueTang, czy
też południowokoreański zespołu nuMori. Do tego ponowne spotkania z
Tomem Morello (tym razem w roli heada w zastępstwie QOTSA) i
Samem Smithem, "polski" koncert Kwiatu Jabłoni, porywający
bluesowy występ Tony Graves w unikalnej scenerii NYS Stage i wiele
więcej!
Nie zawiódł również OFF Festival. Fajnie było
zobaczyć English Teacher na początku swojej muzycznej ścieżki ku (oby)
większej sławie, potańczyć w deszczu z Nourished By Time, przenieść się
do nowojorskiego dusznego klubu z Model/Actriz, śmiać się do rozpuku na
Puuluup, poznać takich wariatów, jak Baxter Dury i Tim
Herrington z Les Savy Fav, zahipnotyzować się instrumentalną poezją
Glass Beams, rozkołysać się w tańcu z Zimmer90, poczuć kobiecą
siłę Sevdalizy, zostać zdemolowanym przez trio Brutus i paść na
kolana przed królową Grace Jones!
Pokusiłem się również o jednodniową wizytę na Łódź Summer Festival, by dać drugą szansę Placebo i panowie tym razem niesieni widokiem ogromnego tłumu zagrali wprost rewelacyjnie!
Jesienią serducho zaś
rozgrzewał Inside Seaside! Miażdżący koncert Idles, postpunkowe
szaleństwo na Sprints, ekstaza z The Last Dinner Party,
sympatyczny Kevin Morby, magiczna Hania Rani, kojący
RY X, klimatyczna Kasia Lins, skromna songwriterska sztuka
Christiana Lee Hutsona, nieźli Black Pumas i ta niezapomniana
potańcówka z Kerala Dust – to oczywiście w dużym skrócie.
Zaliczyłem również symboliczną obecność na lokalnym Blues Na Świecie Festival dla koncertów Wild Flame i przede wszystkim Cheap Tobacco.
No i jeszcze do tego moje showcase'owe podboje na Next Fest
i Great September! Nie zabrakło wielu odkryć (m.in.:
Przebiśniegi, Zóra, Zieliński, Atom Juice, Livka, Szumal, Kosmonauci,
Pierwiastek z Trzech, Zuzanna Malisz, Wilson Wilson), wspierania zaprzyjaźnionych i bacznie obserwowanych artystów (Sonbird, Lia Sky, Daria ze Śląska, Sujka, Oxford Drama, Kasia Lins, Agata
Karczewska, Fismoll), ale tym niezapomnianym wydarzeniem był koncert ukochanego Loru w
dniu moich urodzin w Poznaniu!
Nie samymi festiwalami jednak człowiek żyje. Na mojej drodze nie zabrakło również stadionowych przystanków i spektakularnych widowisk Dawida Podsiadły w Poznaniu, Taylor Swift na Narodowym i Coldplay w Wiedniu. Z klubowych koncertów wyróżnienia dla kapitalnego występu Fontaines D.C. w Poznaniu, odrywającego stopy od podłoża koncertu PVRIS w Proximie i prezentującego wyborną formę duetu The Kills w Stodole. Z halowych koncertów wyszczególniam moje berlińskie wojaże: zapłonąłem na koncercie Olivii Rodrigo i poniosło mnie w nostalgiczną otchłań na spotkaniu po latach z Mobym! Skoro o Berlinie mowa to latem uczestniczyłem również w niezwykle przyjemnym wieczorze z Maisie Peters i Noah Kahanem w Zitadelle Spandau.
A przecież jeszcze za mną wariowanie na Declanie, imprezka z Glass Animals (plus The Big Moon!), spotkania z Yonaką, Kid Kapichi, Snayx, Whispering Sons, Ty Segallem.
No i jeszcze osobne koncerty polskich artystów! Między innymi Organek w wersji Unplugged, Myslovitz, Karaś/Rogucki, Dawid Tyszkowski, Tomasz Makowiecki, Kasia Lins, Iksy, Marek Niedzielski, Daria ze Śląska, Patrick The Pan. No i przede wszystkim łącznie aż pięć cudownych spotkań z dziewczynami z Loru!
Gdyby jednak
ktoś przyparł mnie do muru i chciał wydusić ze mnie ten koncert 2024 roku, to
koniec końców odpowiedziałbym: Nick Cave & The Bad Seeds w Łodzi! Z
Mistrzem spotkałem się jeszcze w Krakowie, ale to właśnie w Łodzi przeżyłem
potężne koncertowe i życiowe katharsis!
Dla pewne uszeregowania mych koncertowych opowieści pokusiłem się jednak o
alfabetycznie ułożone TOP 30 Koncertów 2024:
- AIR (Open'er Festival)
- Alvvays (Way Out West)
- Bat For Lashes (Colours of Ostrava)
- Baxter Dury (OFF Festival)
- Brutus (OFF Festival)
- Charli XCX (Open'er Festival)
- Coldplay (Wiedeń)
- Fontaines D.C. (Poznań)
- Foo Fighters (Open'er Festival)
- Fred Again.. (Way Out West)
- Gary Clark Jr. (Colours Of Ostrava)
- Grace Jones (OFF Festival )
- Hania Rani (Inside Seaside)
- Hozier (Open'er Festival)
- Idles (Inside Seaside)
- Jack White (Way Out West)
- Lenny Kravitz (Colours Of Ostrava)
- London Grammar (Berlin)
- Model/Actriz (OFF Festival)
- Moby (Berlin)
- Nick Cave and The Bad Seeds (Łódź)
- Noah Kahan (Berlin)
- Olivia Rodrigo (Berlin)
- Placebo (Łódź Summer Festival)
- Pulp (Way Out West)
- PVRIS (Warszawa)
- Sprints (Inside Seaside)
- The Kills (Warszawa)
- The Last Dinner Party (Inside Seaside)
- The National (Way Out West)
Plus oczywiście specjalne wyróżnienie dla dziewczyn z Lor!
Chronologiczną listę wydarzeń koncertowych z podlinkowanymi przekierowaniami
do poszczególnych relacji zamieszczam w kolejnej części tego podsumowania.
Tymczasem niezmiennie muszę dodać, że...
Nie byłoby też tylu pięknych wspomnień, gdyby nie Wy Podróżujący! Nie
sposób wymieniać wszystkich wspólnych przygód, spotkań, przybijanych piątek,
wzniesionych toastów, przegadanych tematów, szaleństw w pogo, podscenicznych
uniesień i wzruszeń… Och! Było tego multum! I bardzo cieszę się z każdej,
nawet tej najskromniejszej, takiej sytuacji! Bez Was to Podróżowanie nie
byłoby tak barwne! Dzięki za nieustanną obecność! Podróżujmy Muzycznie Razem
dalej w 2025 roku!
W tym miejscu
pragnę również podziękować organizatorom wydarzeń za obdarzanie mnie
zaufaniem, zaproszenia, otrzymane akredytacje. Ukłony również dla wszystkich
artystów oraz osób z branży muzycznej za wszelkie spotkania, miłe słowa,
nawiązane współprace, otrzymywane prezenty, share'owanie moich treści
itd.!
Marny ze mnie współczesny influencer, ale tym bardziej cieszę się, że jeszcze
to oldskulowe podejście do niezależnego blogowania jest doceniane. Wybaczcie
przy tym, jeśli nie jestem w stanie zaangażować się we wszystkie propozycje,
które do mnie podsyłacie, ale niestety to wciąż tylko zabawa przy
ograniczonych środkach czasu, więc muszę stawiać przed sobą pewne priorytety i
podchodzić do mej działalności zdroworozsądkowo. Niemniej zgłaszam swoją
gotowość do dalszej pracy na rzecz promowania muzyki i miłości do
koncertów!
A skoro o mych działaniach mowa… Na
blogu ukazało się 59 tekstów! Wow! Sam sobie przyklaskuję, gdyż to najlepszy
wynik od… 2016 roku! Oczywiście przeważały relacje z licznych koncertów i
festiwali. Ba, nawet zdążyłem powspominać przygody z Open'era, choć do
nadrobienia wciąż jeszcze pozostały wspomnienia z Colours Of Ostrava, do których to postaram się powrócić.
Niemniej jednak, z małymi wyjątkami, otrzymywaliście lektury ze zdecydowanej
większości moich podróży! Plus oczywiście jeszcze do tego wrażenia na gorąco i
dodatkowe materiały, które nieustannie publikuję na Facebooku, Instagramie i
kanale YouTube. Zasięgi są, jakie są, ale cieszę się, że pewne grono odbiorców
stale reaguje, czyta, komentuje i obserwuje moje wypociny! Bez Waszego
wsparcia nie miałoby to sensu! Nie ustaję też również w podsyłaniu Wam
muzycznych polecajek i odkryć i w tym aspekcie najważniejszy na blogu
pozostaje cykl Aktualnie w Głośnikach. Nie zliczę nawet, ile razy miewałem
kryzysy w tworzeniu tych artykułów z powodu nadmiernej wydawniczej obfitości,
ale za każdym razem dopinałem swego. A było warto, bo ten rok dostarczył nam
mnóstwo wspaniałych dzieł muzycznych! O tym szczegółowo już za momencik.
Wracając jeszcze do mej spowiedzi z funkcjonowania bloga… Mikrofonu wciąż nie
schowałem do szafy (przydał się choćby do gościnnych udziałów w podcastach u
chłopaków z Koncerty w Polsce, których pozdrawiam!), ale mój powrót do sfery
podcastów dalej stoi pod znakiem zapytania. TikToków i Threadsów to ja raczej
nie podbijam, choć okazjonalnie tam się pojawiam. Grupa na FB zamarła – zdaję
sobie z tego sprawę i być może podejmę się próby jej reanimacji, ale niczego
nie obiecuję. Właściwie trudno wyróżnić mi jakiś większy, przełomowy sukces,
choć muszę przyznać, że akredytacja od organizatorów Way Out West była dla
mnie osobiście bardzo dużym wyróżnieniem! Motywacji mi nie brakuje, więc mimo
iż wiatr nie zawsze sprzyja, możecie spać spokojnie: dalej zamierzam kurczowo
trzymać ster tej muzycznej łajby i kierować ją z dala od zabójczych
skał!
Wystarczy jednak tych opowieści i refleksji, czas przedstawić Wam moje Ulubione Albumy 2024 roku!
Wystarczy jednak tych opowieści i refleksji, czas przedstawić Wam moje Ulubione Albumy 2024 roku!
I tu od razu przyznaję, że tworzenie zestawów płyt, które najbardziej
poruszały moje emocje i zaznaczyły swoją obecność w mych głośnikach w
ostatnich miesiącach, przyprawiło mnie o ból głowy. Rok 2024 był po prostu
przeładowany wyśmienitymi premierami! Właściwie miałem problem z tym, by
podczas tworzenia rankingów postawić ostateczną kropkę. Ba, spokojnie mógłbym
wypuścić dwie wersje takiego albumowego podsumowania z zupełnie innymi
wyborami i w każdym przypadku byłaby to wartościowa lektura. Nawet poważnie
rozważałem rewolucję i rezygnację z tworzenia numerycznych rankingów na rzecz
alfabetycznej listy wyróżnień, ale koniec końców... Cóż, zdaję sobie sprawę,
że większość z nas (włącznie ze mną) po prostu lubi rankingi. Niemniej
moje wybory momentami ocierały się o pewną umowność. Przede wszystkim celem
tej – co zawsze podkreślam – zabawy jest tworzenie pewnego rodzaju przewodnika
po premierach, podrzucenie pewnych muzycznych tropów, rzucenie światła na
albumy, które być może gdzieś zostały przeoczone, wyróżnienie debiutujących
artystów i oczywiście tych, którzy doprawdy "dowieźli". I w tym celu
posłużyłem się już tradycyjnie istniejącym u mnie podziałem na:
EP-ki/Minialbumy (do tego jednego worka wrzucam zagraniczne i polskie
dzieła), Polskie Debiuty (te długogrające i zarazem oficjalnie określane jako
debiuty przez samych artystów), Polskie Albumy,
Zagraniczne Debiuty (ten sam case, co w polskich) oraz
Zagraniczne Albumy. Zadawałem sobie w tym roku głośniejsze pytanie, czy
ten podział na debiuty i pozostałe albumy ma sens, ale mimo wszystko lubię
kłaść ten wyraźny akcent na artystów, którzy dopiero szerzej otwierają
furtkę do dalszej kariery bądź też debiutują solowo lub w nowych projektach. Ci, którzy regularnie odwiedzają cykl Aktualnie w
Głośnikach, raczej nie będą zaskoczeni mymi wyborami, ale pojawiają się też
niespodzianki, które wpadły przy grudniowym nadrabianiu przegapionych premier (choć wszystkich interesujących pozycji nie sposób było odsłuchać...),
więc... Przeglądajcie uważnie! Zaparzcie najpierw kawkę/herbatkę i usiądźcie
wygodnie, bo przed Wami zestaw... 80 dzieł muzycznych! Życzę miłej
lektury!
➖➖➖
KONCERTY 2024
Chronologiczna lista koncertowych wydarzeń z odnośnikami do relacji na blogu:
Luty:
Marzec:
- Poprawiny Lor w Krakowie
- Myslovitz w Krakowie
- Yonaka, Noisy, Mimi Barks w Warszawie
-
Karaś/Rogucki w Toruniu
Kwiecień:
-
Kasia Lins w Toruniu
- Next Fest Music Showcase & Conference 2024
- Declan McKenna w Warszawie
- Kid Kapichi i Snayx w Warszawie
-
PVRIS w Warszawie
Maj:
Czerwiec:
-
Olivia Rodrigo w Berlinie
-
Dawid Podsiadło w Poznaniu
- Percival Schuttenbach w Poznaniu (Pyrkon)
- Fontaines D.C. w Poznaniu
Lipiec:
- Open'er Festival 2024
-
Lor w Gdańsku
- Colours Of Ostrava 2024
-
Placebo na Łódź Summer Festival 2024
Sierpień:
-
Taylor Swift w Warszawie
- OFF Festival 2024
-
Way Out West 2024
- Blues Na Świecie Festival (Cheap Tobacco, Wild Flame)
- Coldplay w Wiedniu
- Ty Segall w Wiedniu
-
Noah Kahan w Berlinie
Wrzesień:
Październik:
-
Nick Cave and The Bad Seeds w Łodzi i Krakowie
-
Whispering Sons w Krakowie
-
Glass Animals, The Big Moon w Warszawie
- Lor w Poznaniu
- IKSY, Marek Niedzielski w Toruniu
-
Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu: Kilka Czułości, Matylda/Łukasiewicz
Listopad:
- Daria ze Śląska w Chełmnie
-
London Grammar w Berlinie
-
Inside Seaside 2024
-
Patrick The Pan w Toruniu
➖➖➖
ULUBIONE ALBUMY ROKU 2024!
EP-ki / MINIALBUMY 2024
15. AGATA KARCZEWSKA – "NOT MY FIRST RODEO"
Krótko, ale dosadnie: najlepsze country znad Wisły! Agata Karczewska na
tej skromnej EP-ce totalnie ujmuje country-westernowskim stylem i swoją
charakterystyczną wokalną manierą! Koniecznie!
14. GLASS BEAMS – "MAHAL"
Australijskie psychodeliczne trio "Glass Beams" objawiło się
muzycznemu światu w 2021 roku za sprawą krótkiej EP-ki "Mirage",
na której połączyli zachodni styl z tradycyjną indyjską muzyką,
ale jeszcze bardziej intrygowały ich występy live oraz wytworzona
wokół nich aura tajemniczości za sprawą ukrywania tożsamości i
pojawiania się na scenie w złotych maskach. Nic dziwnego, że stali
się obiektem zainteresowania wielu festiwali. Obecnie znamy
sylwetkę lidera zespołu Rajan Silvy, który w wywiadzie dla Rolling
Stone India uchylił rąbka ich twórczej genezy. Dążenie do
tworzenia hipnotyzującego i mistycznego świata dźwięków Wschodu i
Zachodu zrodziło się za sprawą obejrzenia z ojcem – notabene
imigrował on z Indii do Australii – zapisu DVD z "The Concert For
George", na którym zachodni artyści rockowi wraz z gośćmi ze
wschodu, prezentującymi klasyczną muzykę indyjską, złożyli hołd
Harrisonowi z The Beatles. I niejako Glass Beams są kontynuatorami
twórczej wizji Georga, łączącej te dwa różne muzyczne światy. Ich
druga EP-ka "Mahal" jest kolejną wizytówką medytacyjnego,
psychopatycznego, otulającego, fantazyjnego stylu. Gitara tworzy
hipnotyzujące melodie, bas i bębny zarażają rytmem, a wszelkie
dodatkowe instrumentalne smaczki wzmacniają strukturalną głębię
poszczególnych kompozycji. Trio przy tym zręcznie ucieka od
monotonii i tworzy krajobrazy dźwiękowe, które naprawdę fascynują,
wciągają i pochłaniają. Glass Beams stworzyli własną, wyróżniającą
się współcześnie estetykę i warto śledzić ich poczynania.
13. LIA SKY – "WORLD OF SOCIALIZERS"
Pochodząca z Łodzi, a mieszkająca obecnie w Londynie młoda artystka Lia
Sky porywa na swoim debiutanckim skromnym wydawnictwie entuzjastyczną
gitarową energią i songwriterską wrażliwością. To propozycja dla fanów
zgrabnego, zadziornego i modnego współcześnie teenage girl rocka.
Słychać tu inspiracje choćby Olivią Rodrigo, Taylor Swift, Holly Humberstone czy też
Phoebe Bridgers. Kryje się w tej dziewczynie fajny potencjał na
przyszłość, który również odnotowywałem w tym roku podczas koncertu na
Great September! Sprawdźcie!
12. ETTA MARCUS – "THE DEATH OF SUMMER & OTHER PROMISES"
Londyńska singer-songwriterka Etta Marcus zwróciła moją uwagę w
2023 roku EP-ką "Heart-shaped Bruises", na której narracyjny mrok
płynący ze zranionego serca zgrabnie mieszał się z niezwykle
melodyjnymi kompozycjami. Rok po wydaniu tamtego skromnego dzieła
powróciła z niemalże 28-minutowym wydawnictwem, które określa
mianem minialbumu. I tu znów Etta zachwyca swoim mocnym wokalem
ulokowanym na tle popowych melodii utrzymanych w mrocznym i
melancholijnym klimacie. Na przestrzeni ośmiu piosenek Marcu
celebruje ostatni dni lata, a następnie odprawia żałobną ceremonię
nad śmiercią tego okresu, metaforycznie żegnając się z beztroską
nastoletniością i z delikatnym przerażeniem akceptuje srogie jak
zima wyzwania, stojące przed dorosłymi. Songwriterska
błyskotliwość Etty pięknie rozkwita na tym dziele i artystka
zapewnia nam wiele ekspresyjnych alt-popowych uniesień.
11. WASIA PROJECT – "ISOTOPE"
Druga EP-ka utalentowanego duetu rodzeństwa Williama Gao i Olivii Hardy
chwyta za serce pięknymi indie-popowymi kompozycjami doprawionymi
szczyptą jazzowej wrażliwości. Materiał złożony z trzech piosenek i
dwóch interludiów zachwyca spójnością, nostalgiczną liryką, dopracowaną
produkcją, oszałamiającym wokalem Olivii, eklektycznymi aranżacjami
(cudne orkiestracje!) i jest nośnikiem po prostu pięknych, dojrzałych
emocji. Wasia Project to czarujący duet!
10. ANGIE MCMAHON – "LIGHT SIDES"
Australijska piosenkarka Angie McMahon zaprezentowała EP-kę z piosenkami,
które powstały podczas prac nad jej pięknym drugim albumem "Light, Dark, Light
Again", ale nie znalazły miejsca na tamtym krążku. A śmiało mogłyby! Bo
jest to zestaw pięciu doprawdy cudnych kompozycji zatopionych w
zachwycającej, intymnej wrażliwości McMahon. Zwłaszcza pierwsza piosenka
"Beginner" urzeka swoją marzycielską aurą i szybującą wokalizą Angie.
Niemniej wszystkie utwory są warte bliższego poznania i stanowią znakomite
uzupełnienie poprzedniego longplaya. Nie ukrywam, że mam słabość i
uwielbiam tę artystkę!
9. IZZY AND THE BLACK TREES – "GO ON, TEST THE SYSTEM"
Ta skromna EP-ka złożona z czterech utworów może śmiało stanowić na
lata wizytówkę poznańskiego zespołu Izzy And The Black Tress –
niewątpliwie obecnie jednej z najlepszych polskich postpunkowych i
rockowych formacji o międzynarodowym potencjale. Na przestrzeni
niemal szesnastu minut band z charyzmatyczną Izą Rekowską na wokalu
z finezją gra kąśliwie, hałaśliwie, zmysłowo, punkowo. Po prostu
czadowo! Przy tym nie brakuje też interesujących eksperymentów,
choćby z wprowadzeniem saksofonu do dosłownie odlotowego "F-16". A
nawet gdy zwalniają tempo w "Dive Of A Broken Heart" to dalej brzmią
nader konkretnie i wyraziście. Wokal Izy wpadający w melorecytacje
wypada zaś zjawiskowo. Tak trzymać!
8. YANNIS & THE YAW – "LAGOS PARIS LONDON"
Efekt dwudniowej sesji wokalisty Foals Yannisa Philippakisa i nieżyjącego
już legendarnego perkusisty Tonnyego Allena z 2016 roku sprawił mi mnóstwo
frajdy. Zderzenie intensywnych indie-rockowych riffów i zapalczywego
charakterystycznego wokalu Yannisa z płynną afrobeatową grą na bębnach
Allena wybrzmiewa iście kreatywnie i ożywczo. Czuć jak na dłoni, że mimo
różnicy pięćdziesięciu lat między oboma muzykami, obaj błyskawicznie
znaleźli wspólny język i po prostu doskonale rozumieli się podczas swoich
jam session. To nie tylko hołd dla zmarłego w 2020 roku Tonyego, ale też
początek projektu Yannisa, który ma chrapkę na nawiązanie kolejnych tak
inspirujących współprac.
7. AGA BIGAJ – "NIEROMANTYCZNIE EP"
Agę Bigaj fani polskiej muzyki doskonale znają z choćby scenicznego i
nie tylko wspierania Ralpha Kaminskiego, Kasi Lins czy też Dawida
Podsiadły, ale może już mało kto pamięta, że ta dziewczyna początkowo
próbowała przebijać się na naszej scenie solowo jako Agi Brine z
anglojęzycznym minialbumem "Filling Empty Space". I cieszy fakt, że Aga
powróciła do wydawania autorskich, self-made (także pod względem
produkcji) singli, które złożyły się ostatecznie na tym razem już
polskojęzyczną EP-kę zatytułowaną "Nieromantycznie". Otrzymujemy tu
kolekcję pięciu bardzo osobistych piosenek traktujących o miłosnych
uczuciach, które zostały jednakże utkane ze smutnych emocji i na
podstawie historii bez happy endów. Prócz tego nieco mrocznego ładunku
emocjonalnego zachwyca również idąca w parze warstwa muzyczna. Zgrabne,
przestrzenne, miękkie alt-popowe i ocierające się o klasyczny r'n'b
aranżacje oparte na sensualnym łączeniu subtelnej elektroniki i
organicznego instrumentarium cieszą ucho kreatywnymi kompozytorskimi
rozwiązaniami, jak choćby wplątywaniem dialogów i cytatów ze starych
polskich filmów. Całość wybrzmiewa po prostu niebanalnie, a do
tego Aga dostarcza w głąb serca również przepiękne popisy wokalne. Dajmy
tej dziewczynie szansę wyjść z cienia innych artystów!
6. MORPHEUS – "THE ASCENT"
Holenderski singer-songwriter ukrywający się pod artystycznym pseudonimem
Morpheus, obdarzony jest niezwykle eteryczną wrażliwością, która dotyka
najgłębszych emocjonalnych dolin serca. Udowadnia to na swojej EP-ce "The
Ascent". Na przestrzeni sześciu piosenek Morpheus zachwyca swym
wspaniałym, głębokim, przejmującym wokalem i intryguje wampirycznym
urokiem. Kompozycje utrzymane w atmosferze takiego kinowego, romantycznego
i zarazem mrocznego popu okraszonego trip-hopowymi inspiracjami
wybrzmiewają niezwykle immersyjnie i wciągają w wymiar smutku i
samotności. Wspaniałe i magnetyczne dzieło! Posłuchajcie koniecznie!
5. HEIMA – "ŚWIAT Z TEKTURY"
Na tej EP-ce łódzka formacja prezentuje nam nieco mroczniejsze i dojrzalsze
oblicze. Przekazy w tekstach dotykają wielu społecznych problemów oraz
współczesnych lęków i niosą ze sobą poruszające ładunki emocjonalne.
Gitarowe melodie są zaś pomysłowo wyrzeźbione. Te zacne i niebanalne formy
kompozycyjne doprawdy potrafią długo rezonować po odsłuchu. A wszystko spaja
nienaganna wokalna ekspresja Olgi Stolarek. Heima niestrudzenie pracują nad
wypłynięciem na szersze wody muzycznego eteru i z takimi kreatywnymi
wydawnictwami sukces w przyszłości
murowany.
4. OYSTERBOY – "CHCIAŁBYM MIESZKAĆ NAD MORZEM"
Po znakomitym debiutanckim solowym albumie "Ody do Letnich Dni" Piotr
Kołodyński aka Oysterboy nie kazał nam czekać długo na nowy materiał i
dostarczył kolejną zachwycającą dawkę nostalgicznych i poruszających
emocji. Nie ukrywam, że bardzo utożsamiam się z osobistymi tekstami
Piotra, z jego tęsknotą za spokojem szumu morza, z nieukrywaną
trudnością utrzymania zdrowia psychicznego w tych burzliwych czasach,
z częstymi momentami zwątpienia w samego siebie, z presją pogoni za
marzeniami... Wszystkie te szczere, tęskne wyznania ukryte zostały za
pięknymi lirycznymi metaforami, euforyczną gitarową finezją i barwnymi
indiepopowymi teksturami, które Oysterboy zręcznie wzbogaca o
delikatną orkiestrację, a prawdziwą perełką tego zestawu pięciu
piosenek jest finałowy fortepianowy utwór "Do Chmur". Fenomenalna
EP-ka!
3. SARAH JULIA – "HOW DO WE GO BACK TO BEING NORMAL?"
Lubię te sytuacje, gdy podsyłacie do mnie swoje własne muzyczne odkrycia,
a gdy już to uczyni Podróżujący Kuba, to wiem, że za chwilę będę miał do
czynienia z czymś niewiarygodnie wyjątkowym. Tak choćby niegdyś zajarał
mnie talentem Tash Sultana, tak tym razem zwrócił mój słuch na
cudowny folkowy projekt Sarah Julia. Holenderski siostrzany duet na swojej
debiutanckiej EP-ce "How Do We Go Back To Being Normal?" zachwyca
songwriterskim ładunkiem głębokich emocji skrytych w niezwykle urokliwych,
ujmujących, subtelnych folkowych kompozycjach. Niewątpliwą siłą Sarah
Julia są ich wspólne, niebiańskie harmonie wokalne, wywołujące ciarki na
całym ciele. Instrumentalne tło oparte na akustycznej gitarze, miękkiej
perkusji i często wyłaniających się smyczkach tworzy zaś bardzo
przejmującą atmosferę. Złoto! Z pewnością twórczość Sarah Julia przypadnie
do gustu fanom choćby Phoebe Bridgers, Big Thief, czy nawet naszego
rodzimego Tęskno. Warto!
2. NIEVE ELLA – "WATCH IT ACHE AND BLEED"
Nieve Ella najpierw totalnie porwała mnie swoim energetyzującym,
indie-rock-popowym koncertem podczas Open'era, a później ta
21-letnia artystka wydała nie mniej wulkaniczną EP-kę, która tylko
scementowała moje zauroczenie jej twórczością i osobowością. Muza
proponowana przez Nieve jawi mi się jako połączenie pop-rockowej
zadziorności Olivii Rodrigo z liryczną wrażliwością Phoebe Bridgers. Ta
dziewczyna ma w sobie wszystko, by obwołać ją wschodzącą gwiazdą indie i
głosem młodszego pokolenia. Na swojej już trzeciej EP-ce tylko rozwija
skrzydła i z bezczelną przebojowością porywa gitarowymi melodiami, ale
potrafi również uwieść balladowym nastrojem przy fortepianie ("The
Reason"). Ella emanuje pewnością siebie, jej wokal jest przejmujący, a
szczera i intymna liryka, eksplorująca złożoność przyjacielskich i
miłosnych relacji, osobistych zmagań i procesów odkrywania samego siebie w
dążeniu do samoakceptacji, z pewnością umocni jej więzi i poszerzy grono
wśród młodszych odbiorców. Świetny materiał, który popycha tę artystkę na
ścieżkę gwiazdorstwa.
1. BON IVER – "SABLE"
Bon Iver powrócił po pięciu latach od wydania albumu "i,i" z bardzo skromnym wydawnictwem, bo zaledwie trzyutworowym (plus dwunastosekundowe intro). I choć "Sable" trwa nieco ponad dwanaście minut, to zapakowany w tym dziele ładunek muzycznych emocji przyprawia o zawstydzenie niejeden dłuższy longplay. To przede wszystkim sprawka powrotu do bardzo intymnego, organicznego brzmienia, które kieruje od razu myśli w stronę debiutanckiej płyty Bon Ivera "For Emma, Forever Go". Doceniałem eksperymenty i ornamentacyjną elektronikę na ostatnich płytach Justina Vernona, ale jednak w tych kompozycjach zredukowanych do jego niepowtarzalnego wokalu i melodycznie prowadzonej gitary akustycznej wybrzmiewa on najbardziej przekonująco. Choć ta surowość jest nieco iluzoryczna, bo wsłuchując się uważnie, słyszymy choćby subtelną produkcję i mglistą gitarę pedałową w "THINGS BEHIND THINGS BEHIND THINGS", pięknie prowadzoną w tle altówkę przez Roba Moose'a w oszczędnym (delikatne skubnięcia w struny akustyka i przejmujący wokal Vernona) "SPYSIDE" oraz okazjonalnie uderzane akordy w pianino i bujnie wyłaniającą się sekcję dętą w śpiewanym a capella "AWARDS SEASON". Za serce ściska także liryczna warstwa. Justin boleśnie obnaża przed nami swoją duszę, prowadzi w mroczne zakamarki serca, jest więziony przez ciężar poczucia własnych win, ale koniec końców zdaje się godzić z błędami z przeszłości i inicjuje proces gojenia się życiowych ran. Takiego emocjonalnego i naturalnego Bon Ivera kocham całym sobą!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- EDEN RAIN – "ANYWAY, HOW ARE YOU?"
- HOZIER – "UNAIRED"
- HOZIER – "UNHEARD"
- ISAAC GRACIE – "WASTE OF SHAME"
- MASTER PEACE – "HOW TO MAKE A(NUVA) MASTER PEACE"
- NENE HEROINE – "IN THREE COLORS [LIVE]"
- NOURISHED BY TIME – "CATCHING CHICKENS EP"
- TOMMY LEFROY – "BORN BLUE"
➖➖➖
Polskie Debiuty 2024
5. LIVKA – "Z PAPIERU"
Livka to zdolna, wrażliwa, bezpośrednia dziewczyna, która najpierw
przykuła moją uwagę wyznaniem miłości do twórczości Phoebe Bridgers,
następnie zachwyciła emocjonalnym koncertem podczas Next Festa, aż w
końcu chwyciła za serduszko debiutanckim albumem "Z papieru". Delikatna
barwa głosu, niezwykle szczere i intymne emocje poukrywane w zacnych
poetyckich metaforach i do tego miła dla ucha współczesna, nastrojowa,
popowa produkcja. Wszystko tu się ze sobą zgadza. Kariera tej dziewczyny
za chwilę prawdopodobnie eksploduje.
4. PRZEBIŚNIEGI – "LETNIE MYŚLI"
Wyczekiwany debiutancki album warszawskiego tria Przebiśniegi
nie zawiódł moich oczekiwań. "Letnie Myśli" to kolekcja dwunastu
kompozycji, które przyprawiają o wakacyjną rozkosz. Melodyjne
piosenki przesiąknięte alt-popem, indie, funkiem i echem disco
niosą w sobie fantastyczne, bujające flow i urzekają przede
wszystkim wokalną chemią między Joanną Jewułą, Janem Bąkiem i
Markusem Żamojadem. Ich połączone ze sobą głosy wprawiają w
głęboki stan błogości, zaś ciepłe instrumentalne brzmienie
całego materiału i poetyckie teksty z licznymi odwołaniami do
radosnych i nostalgicznych emocji powiązanych z letnim czasem
dostarczają ogromną dawkę czystej przyjemności. Czuć, że ten
przemyślany i kolektywny album powstał z głębi serca. Szczerze
polecam!
3. WIKTOR WALIGÓRA – "CZEKAM NA ŚWIT"
Kosmicznie dobry debiut! Dwudziestolatek z Krakowa chwycił mnie za
serce swoją wrażliwością, smykałką do tworzenia chwytliwych melodii
(singiel "Kosmos" bywał często na zapętleniu!), świetnym wokalem i
dojrzałymi tekstami. Wiktor Waligóra potrafi w tęskne ballady,
potrafi również w szlachetny radiowy pop. Przyszłość przed nim! Ja
już czekam na kolejny album!
2. RUNFORREST – "RYTUAŁ"
Warto podelektować się "Rytuałem" – długo wyczekiwanym,
pełnoprawnym debiutem Grzegorza Wardęgi, który ukrywa się pod jakże
dobrze znanym artystycznym pseudonimem Runforrest. Tego zdolnego
krakowskiego artystę obserwuję już od wielu lat i mocno kibicuję
jego karierze. Początkowo zachwycał nastrojowymi, folkowymi
klimatami singer-songwriterskimi, ale z czasem jego twórczość we
współpracy z Kopim (a także pod wpływem udziału w projekcie Ars
Latrans Orchestra) ewoluowała w stronę poszukiwania elektronicznych
uniesień. I tak oto na swoim debiutanckim dziele prezentuje szeroki
wachlarz odcieni i blasków niezwykle smacznych i wysublimowanych
elektronicznych dźwięków. Przy tym jednak nie zapomina o genezie
swojej twórczości i nad całością unosi się duch ludowych pieśni.
Bardzo zacnie te wszystkie muzyczne nurty są ze sobą splecione, a do
tego jeszcze zachwyt wzbudza nietuzinkowy wokal Runforresta oraz
jego bardzo emocjonalne, poetyckie teksty. Dajcie się ponieść temu
muzycznemu rytuałowi i przeżyjcie niezwykle
spirytualistyczno-taneczną przygodę!
1. CINNAMON GUM – "THE CINNAMON SHOW"
Maciej Milewski do tej pory zachwycał mnie swoją
songwriterską wrażliwością na wydawnictwach sygnowanych
artystycznym
pseudonimem Majlo. Tym razem na albumie "The Cinnamon Show"
ujął mnie zupełnie odmienną muzyczną kreacją i koncepcją. Jako
kolejne alter ego (tudzież jednoosobowy projekt) Cinnamon Gum
postanowił przypomnieć smak ciepłego amerykańskiego brzmienia
lat 70. Samodzielnie, przy użyciu analogowych instrumentów i
mikrofonu RCA
z lat 50. wytworzył niezwykle otulający sound, w którym łączy
retro-soul z funkiem i jazzową harmonią. Do tego dokłada
pociągający wokal, zmysłowy falset i dawkę szczerej liryki oscylującej wokół uniwersalnych emocji miłości i bólu straty.
Bije z tego pieczołowicie wyprodukowanego materiału ogromna
miłość do brzmienia, nawiązującego choćby do twórczości legend
pokroju Marvina Gaye i Curtisa Mayfielda. Po niecałych
24-minutach pozostaje wręcz nieopisywalny niedosyt, bo
chciałoby się w tym promiennym klimacie zanurzyć na
zdecydowanie dłużej.
Z nieznanych mi przyczyn odłożyłem odsłuch tego krążka na
koniec roku i totalnie żałuję! Jestem przekonany, że gdyby ten
moment nastąpił wcześniej, to Cinnamon Gum figurowałby wysoko
w moich statystykach. Tym bardziej postanawiam wyróżnić "The
Cinamon Show" na piedestale tego zestawu polskich debiutów, bo
absolutnie ta muza i multiinstrumentalne zdolności
Macieja na to zasługują! No to jest poziom światowy, co
zresztą ma choćby odzwierciedlenie w tym, iż ten album jest
wpierany przez kultową amerykańską wytwórnię Colemine Records
(współpracująca choćby z Durand Jonesem i Black Pumas!) i
znajduje już swoich odbiorców za Oceanem. Życzę temu
złotemu (a właściwie cynamonowemu) chłopakowi, by wypłynął na
szerokie wody muzyki światowej!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- ANIA SZLAGOWSKA – "PIERWSZA PŁYTA"
- CHŁODNO – "CIEPŁO"
-
KOSMONAUCI – "SORRY, NIE TU"
- NEAL – "SEX TAPES"
- NOSOWSKA/KRÓL – "KASIA I BŁAŻEJ"
- PIETRUCHA/ZALEWSKA – "NIC ZŁEGO"
➖➖➖
Polskie Albumy 2024
15. SZUMAL – "CZARNA WIOSNA"
Po moim zachwycie na Great September nie mogłem nie zaprosić do
swoich głośników albumu "Czarna Wiosna" Szumala! Co prawda to nie
jest jeszcze ten materiał, z którym wystąpił w Łodzi, ale i tak ta
skromna dawka 25 minut jest warta poświęcenia czasu! Czarodziejski,
poetycki, intymny, subtelny, wymagający skupienia
singer-songwriterski okołojazz – niezwykle satysfakcjonujący!
14. POLA CHOBOT & ADAM BARAN – "BURZA"
Przyznam szczerze, że długo mi było nie po drodze z Polą Chobot i
Adamem Baranem, ale w końcu udało mi się zobaczyć ten nietuzinkowy
duet na żywo podczas OFFa w kameralnej, akustycznej odsłonie i
zgodnie z oczekiwaniami zostałem oczarowany. A mimo to przez
kolejne tygodnie z niewyjaśnionej przyczyny unikałem kontaktu z ich
tegorocznym albumem "Burza". W końcu jednak w grudniu sięgnąłem po
rozum, przełamałem się i postanowiłem się zmierzyć z ich
materiałem. I och i ach! No ten krążek jest doprawdy istną burzą,
która wkrada się do serca i sieje emocjonalne spustoszenie! Nie
brakuje tu gwałtownych, piorunujących dark popowych uniesień, a także balansujących emocje ładunków onirycznego nastroju. Nad kolejnymi kompozycjami anielsko
unosi się piękny wokal Poli, a Adam dokłada od siebie finezyjne
oraz intensywne solówki. Do tego jeszcze poruszająca liryczna
warstwa, krążąca wokół tematu rozchwianych, trudnych relacji.
Podobają mi się też wszystkie subtelne instrumentalne i
produkcyjne smaczki, które tworzą wyjątkowy, atmosferyczny, duszny
klimat, kojarzący się z tą naturalną ciszą przed wyładowaniami atmosferycznymi. No i wspaniałe gościnie: Kathia w utworze "Mów" i Ofelia w
"Szczypię się w skórę" – wokale obu artystek cudownie korelują i
przenikają się z barwą głosu Poli. "Burza" to album kompletny i
pochłaniający w całości.
13. MARCELINA – "SPRÓBUJĘ, POTAŃCZĘ, NIE WIEM"
Marcelina powróciła po dłuższej przerwie i uchyliła drzwi do swoich
intymnych przeżyć z ostatnich lat. W głównej mierze dotyczą jej
doświadczeń z wczesnego okresu macierzyństwa i wszelkich związanych
z tym piętrzących się wyzwań, szczególnie w relacjach partnerskich.
Otrzymujemy piękne, życiowe, poruszające i uniwersalne treści,
trafiające w środek serducha. I do tego znakomita, dynamiczna,
momentami miło zaskakująca alt-popowa produkcja Kuby Dąbrowskiego!
Mam od dawna słabość do Marceliny, jej cudnego wokalu oraz
przyziemnej wrażliwości i nic się w tej sferze nie zmieniło.
12. MAREK NIEDZIELSKI – "ZABAWA MISTRZÓW"
Chyba do tej pory żaden polski artysta, a przynajmniej ja nie
kojarzę, nie zbliżył się tak blisko do poziomu totalnie zblazowanego
alternatywnego indie popu. Po przesłuchaniu "Zabawy Mistrzów" wręcz
nie sposób nie ochrzcić Marka Niedzielskiego polskim Mac DeMarco.
Ciepłe, analogowe brzmienie gitar zabiera nas w podróż, podczas
której Marek dzieli się z nami bardzo życiowymi tekstami i
spostrzeżeniami. Kolejne kompozycje spajają się bez wysiłku w jeden
obraz, z którego wypływa wyjątkowa przyjemność, w której chce się
człowiekowi odprężająco taplać. Hipnotyzujący swym iluzorycznym
spokojem i sennością album!
11. TOMASZ MAKOWIECKI – "BAILANDO"
Tomasz Makowiecki to artysta nieśpieszny, który nie podąża
szczególnie za trendami i który kazał nam czekać na swój kolejny
autorski materiał aż 11 lat. Tyle właśnie minęło czasu od premiery
jego poprzedniej, bardzo docenionej płyty "Moizm". Przyznam
szczerze, że tamten materiał wówczas – chociaż Makowieckiego
śledziłem od czasów "Idola" – został przeze mnie niefortunnie
zignorowany, ale z nową płytą "Bailando" jest już inaczej. To zestaw
szlachetnych popowych piosenek, które bardziej niż zwykle otulają
czule i ujmują swoimi słodko-gorzkimi, refleksyjnymi tekstami.
Makowiecki wywołuje katarktyczne uniesienia za sprawą
paradoksalnie bardzo delikatnych, cieplutkich, gładkich, powoli
snujących się melodii, które na paluszkach przychodzą do głowy
nawet nocą. Po prostu wyśmienity album od pierwszej do ostatniej
nuty!
10. COALS – "SANATORIUM"
Uwielbiam i nieustannie podziwiam Kachę i Łukasza za ich nadzwyczajną
twórczą kreatywność. Z drugiej strony jest ona paradoksalnie dla mnie
kłopotliwa, gdyż trudno w prostych słowach przedstawić ich muzyczne
wybryki. Proszę w tym zarazem doszukiwać się również ogromnego
komplementu – chciałbym otrzymywać więcej takich wyzwań od polskich
artystów. Trzeci longplay Coals "Sanatorium" jawi się jako ich
najbardziej przystępna propozycja z ewidentnymi utworami ociekającymi
przebojowością ("Dzwony"!). Dalej jednak daleko im do mainstreamu,
możliwości interpretacyjne kolejnych piosenek wydają się niemal
niezliczone, a gatunkowe warstwy muzyczne przenikają się przez siebie
bardzo płynnie i eksperymentalnie zarazem. Ich wciągające aranże
to kolaże między innymi dream-popu, breakbeatu, rapu (gościnnie w
"Primabalerina" pojawia się przedstawiciel tego gatunku – Hubert.),
ale nie brakuje choćby też sięgnięcia po subtelniejsze formy –
zachwyca akustyczna gitara w pięknej piosence "Ferie x lat temu". Nie
brakuje na tym krążku, unoszącej się nad wszystkimi kompozycjami,
sporej dawki charakterystycznej mgiełki tajemniczości i lirycznej
nostalgii. Oni po prostu tworzą swój własny, niepowtarzalny, coalsowy
styl. Duża w tym zasługa też manierycznego i onirycznego wokalu Kachy.
Rozkładanie tego krążka na czynniki pierwsze i w ogóle obserwacja
twórczego rozwoju Coals to czysta przyjemność. "Sanatorium" to pokaz
ich bogatej wyobraźni muzycznej i potwierdzenie świetnej formy
kompozycyjnej.
9. THE BULLSEYES – "POLISH SWEETHEARTS"
Wariaci z The Bullseyes to dopiero potrafią podbić serducho! Nie
tylko za sprawą zawartości przysłanego mi opakowania z płytą,
dzięki której nagrałem najsłodszy unboxing ever, (odsyłam na
instagramowe rolki na moim profilu) ale także – a nawet przede
wszystkim – zawartością ich drugiego albumu "Polish Sweethearts"!
Poprzeczka była zawieszona wysoko, bo stanęli przed zadaniem
przeskoczenia debiutu bezkompromisowo zatytułowanego "The Best Of The
Bullseyes", ale Mateusz i Dariusz to zdolne bestie. Takich dwóch jak
oni to z zapalniczką w polskim rocku szukać! Czego tu nie ma! No nie
ma nudy! 30-minutowy materiał upchany jest ognistymi riffami,
chwytliwymi refrenami, wzniosłymi power balladami, a warstwa liryczna
zabiera nas w otchłań bolesnych przeżyć emocjonalnych. The Bullseyes
czerpią inspiracje od największych instytucji rockowych świata, ale
nie tracą przy tym własnej tożsamości, nieustannie rozwijają się,
poszukują, eksperymentują, brzmią nowocześnie – po prostu ujmują swoim
szczerym zapałem i zdrową bezczelnością! Tak trzymać chłopaki!
8. IKSY – "OSTATNI RAZ, KIEDY UMARŁAM, MIAŁAM NA SOBIE LETNIE UBRANIA"
W twórczości i na nowym albumie Iksów nic nie jest oczywiste. I ta
niebanalność w podejściu do struktur dźwiękowych i niejednoznacznej
treści lirycznej jest u tego śląskiego zespołu niezwykle frapująca.
Melodramatyzm i przewrotność potrafią podnieść do n-tej potęgi. Bo i
niby można przy tym eklektycznym materiale zakręcić nóżką, a z
drugiej strony koncepcyjna opowieść nie tryska optymistycznymi
obrazami. Liderka i wokalistka Agata Duda potrafi zaś w słowo i warto
zatrzymać się chwilę dłużej przy kolejnych piosenkach, by docenić
jej songwriterski kunszt. Świetny album!
7. PATRICK THE PAN – "TO NIE NAJLEPSZY CZAS DLA WRAŻLIWYCH LUDZI"
Może i czasy nie najlepsze dla wrażliwych ludzi, ale już nowa płyta
Patricka The Pana jak najbardziej trafi do serc takich osób. Od lat
cenię wrażliwość tego krakowskiego artysty i na swoim piątym, wydanym
niezależnie i własnym sumptem, dziele ponownie dostarczył piękne,
refleksyjne teksty oraz obrazy z codziennego życia
wzięte. I tym największym autem tego dzieła, jest fakt, że niezwykle łatwo się z tymi historiami Patricka utożsamiać. Bo to są też opowieści o nas! Muzycznie i
produkcyjnie również tu się wszystko zgadza – stonowane melodie
niespiesznie płyną w głąb serca. Album poruszający zwyczajnością!
6. JAKUB SKORUPA – "ZESZYT DRUGI"
Dwa lata po doskonałym debiutanckim albumie "Zeszyt pierwszy" Jakub
Skorupa powrócił z zapiskami z "Zeszytu drugiego". I znów śląski
wokalista i autor tekstów rozkłada na łopatki celnymi spostrzeżeniami co
do otaczającego nas świata, a także porusza do bólu szczerymi
opowieściami o swoich emocjach, doświadczeniach, demonach. Nostalgia i
melancholia wylewają się z tego krążka wiadrami. Melorecytacje Skorupy
na pograniczu rapowania zostały zaś idealnie osadzone w bardzo gęstych,
klimatycznych, niespiesznych, alternatywnych teksturach. Wciągają, ale
nie przyćmiewają najważniejszego elementu: słowa. A Jakub potwierdza, że
jest wybitnym skrybą porzuconych na ulicy emocji, które dotykają tematów
między innymi miłości, przemijania, nałogów i polskich przywar. Warto
słuchać w skupieniu! Nie ma tu słabej kompozycji i zbędnej
opowieści, ale na wyróżnienie zasługuje wspaniały duet z Dawidem
Tyszkowskim w "Fusach" – panowie świetnie się uzupełniają. "Zeszyt
drugi" jest absolutnie warty lektury!
5. DARIA ZE ŚLĄSKA – "NA POŁUDNIU BEZ ZMIAN"
Opinię na temat drugiego albumu Dari ze Śląska postanowiłem w dniu
premiery przedstawić w niecodziennej formie:
Prognozę pogody prezentował dla Was Sylwester z Kujaw!
Dobry Wieczór!
Z tej strony Wasz ulubiony muzyczny prezenter pogody! Na
południu? Bez zmian. Komórka burzowa o nazwie Daria ze Śląska,
zauważona przez ekspertów rok temu, zgodnie z oczekiwaniami
rozrasta się do poziomu nawałnicy. Już w tym momencie mieszańcy
wszystkich regionów Polski powinni otrzymać alerty, by uruchomić
swoje głośniki i przygotować się na przyjęcie wyładowań o
bardzo melodyjnym ciężarze alternatywnego popu, który nie idzie
w mainstream. Ustawcie zakres głośności na maksymalny poziom i
wsłuchajcie się uważnie we wszystkie warstwy dźwiękowe. Otóż
bowiem brzmienie Darii interesująco i odważnie ewoluowało –
nawet wkradało się tutaj sporo ulicznego brudu! Ba,
doświadczycie nawet powiewy hip-hopowych cyklonów Mapły i
Młodego. Jeśli zaś chodzi o emocjonalne ciśnienie liryczne – bez
zaskoczeń. Utrzymane na niebotycznie wysokim poziomie, który
wpłynie na Wasz nastrój. Przewidywany stan zapylenia głęboką,
wrażliwą melancholią, której źródło zlokalizowane zostało w
bardzo przenikliwych, osobistych, błyskotliwych, szczerych
tekstach traktujących o życiowych relacjach, sukcesach,
porażkach… Przyziemnie! Jeśli Daria jeszcze u Was nie była, za
chwilę to się zmieni!
Żegnam się z Państwem, życząc dobrej nocy usłanej muzyczną
przyjemnością!
4. TERRIFIC SUNDAY – "WZLOTY BEZ UPADKÓW"
Czekałem na ten powrót poznańskiej formacji Terrific Sunday cierpliwie
i nie zawiodłem się! "Wzloty bez Upadków" to kapitalna dawka
alternatywnego gitarowego grania. Zderzenie dawnej indie energii z
dojrzałą nostalgią, a do tego szczypta kompozycyjnej nieprzewidywalności
(tu wibrujący saksofon, tam ciekawie wplątane syntezatory) i
radioheadowskich zapędów. Zadziorne i finezyjne riffy Stefana
Czerwińskiego, wybijane w punkt na bębnach rytmy przez Artura
Chołoniewskiego oraz wokalne popisy i poetyckie teksty Piotra
Kołodyńskiego zatopione w czułej dawce nostalgii. Wszystko ze sobą
idealnie tu współgra! Panowie wyrzeźbili jeden z najlepszych
tegorocznych rodzimych gitarowych albumów.
3. KRZYSZTOF ZALEWSKI – "ZGŁOWY"
Od czasu do czasu pojawiają się w eterze takie albumy, które słucha
się od pierwszego do ostatniego dźwięku z zaciśniętym gardłem i z
pęczniejącym w sercu zachwytem. "ZGŁOWY" Krzysztofa Zalewskiego należy
u mnie do tego grona! Pierwsze single, a także premierowe wykonania
piosenek na żywo usłyszane na Open'erze i Łódź Summer Festival
wybrzmiewały już niezwykle obiecująco, ale nie spodziewałem się, że
otrzymamy album tak kompletny i zachwycający od pierwszego do
ostatniego dźwięku. To przede wszystkim materiał brutalnie szczery.
Nie po to, by imponować. Zalewski po prostu z pokorą spogląda w
przeszłość i wykłada nam lekcję życia bez zbędnych metafor. Jego
rapowany śpiew i wypluwane wersy w tytułowym singlu to nie jest chęć
pójścia za trendem – to przytyk w stronę modnego, młodzieżowego,
beztroskiego, by nie powiedzieć (a może właśnie) bezwartościowego w
przekazie hip-hopu. Dalej jednak Zalewski wraca już do typowej
rockowej melodyjności, niezależnie od tego czy proponuje nam czułe
ballady, czy też wlewa w serca ognistą energię. Pojawiają się tu
numery nieco szyte pod najpopularniejsze stacje radiowe ("Kochaj",
"Edith Piaf"), ale na szczęście nie grzęzną w mainstreamowej
nijakości, a reszta materiału już właściwie szerokim łukiem omija
pułapki komerchy. To jest w zdecydowanej większości mięsiście
gitarowy, zadziorny album. Potrafiący jednakże też szczerze wzruszyć –
kto nie uronił łezki przy piosence "Mamo" ma skamieniałe serce. Nie
brakuje też celnych pomysłów wzbogacających doznania – świetnie
wypadają partie dziecięcego chóru w "Nastolatku". No po prostu topka
tegorocznych rodzimych premier! Czapka z głowy!
2. KAŚKA SOCHACKA – "TA DRUGA"
Wyboistą i kretą historią do momentu wydania debiutanckiego
albumu "Ciche dni", a przede wszystkim już samą emocjonalną
zawartością tego krążka i późniejszej epki "Ministory" Kaśka
Sochacka zaskarbiła sobie serca tysięcy wrażliwych słuchaczy i
zarazem z ławki rezerwowej wskoczyła do pierwszego składu
polskiej alternatywy. Po wielu sukcesach i wyprzedawanych
koncertach wydawało się, że Kaśka błyskawicznie i zręcznie
wymierzy drugi pełnometrażowy cios, ale wbrew pozorom droga do
tego albumu nie była usłana różami (tudzież wiśniami), ale nie
zamierzam spoilerować, warto przeczytać dołączoną do fizycznego
wydania książeczkę Love Story 2 bądź też posłuchać wywiadów z
artystką. Koniec końców po trzech latach ukazała się "Ta druga"
płyta (świetny, prosty, ale jakże wieloznaczny tytuł!) i... Ach,
Kaśka! Mógłbym zmieniać zamki do furtki swego serca, ale zdaje
się, że ta artystka zawsze odnajdzie ten pasujący klucz i
zasieje kwitnące, katarktyczne emocje w głębi mego organu.
Kolejne poruszające teksty o wszelkich odcieniach miłości,
skomplikowanych relacjach, palących i wygasłych związkach,
życiowych przeszkodach, bolesnych rozczarowaniach, poszukiwaniu
światełka nadziei, a nawet wizji idealnej starości u boku
ukochanej osoby (przepiękne "Komary"!) potrafią długo rezonować
w zakamarkach duszy i mają terapeutyczne właściwości. A przy tym
te piosenki pod względem gitarowo-klawiszowych aranżacji zostały
wraz z Olkiem Świerkotem dopieszczone do ostatniego dźwięku. Tu
nie ma większej rewolucji względem pierwszej płyty, ale sprawne
ucho wychwyci drobne smaczki. Gra na banjo Olka i harmonijka
ustna Andrzeja Smolika w "Komarach", tu i ówdzie popisy na
trąbkach Tomka Ziętka, dodatkowe instrumentarium perkusyjne pod
wodzą Miłosza Pękali, ponownie malownicze skrzypce Magdaleny
Laskowskiej... Zgrabne i miodne melodie płyną szerokim
strumieniem do ujścia serca. No i do tego jeszcze ten delikatny,
lekko zachrypnięty, czarujący wokal Kaśki. Obcowanie z tym
albumem sprawia, że człowiek wydobywa z siebie pokłady
melancholii i wrażliwości, o które posiadanie sam siebie by nie
posądzał. Oczywiście Kaśka Sochacka dryfuje po bardzo
bezpiecznych muzycznych emocjach, dostarczając po prostu kolejną
porcję piosenek opartych o podobne schematy, które pokochaliśmy
na poprzednich płytach, ale mi osobiście na tym etapie to
jeszcze kompletnie nie przeszkadza. Liczę jednak, że formuła
twórczości Kaśki zostanie śmielej rozwinięta w przyszłości. Póki
co, w tym momencie, pragnę dalej się rozpływać w "Tej drugiej"!
Piękna i poruszająca płyta w każdym wymiarze!
ULUBIONY POLSKI ALBUM ROKU 2024
1. LOR – "ŻONY HOLLYWOOD"
Sam fakt, że "Żony Hollywood" znajdują się u mnie na zapętleniu od
momentu premiery i nie zapowiada się na zmianę w najbliższej
przyszłości, mówi sam za siebie. Koncepcyjnie może ten album nie okazał
się takim emocjonalnym sierpowym, jak "Panny Młode", ale i tak
dostarczył mi multum wielowymiarowych, po prostu pięknych emocji. Na
przemian wzruszam się, tańczę i pozostaję pod zachwytem opartych na
pianinie cudnych pop-folkowych kompozycji Julii Skiby, mistrzowskich,
poetyckich i refleksyjnych tekstów Pauliny Sumery, porywających
skrzypiec Julii Błachuty oraz niezmiennie krystalicznie pięknego wokalu
Jagody Kudlińskiej! No w mym przypadku nie było i nie ma ucieczki przed tym
albumem! Zostałem przez te nowe hity i ballady Loru zniewolony! Nie
żałuję niczego!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- BIAŁY FALOCHRON – "DOBRA PRZYGODA, KTÓRA MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ
- KARAŚ/ROGUCKI – "ATLAS ISKIER"
- KOKO DIE – "COD LIVER OIL, GARLIC AND WINE"
- OXFORD DRAMA – "THE WORLD IS LOUDER"
- PAULA ROMA – "TA, CO PŁONIE Z MIŁOŚCI"
-
ROZEN – "RÓŻA"
➖➖➖
Zagraniczne Debiuty 2024
15. TINY HABITS – "ALL FOR SOMETHING"
Ten niepozorny debiut autorstwa obiecującego amerykańskiego
tria Tiny Habits z pewnością zachwyci miłośników subtelnych
indie-folkowych melodii i poszukujących magicznych harmonii
wokalnych. Tak, "All For Something" spełnia wszystkie te warunki. To kolekcja dwunastu
kompozycji, przy których nie sposób się rozmarzyć, a gdy
wokale Cinyi Khan, Mayi Rae i Judaha Mayowa splatają się ze
sobą, to z nieboskłonu wyłaniają się schody do rajskiej
muzycznej krainy... Ich harmonijne,
kojące wokale okazały się viralowe i zyskały aprobatę także innych artystów. I tak do
tej pory Tiny Habits mogą pochwalić się choćby wspólnymi
trasami z Gracie Abrams i Noah Kahanem, wsparciem w chórkach
Lizzy McAlpine w jej występie w ramach Tiny Desk (później
także w trakcie europejskiej trasy), a także nawet
błogosławieństwami Davida Crosby'ego (I need more Tiny
Habits na Twitterze) i Eltona Johna (w autorskim programie
"Rocket Hour" skwitował ich muzykę słowami: Ah, so beautiful,
Tiny Habits… They’re delicious, we love them). Przy produkcji
debiutanckiego longplaya maczał palce sam Tony Berg, który w
zeszłym roku wspomógł Boygenius przy nagrywaniu "The Records".
Co prawda "All For Something" nie powtórzył u mnie
sukcesu albumu Bridgers, Baker i Dacus, ale niewątpliwie ten
materiał zapewnił mi wiele sercowych uniesień, a harmonie
wokalne tria kryją w sobie magię i ogromny potencjał. Jeszcze
nie w pełni wykorzystany, bo brakuje mi choćby na tym krążku
trochę większej odwagi w kreowaniu katarktycznych momentów,
instrumentalnego zróżnicowania i wokalnej charyzmy w
odseparowywanych od siebie głosach Cinyi, Mayi i Judaha, ale
te zastrzeżenia nie przykrywają faktu, że ich brzmienie niesie
w sobie uzdrawiające, relaksujące, terapeutyczne emocje, a
zgrabnie pisana liryka, oscylująca wokół tematów miłości i
tęsknoty, wpędza w błogi, wzruszający refleksyjny stan. I
przede wszystkim bije z tego albumu wyjątkowa szczerość,
wrażliwość i przyjaźń. Fani indie-pop-folkowych dźwięków
powinni bacznie obserwować rozwój Tiny Habits.
14. THE DARE – "WHAT'S WRONG WITH NEW YORK?"
Zagłębiając się w line-upie Primavery w poszukiwaniu
muzycznych perełek instynktownie w pierwszym impulsie
zaintrygowała mnie nazwa The Dare. Po szybkim researchu
okazało się, że to solowy projekt 28-letniego amerykańskiego
wokalisty, producenta, multiinstrumentalisty i autora tekstów
Harrison Patricka Smitha. Zaintrygował zwłaszcza fakt, że miał
on wkład w produkcję jednego z najgorętszych singli tego
sezonu – "Guess" Charli XCX i Bilie Eilish. Ba, co więcej,
miał okazję nawet supportować Charli XCX podczas czerwcowych
występów w Ameryce. Wszystko to nie bez przypadku, bo
twórczość The Dare wpisuje się w trend popularności
electro-popowych dzieł ocierających się o czysty, taneczny
hedonizm. Kolejne kompozycje z albumu "What's Wrong With New
York?" porywają dionizyjskim, transowym, tłustym, gęstym,
mrocznym, nieco nawet lcdsoundowskim brzmieniem. Podczas
odsłuchu mimowolnie pojawiają się kropelki potu na czole, a
wyobraźnia kieruje ku schodom, prowadzącym do ciasnego
piwnicznego klubu, w którym przepocony tłum oddaje się we
władanie tanecznej ekstazie. Harrison proponuje co prawda dość
schematyczne konstrukcje, ale jakie to ma za znaczenie, skoro
skutecznie wywołują pragnienie bezwstydnej, niekontrolowanej,
euforycznej zabawy. Występy The Dare na tegorocznych
festiwalach mogą okazać się sensacyjne!
13. BEEN STELLAR – "SCREAM FROM NEW YORK, NY"
Nowojorska scena muzyczna wypluwała z siebie niegdyś
rewelacyjne i kultowe już indie-rockowe formacje. Dziś młode
zespoły z tego miasta muszą mierzyć się z ciężarem tego
dziedzictwa. Pięcioosobowa formacja Ben Stellar na swoim
debiucie "Scream from New York, NY" uniosła tę presję
oczekiwań wobec nowojorskich bandów i uchwyciła w swej
twórczości wszystkie najlepsze gitarowe inspiracje, które
zaistniały w Wielkim Jabłku przed ich narodzinami. Sporo więc tu
nawiązań do choćby Interpolu, Sonic Youth, a w ich brzmieniu
dominuje ponury, czarno-biały gitarowy chłód żywcem wyjęty z lat
90. Chropowate riffy, intensywne linie basowe, donośna perkusja,
przenikliwy wokal Sama Slocuma – wszystko tu się ze sobą zgadza.
Dzieło Ben Stellar pochłania w całości niczym zgiełk
nowojorskich ulic. Nie brakuje tu wielu porywających gitarowych
crescend, żarliwie wyśpiewanych miłosnych tekstów i wciągającej
nostalgicznej atmosfery. Zespół fantastycznie łączy płomienny
garażowy rock z marzycielskim, dream-popowym obliczem kolejnych
melodii. Ekscytujący i obiecujący debiut!
12. MASTER PEACE – "HOW TO MAKE A MASTER PEACE"
Ten młody londyńczyk ma potencjał, by wywoływać wstrząs na nie
tylko brytyjskiej scenie muzycznej. W swojej twórczości z jednej
strony łączy zamiłowanie do indie rocka z początku XXI wieku
(spod znaku choćby Bloc Party), a z drugiej dodaje do tego dawkę
nostalgii związanej z młodzieńczymi latami spędzonymi na
klubowych i rave'owych imprezach. A i jeszcze do tego dosypuje
szczyptę rapowej energii i popowej przebojowości. Efekt? Jego
debiutancki album od pierwszych dźwięków porywa eksplozją
pulsujących, dance-punkowych rytmów, soczystych linii basowych,
ostro tnących riffów, uzależniających refrenów i bombastyczną
charyzmą samego wokalisty. Peace Okezie swym porywającym
muzycznym eklektyzmem nasączonym nostalgią za niezależną sceną
lat dwutysięcznych zabrał mnie w naprawdę ekscytującą
podróż! Kipi w tym artyście ogromny potencjał!
11. FABIANA PALLADINO – "FABIANA PALLADINO"
Imienny album uzdolnionej Brytyjki Fabiany Palladino (córki
cenionego basisty Pino Palladino) to kolejny tegoroczny debiut,
który musiał nieco dłużej poczekać w kolejce do moich głośników,
ale gdy już melodie z tego krążka wypełniły przestrzeń mojego
pokoju... No muszę przyznać, że Fabiana błyskawicznie zauroczyła
mnie swoją muzyczną wrażliwością i estetyką. Jej marzycielski
odlot w zmysłowe R&B rodem z lat 90. oraz rozkoszny
retro-pop nasączony ejtisowymi inspiracjami wprawił mnie w
hipnotyczny stan uduchowienia. Artystka miło oplata swym
aksamitnym wokalem, potrafi utrzymać dramaturgiczne kompozycyjne
napięcie, rozczulić tęsknymi emocjami (ballada "Forever"!),
ocieplić soulowymi promieniami, zaskoczyć skrętami w nieco
bardziej bujającą, funk-popową rytmikę, a także zachwycić
pomysłowymi melodiami i pieczołowicie zrealizowaną produkcją.
36-latka przygotowywała się do tego debiutu przez lata i ta
artystyczna dojrzałość jest tu bardzo wyczuwalna. A zarazem
wydaje się, że to tylko solidny grunt pod przyszłe wydawnictwa,
które mam nadzieję zaskoczą nas jeszcze większym muzycznym
polotem.
10. LAUREN MAYBERRY – "VICIOUS CREATURE" [DEBIUT SOLOWY]
Lauren Mayberry pod dekadzie wokalnego liderowania w
synth-popowym trio Chvrches postanowiła wkroczyć na
solową ścieżkę i zaprezentować światu poszerzony
wachlarz jej muzycznych inspiracji oraz wrażliwości.
Ta bezpieczna przystań pozwoliła szkockiej wokalistce
na albumie "Vicious Creature" zabłysnąć nowym wymiarem
pewności siebie i dojrzałości oraz wyrzucić z siebie
domniemanie tłumione przez lata refleksje nad tematami
między innymi mizoginii, patriarchatu, seksu, miłości,
hipokryzji, przemysłu muzycznego. Nie ukrywam, że od
lat mam słabość do dziewczęcego wokalu Lauren i cieszy
fakt, że ten głos ma teraz do powiedzenia o wiele
więcej. A do tego Mayberry zaskakuje na swoim dziele
paletą różnorodnych odcieni popu. Przeprawa przez ten
krążek jest niczym zygzakowata jazda drogą Three Level
Zigzag w Himalajach, ale koniec końców docieramy wraz
z Lauren na szczyt wypełnieni satysfakcją. Począwszy
od stratosferycznego popu w "Something In The Air",
przez kiczowaty pop lat 80. w "Crocodile Tears",
buntownicze "Shame", akustycznie stonowane "Anywhere
But Dancing", pop-rockowe pięści wymierzone w zajadłym
"Punch Drunk", rozpływające emocjonalnie, fortepianowe
ballady "Oh Mother" i "Are You Awake?", gorączkowo
zatopione w rockowym mroku "Sorry, Etc.", zaraźliwie
figlarną energię "Change Shapes", najntisową,
złowieszczą "Mantrę", urocze "Work Of A Fiction" aż po
uderzające pompatyczną przebojowością "Sunday Best" –
każdy kolejny zakręt na tym albumie zaskakuje
odmiennymi muzycznymi krajobrazami. A mimo to dzięki
charakterystycznemu, mocnemu wokalowi Lauren i za
sprawą jej zdecydowanych, ostrych jak brzytwa historii
cały materiał ma spójny wymiar. Wokalistka Chvrches
błyszczy w tym niezależnym, solowym obliczu.!
9. NEWDAD – "MADRA"
W styczniu na kolana rzucił mnie hałaśliwy debiut
postpunkowej formacji Sprints, sprawiając, że nieomal przeoczyłem
inny warty uwagi irlandzki debiut obiecującego zespołu
Newdad. Co prawda kwartet z Galway na "Madrze" eksploruje
zgoła inne klimaty od Sprints, ale zasługuje na nie mniejszą
uwagę. W ich twórczości nawet trochę przebija się takiej
postpunkowej surowości i chłodu, ale eteryczny wokal Julii
Dawson i marzycielskie gitary malują przed nami zdecydowanie
bardziej oniryczne pejzaże. Obrazy te ze względu na
bezpośrednią lirykę dotykającą mrocznych, depresyjnych tematów
powiązanych z okresem wzburzonej młodości jawią się jako
czarno-białe, choć momentami dostrzeżemy też na nich jasne
światełka nadziei. Te niepokojące emocje na przestrzeni
jedenastu kompozycji pozostają skryte w kokonie jedwabnych,
dream-popowych, shoegaze'owych struktur, które zdają się
rozciągać nieskończenie w czasoprzestrzeni i mają potencjał na
wzbudzenie międzypokoleniowych zachwytów. Fani takich zespołów
jak Ride, Slowdive i wszelkich pochodnych formacji są wręcz
proszeni o szczególną uwagę. Niemniej jestem przekonany, że
każdy, niezależnie od preferencji muzycznych, z łatwością
wpadnie w hipnotyczny stan pod wpływem tego wolno płynącego
strumyku niezwykle atmosferycznych dźwięków. Można oczywiście
całkiem słusznie zarzucić Newdad, że "Madra" jako całokształt
wybrzmiewa nieco zachowawczo i zbyt jednorodnie, ale takie
lśniące, popowe refreny jak ten w "Sickly Sweet", czy gitarowe
porywy w "Angel" i wspaniałym "Dream of Me" pobudzają od czasu
do czasu pewne euforyczne stany i sugerują, że w tym zespole
tli się jeszcze pewien niewykorzystany potencjał. Wierzę, że
kolejne dzieła Irlandczyków będą obfitowały w bardziej
pomysłowe kompozycyjne konstrukcje, ale mimo wszystko już w
tym momencie swoim debiutem zapewnili mi satysfakcjonującą
podróż po shoegaze'owym nieboskłonie i sprawili, że w notesie
z muzycznymi odkryciami postawiłem obok ich nazwy
wykrzyknik.
8. FAT DOG – "WOOF."
Na swoim debiutanckim albumie Fat Dog proponują istny rave'owy
postpunk, który mógłby śmiało stanowić za soundtrack kolejnej
części Mortal Kombat. Zderzenie Idles i Vlure podniesione do
kwadratu! Piorunujący, szalony, eskapistyczny, niepoważnie
odjechany materiał wypełniony kompozycjami, które – znów
nawiązując do serii Mortal Kombat – wyprowadzają grad
ciosów fatality (brutalne uderzenia, śmiertelnie kończące
pojedynek). Lepiej zapnijcie pasy, załóżcie kask i usiądźcie
wygodnie przed odsłuchem... Wściekła i euforyczna energia
"WOOF." jest wprost nie do okiełznania! Poczułem ją na żywo
podczas ich wybuchowego koncertu na Open'erze i to wprost
niesamowite, że udało się ją im uchwycić w studyjnych warunkach.
Serio, totalnie po przesłuchaniu czułem się, jakby ktoś
zdetonował bombę w moim umyśle.
7. THE HEAVY HEAVY – "ONE OF A KIND"
Zespół The Heavy Heavy zwrócił moją uwagę dwa lata temu EP-ką
"Life and Life Only", która urzekła mnie zgrabnym połączeniem
bluesa, soulu, psychodelicznego rocka i słonecznego popu. Przy
ich twórczości od razu nasuwają się oczywiste porównania do
Fleetwood Mac, The Mamas & The Papas, czy choćby Jefferson
Airplane. Na swoim debiutanckim albumie "One of a Kind" jeszcze
bardziej wciągają w marzycielski ocean ponadczasowych kompozycji
o posmaku przełomu lat 60. i 70.. Odtwórcze? Nic bardziej
mylnego, bo pięcioosobowa grupa z Brighton gra ze szczerą pasją
i czuć, że kolejne piosenki wypływają prosto z głębi ich serc.
Trzeba przy tym im oddać, że ich nostalgiczne rytmy są
porywające, a harmonie wokalne Georgie Fuller i Williama Turnera
magiczne! Gwarantuję, że po przesłuchaniu singla "Happiness"
zapragniecie więcej. Ta retro rockowa podróż po prostu
zachwycająco unosi w stronę południowo-kalifornijskich
słonecznych promieni! Wspaniały debiut!
6. CRAWLERS – "THE MESS WE SEEM TO MAKE"
Kwartet Crawlers chwyta za serce swoją jakością pisania
zgrabnych alt-rockowych piosenek, tryskającymi pasją riffami,
posypanymi szczyptą kołyszącej melancholii i doprawionymi mocnym
wokalem liderki Holly Minto! Wizerunek członków tego zespołu z
Liverpoolu kierował moje pierwsze myśli w stronę emo i pewne
echa tego gatunku pobrzmiewają w ich twórczości, nawet było im
dane supportować My Chemical Romance na ostatniej trasie po
Wyspach, ale album "The Mess We Seem To Make" to doprawdy
wspaniale skonstruowana i emocjonalna mozaika różnorodnych
nurtów gitarowych. Od choćby bujnego glam-rocka po surowy
grunge. Skojarzenia z kreatywną twórczością Wolf Alice jak
najbardziej na miejscu. W kolekcji dwunastu kompozycji nie
brakuje wielu hymnicznych refrenów, euforycznie płynących
w tle gitarowych solówek, wysokoenergetycznych rytmów
zapraszających do tańca w pogo i strzelistych uniesień
wokalnych, które z łatwością podbiły moje serce. Ba, nawet
znalazło się miejsce na oszałamiającą, poruszającą żałobną
fortepianową balladę "Golden Bridge", której nie powstydziłaby
się zapewne sama Adele – genialna kompozycja. I do tego szczery
liryzm, który oscyluje wokół zaniedbanych relacji, toksycznych
związków, samotności, potrzeby miłości, młodzieńczej
lekkomyślności... Holly w swoich błyskotliwych tekstach
przedstawia po prostu skomplikowany obraz problemów
pokolenia Z, wkraczającego w dorosłość. Nie ma w tej muzie
cienia fałszu. Crawlers ani na moment nie popadają w rockową
rutynę, zjawiskowo i z polotem równoważą klasyczne gitarowe
wpływy z nowoczesnym brzmieniem i na każdym kroku zadziwiają
swoim potencjałem. Stać ten zespół na wielkie muzyczne czyny, a
ten świetny debiut otwiera im do tego szeroką drogę.
Zapamiętajcie tę nazwę i koniecznie zaproście ich do swoich
głośników!
5. ROYEL OTIS – "PRATTS & PAIN"
Australijski duet Royel Otis, powołany do życia przez Royela
Maddella i Otisa Pavlovica, przyciągnął moją uwagę jakiś czas
temu świetnym coverem przeżywającego swój renesans utworu
"Murder on the Dancefloor" w ramach sesji live Like A Version
dla radia triple j. Przebój Sophie Ellis-Bextor w tym bardziej
indie-rockowym stylu podbił nie tylko moje serducho
(kilkumilionowe odsłuchy) i to był promocyjny strzał w
dziesiątkę tuż przed wypuszczeniem w eter swojego oficjalnego
debiutu "Pratts & Pain", który również zapewnił mi sporo
frajdy podczas odsłuchu, a niektóre kompozycje
zasiedziały się w moim serduchu na dłużej. To sprawka dość
surowych, momentami zbaczających nieco w mgliste rejony,
ale generalnie przyjemnych, ciepłych i chwytliwych
melodii lądujących na pograniczu indie-pop-psych rocka.
Pavlovic ujmuje swoim lekko zblazowanym wokalem, bujne,
marzycielskie gitarowe riffy miło orzeźwiają, linie basowe
Maddella są niezwykle smaczne, doskakujące syntezatory
błyszczą, a pop-psychodeliczne odloty żywo przypominają
najlepsze momenty twórczości MGMT. Z poszczególnych kompozycji
(wyróżniam z całości szczególnie kapitalny kawałek "Fried
Rice") przebijają się niezwykle promienne emocje! Materiał
wręcz idealny do podbicia letnich scen festiwalowych. Czy mamy
zatem tu do czynienia z narodzinami nowych indie bohaterów?
Być może jeszcze za wcześnie stawiać taką tezę, ale warto mieć
karierę chłopaków na oku! A póki co polecam czerpać dawkę
przyjemności z tego ich pierwszego, jakże świetnego
albumu.
4. MK.GEE – "TWO STAR & THE DREAM POLICE"
28-letni
amerykański singer-songwriter, producent i multiinstrumentalista
Michael Todd Gordon, ukrywający się pod pseudonimem Mk.gee okazał się u
mnie objawianiem na finiszu 2024 roku. Jego debiutancki album "Two Star
& The Dream Police" okazał się czymś więcej niż intrygującym
zestawem dwunastu piosenek – to cholernie orzeźwiające doświadczenie
zanurzania się w muzycznych odmętach, o jakich istnieniu nie miałem
pojęcia! Brzmienie Gordona jest wprost unikalne. Szorstkie, niebanalne,
rozciągane gitarowe riffy, zniekształcone i zaszyfrowane tekstury oraz
surowy, prince'owy wokal zapewniają oniryczną ucieczkę od
rzeczywistości. Produkcja tego albumu ociera się artyzm z najwyższej
półki, ale przede wszystkim Mk.gee potrafi w piękne, tęskne melodie (w
mej topce "Are You Looking Up", "Candy", "Alessis"), w które nie sposób
nie wsiąknąć. Trudno klasyfikować to dzieło. Jest tu trochę
beedroom-popowego, lo-fi klimatu, słychać wpływy R&B, popu i rocka z
lat 80., ale koniec końców Gordon te wszelkie inspiracje na tyle
zwiewnie dekonstruuje, iż jego styl wymyka się wszelkim pojęciom. I ta
dźwiękowa oryginalność podszyta dodatkowo mroczną intensywnością jest
wprost magnetyczna i hipnotyzująca! Na swój nieoczywisty sposób
magiczna! Mk.gee dostarczył jedno z najbardziej transcendentalnych
muzycznych przeżyć 2024 roku!
3. ENGLISH TEACHER – "THIS COULD BE TEXAS"
Nazwa English Teacher od bardzo dawna często przemykała mi
podczas przeglądania wyspiarskich portali muzycznych, ale
długo z niepojętych przyczyn uciekałem od sprawdzenia ich
twórczości. W końcu jednak trzy miesiące temu uległem
pozytywnym opiniom krytyków i wpuściłem do swoich głośników
kompozycję "Albert Road". Zachwyciła ona na tyle pięknym
rozkwitem emocjonalnej, wokalnej i instrumentalnej
ekspresji, iż wpisałem album "This Could Be Texas" na szczyt
wyczekiwanych debiutów. Nie myliłem się, a wręcz lektura
premierowego albumu kwartetu z Leeds okazała się bardziej
fascynująca niż przypuszczałem.
Słowo klucz tego materiału to błyskotliwość. Objawia ona
się na wielu płaszczyznach, choćby w ponadprzeciętnym
pisarskim talencie charyzmatycznej frontmanki Lilly
Fontaine. W swoim nieco abstrakcyjnym liryzmie z nutką
żartobliwości artystka intrygująco porusza egzystencjalne
tematy, przywołuje społeczny niepokój, ale też intymnie
zagłębia się w poszukiwania własnej tożsamości. Bije z jej
tekstów życiowy uniwersalizm, z którym można łatwo się
utożsamić. A ponadto swoje przemyślenia "sprzedaje"
subtelnym, pięknym wokalem, który momentami popada nieco w
hipnotyczną melorecytację. Jej głos niebanalnie zostaje
otoczony przez wspólną grę gitarzysty Lewisa Whitinga,
basisty Nicholasa Edena i perkusisty Douglasa Frosta.
Tworzą oni niezwykle przemyślane i zaskakujące co krok
melodie. Ich kilkuletnia znajomość przerodziła się w
wyczuwalną głęboką muzyczną chemię, która to zaś przekłada
się na współpracę wypełnioną inspirującym polotem i
popychaniem samych siebie do ucieczek poza utarte
schematy. To jest gitarowy artyzm, w którym mieszają się
wpływy postpunkowe o dość niecodziennej ciepłej aurze,
indie folku, art-rocka, domieszki elektroniki,
fortepianowych ballad... Właściwie trudno klasyfikować te
eksperymentalne kombinacje dźwiękowe. Twórczość English
Teacher ma w sobie jakiś posmak oryginalności i
romantyzmu, nawet jeśli nie sposób uciec od porównań z
Black Country, New Road. Jestem jednak przekonany, że to
grupa, która wytycza właśnie własną charakterystyczną
ścieżkę i ma jeszcze przy tym w sobie zasoby
nieograniczonego potencjału na przyszłość, by rozbudować
ją w autostradę do pierwszej ligi alternatywy! Ale już na
obecną chwilę zostałem w pełni urzeczony ich debiutem. No,
może tylko młodzi Brytyjczycy potykają w utworze "The Best
Tears of Your Life", w którym kompletnie niepotrzebnie
wykorzystali autotune, ale ten jeden kawałek na szczęście
nie zrujnował mi głębokiej satysfakcji z całego odsłuchu
tego z j a w i s k o w e g o dzieła.
2. THE LAST DINNER PARTY – "PRELUDE TO ECSTASY"
Dołączam do wszelkich zachwytów nad "Prelude to Ecstasy" i śmiało
stwierdzam, że dziewczyny nie zawiodły wysoko postawionych oczekiwań
– dowiozły naprawdę pociągający za uszy longplay! Zachwycający
barokowym przepychem, sprytną teatralnością, metaforycznymi
odniesieniami do średniowiecznej symboliki, romantycznymi
uniesieniami. Zgrabnie czerpiący garściami z różnorodnych wpływów
choćby indie-rocka, pop-rocka, klasycznego popu, glam-rocka. Album,
który naprawdę w kilku momentach potrafi wprawić w ekstazę
przyjemności swoimi wirującymi melodiami, hymnicznymi refrenami,
orkiestrową dramaturgią, zmyślnymi gitarowymi solówkami i
melodramatycznym, przekonującym śpiewem Abigail Morris.
1. SPRINTS – "LETTER TO SELF"
W momencie gdy jeszcze rezonowały we mnie pozytywne emocje
związane z Muzycznym Podsumowaniem Roku 2023, a w czterech kątach
panowała świąteczna aura gestów pokoju i życzliwości w moich
głośnikach nieoczekiwanie zagościł garażowo, postpunkowy irlandzki
kwartet Sprint ze swoim debiutanckim albumem "Letter to Self" i
brutalnie odarł rzeczywistość ze złudnych kolorowych szat. Od
dawna nie doświadczyłem tak wstrząsającego i zarazem
oczyszczającego doświadczenia podczas słuchania muzyki. Nawet nie
zliczę, ile razy z zachwytu przekląłem podczas odsłuchu tych
jedenastu nonszalancko hałaśliwych i zarazem finezyjnych
kompozycji! Kapitalny miks między innymi garażowego rocka,
noise-punka, grunge'u, postpunka podany w bardzo gotyckim, dusznym
klimacie – niby nic odkrywczego, ale czuć w tym tyle euforycznego
i emocjonalnego zaangażowania, iż za każdym razem ten materiał
wywołuje u mnie porywcze katarktyczne uniesienia i targa
bebechami.
Irlandczycy posiadają przede wszystkim niezwykłą sprawność w
budowaniu lirycznego i instrumentalnego napięcia, które przez
prawie czterdzieści minut trwania "Letter to Self" trzymało mnie
na krawędzi fotela. Już pierwsze uderzenia bębnów, naśladujące
niespokojny rytm serca w piosence "Ticking", rozpościerają przed
nami stromą ścieżkę do mrocznych zakamarków duszy Karli Chubb.
Artystka w bezpośredni sposób zaprasza do wspólnej eksploracji jej
życiowych traum i bolesnych doświadczeń. A wszystko to przy wtórze
wściekłej i pędzącej na złamanie karku kakofonii gitarowych
dźwięków, które stoją w kontrze do tego ostrego jak brzytwa i
mrocznego liryzmu. Kreatywne i świdrujące riffy O'Rilly'ego
połączone ze soczyście bulgoczącym basem McCanna i nerwową,
muskularną grą perkusyjną Callana wyzwalają potężne wyładowania
energii, w których ostatecznie jesteśmy w stanie dostrzec promyki
nadziei.
Sprints odprawiają na "Letter to Self" niezwykle brutalne i
zarazem finezyjne rockowe egzorcyzmy nad życiowymi bólami i
dramatami. Ich piosenki mają w sobie wyjątkowy i nieoceniony
terapeutyczny charakter, który jest wyczuwalny zwłaszcza w drugiej
połowie albumu, gdy Sprints powoli, ale wytrwale i coraz wyraźniej
zmierzają w kierunku krainy łagodności, prostoty i samoakceptacji,
aż docierają finałowego tytułowego utworu, w którym Karla z
nadzieją w głosie wykrzykuje
Now I’m feeling free / I know where I’m supposed to be.
Jeśli jeszcze tego nie uczyniliście to odpalajcie niezwłocznie ich
debiutancki album i nie oszczędzajcie przy tym swoich głośników!
Przed Wami jeden z najbardziej ekscytujących gitarowych bandów
młodego pokolenia i debiut roku 2024!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- GEORDIE GREEP – "THE NEW SOUND"
- TELENOVA – "TIME IS A FLOWER"
➖➖➖
Zagraniczne Albumy 2024
29. JAMIE XX – "IN WAVES"
Aż trudno uwierzyć, że od pierwszego, euforycznego, wypełnionego
tęczowymi emocjami solowego albumu "In Colours" Jamiego xx minęła niemal
dekada. Oczywiście artysta nie próżnował przez ten czas. Z The xx
skomponował krążek "I See You", a po zawieszeniu działalności zespołu
skupiał się na mniejszych projektach, koncertowało solo (jego występ na
On Air jednak nieco rozczarował), wspomagał swoich przyjaciół z
macierzystego zespołu w solowych debiutach. Po zacnych albumach "Hideous
Bastard" Olivera Sima (2022) i "Mid Air" Romy, przyszedł wreszcie czas
na nowy krążek Jamiego "In Waves". I zgodnie z tytułem płyniemy z
brytyjskim producentem między falami wyciszonych, medytacyjnych, błogich
elektronicznych emocji a parkietową, orzeźwiającą euforią. Kilka razy
dobijamy do brzegu absolutnych bangerów. Wyróżnia się przede wszystkim
przefiltrowana przez klimaty disco kompozycja "Life" z udziałem
wspaniałej Robyn. Pozytywną energią zaraża również kapitalna kolaboracja
z The Avalanches w "All You Children". Świetnie buja również "Baddy On
The Floor" z Honey Dijon. Mamy również nieformalny powrót The xx w
żywiołowej piosence "Waited All Night"! Momenty leniwego elektronicznego
groove'u ("Dafodil"!) również wybrzmiewają przekonująco i ostatecznie
cały album potrafi wprawić w transcendentalny stan i ukazać uzdrawiającą
moc muzyki tanecznej. Perfekcyjnie dopracowane dzieło! Jamie xx porwał
mnie bardziej niż konkurencyjny krążek Freda Againa.. "ten days".
28. REMI WOLF – "BIG IDEAS"
Remi Wolf zaskoczyła mnie bardzo pozytywną, funk-pop-rockową energią
oraz swymi wokalnymi możliwościami w trakcie występu w roli supportu
przed Olivią Rodrigo w Berlinie. Obiecałem wówczas uważniej przyglądać
się jej karierze, więc nie omieszkałem zapoznać się z jej nowym
albumem "Big Ideas" i... To dzieło okazało się absolutnie jednym z
najmilszych muzycznych zaskoczeń minionego roku! Tak ożywczej dawki popu
przepuszczonego przez pryzmat różnorodnych odbarwień gatunkowych
życzyłbym sobie w eterze zdecydowanie więcej. Czego właściwie tu nie
ma? Remi czaruje porywającymi i cieplutkimi melodiami, które ocierają
się o funk, soul, synth-pop, ska, stadionowy rock, lo-fi, a nawet
delikatny folk. Sporo tu nawiązań do gamy różnorodnych oraz
szlachetnych funkowych i popowych inspiracji z ostatnich trzech dekad
poprzedniego wieku, ale cały materiał zachwyca współcześnie brzmiącą,
miłą dla ucha produkcją. Frywolne łączenie różnorodnych stylów sprawia
również wrażenie, że kolejne kompozycje wpadają w delikatny wir
psychodelicznych doznań. Nie brakuje tu bardzo zmysłowych, bezczelnie
przebojowych, żartobliwych, pozytywnie zakręconych, lekkich,
rozbrajających wrażliwością i szczerością piosenek. Rozmaitość
gatunkowa tego albumu zachwyca, ale pierwsze skrzypce na tym krążku
należą do imponującego i potężnego wokal Remi Wolf. Od pierwszych
chwil jesteśmy świadomi tego, że mamy do czynienia z pewną swoich
możliwości i charakterną artystką. Ba, charyzma 28-letniej Amerykanki wręcz bije
po uszach. Fantastycznie kolorowy album!
27. BEABADOOBEE – "THIS IS HOW TOMORROW MOVES"
Na swoim trzecim albumie Beatrice Kristi wznosi swoje
charakterystyczne połączenie przesłodzonego dream-popu z gitarowym
przybrudzeniem oraz emocjonalny, introspektywny liryzm na wysoki i
bardzo dojrzały poziom. Współpraca z legendarnym producentem Rickiem
Rubinem zaowocowała dostarczeniem bardzo wysublimowanego i
krystalicznie błogiego brzmienia. Beabadoobee przekonuje zarówno w
kruchych melodiach, jak i w rzadszych chwilach wyrafinowanego
gitarowego wzburzenia. Kolejne kompozycje potrafią chwycić za serce,
rozkołysać, zrelaksować i zachwycić melodyjną magią. Ocierają się o
ponadczasowość. Kariera Beabadoobee rozwija się wręcz wzorowo i niech
będzie o tej artystce głośniej!
26. HINDS – "VIVA HINDS"
Sporo się zmieniło w hiszpańskim żeńskim zespole Hinds w ciągu
czterech lat od wydania bardzo udanego trzeciego albumu "Prettiest
Curse". Był to okres pasma niepowodzeń. Od blokady twórczej, po
opuszczenie składu przez perkusistkę i basistkę oraz rozwiązanie
umowy z managementem i wytwórnią płytową. Na szczęście dla nas
wszystkich liderujące formacji gitarzystki i wokalistki Carlotta
Cosials oraz Ana Perrote nie poddały się, odnalazły w sobie twórczą
siłę i tchnęły nowe życie w swój indie rockowy projekt. Przyjaźń,
która je łączy rozgoniła te ciemne chmury nad Hinds i w efekcie
otrzymujemy świetlisty album, który zapoczątkował nową, ekscytującą
erę w karierze tego zespołu. Oczywiście w liryce słychać pewne echa
goryczy i walącego się świata, ale z drugiej strony w warstwie
muzycznej przemawia siła przyjaźni. Gitarowe kompozycje wręcz
momentami zdają się być pisane na haju wspólnej radości, wynikającej
z przetrwania wielu kryzysów. Optymistyczny nastrój udziela się
przez cały krążek, nawet jeśli dziewczyny śpiewają o złamanych
sercach. Ten balans mroku i radości jest naprawdę ożywczy dla Hinds.
Zarazem to również najbardziej zróżnicowany album w ich dorobku. Nie
brakuje tu bujnych garażowych gitar, zadziornych riffów, delikatnego
posmaku popu, odpływu w bardziej marzycielskie, a nawet synthpopowe
tony, piosenek skocznych, zwodniczych, delikatnie melancholijnych i
hulaszczych. Fajnie, że pojawiają się tu też hiszpańskojęzyczne
utwory ("Mala Vista", "En Forma"), w których zawsze dziewczyny
wybrzmiewają rzecz jasna niezwykle naturalnie. Zresztą wokale
Carlotty i Any fantastycznie się ze sobą uzupełniają. Największe
zaskoczenie przynoszą jednak goście, których udało się zwerbować na
ten krążek. Epizodyczna obecność Becka w wyróżniającym się,
tanecznym singlu "Boom Boom Back" jest nieoceniona. Jeszcze
ciekawiej dzieje się w piosence "Stranger", w której wokalnie
udziela się Grian Chatten! Jest to doprawdy inteligentne zderzenie
gitarowej twórczości Hinds napędzanej uśmiechem z postpunkową
naturą Fontaines D.C. To po prostu świetny, chwytliwy, melodyjny i
bardzo kreatywny album! Viva Hinds!
25. PORRIDGE RADIO – "CLOUDS IN THE SKY THEY WILL ALWAYS BE THERE FOR ME"
Dwa lata temu albumem "Waterslide, Diving Board, Ladder to the
Sky" zespół Porridge Radio wywołał w mojej duszy sejsmiczny
wstrząs emocjonalny. Połączenie destrukcyjnie rosnącego gitarowego
napięcia z udręczonym, wściekłym, sfrustrowanym wokalem liderki
Dany Margolin było ucieleśnieniem paralizatora wymierzonego prosto
w moje serce. Przed odsłuchem ich czwartego albumu "Clouds In The
Sky They Will Always Be There For Me" uzbroiłem się już w płytową
zbroję, ale i tak na niewiele to się zdało. Zestaw jedenastu
kompozycji jest znów nośnikiem poetyckich opowieści zanurzonych w
rozpaczy po rozpadzie intensywnego związku i wzburzonych,
osiągających kakofoniczne kulminacje gitarowych melodii, które
sieją katarktyczne spustoszenie w ciele i duszy. Prowadzeni przez
bolesny wokal Margolin przechodzimy przez intensywny i
turbulencyjny proces odzyskiwania życia i radości po doświadczeniu
złamania serca. Warto przeżyć tę emocjonalną podróż, która
przenosi nas w przestworza między śnieżnie białymi a deszczowymi
chmurami.
24. FATHER JOHN MISTY – "MAHASHMASHANA"
Na swoim nowym albumie Father John Misty ponownie zdumiewa
instrumentalnym przepychem niczym współczesne polskie wesela, lecz
w tym przypadku na szczęście nie kończy się to kacem. Big-bandowa
orkiestracja zachwyca i oszałamia już od samego początku.
Kolosalny tytułowy utwór rzuca nas w wir tajfunu retro-popowych,
nostalgicznych i pompatycznych dźwięków. Kolejne aranże potrafią
jednak zaskakiwać. Psych-rockowa dynamika w "She Cleans Up",
art-popowe rozbłyski w "Screamland", funkowe zacięcie w "I Guess
Time Makes Fools of Us All"... Dominuje jednak taki balladowy,
oldskulowy, czarujący nastrój, a Josh Tillman jest przy tym
niezmiennie szarmancko sarkastyczny, z przenikliwością ocenia
kondycję ludzkiego egzystencjalizmu i wpada w filozoficzny dyskurs
oscylujący wokół tematu śmierci ego. Doskonały album!
23. WARHAUS – "KARAOKE MOON"
Na czwartym albumie swojego solowego projektu Warhaus Maarten
Devoldere daje upust (pomogły w tym... sesje hipnoterapeutyczne)
swojej muzycznej wyobraźni i kreatywności. Belgijski piosenkarz
ponownie ujmuje swoim głębokim, zmysłowym wokalem i śpiewem
ocierającym się o melorecytację, ale wyróżniają się na tym krążku
przede wszystkim niebanalne i nonszalanckie konstrukcje kolejnych
piosenek. Pomysłowe aranżacje pochłaniają, porywają i zaskakują
kolejnymi niekonwencjonalnymi zderzeniami muzyki klasycznej z
artystycznym, dojrzałym popem. Przykładem świeci instrumentalna
kompozycja "Jacky N.", która zaskakująco pojawia się w środku
albumu i o dziwo idealnie pasuje do pozostałych piosenkowych
utworów. Utworów, w których nie sposób się nie zakochać. Muzyczne
zabawy popowymi formami dokonywane przy współpracy z Jasperem
Maekelbergiem i narracyjne opowieści podlane subtelnym humorem
Marteena totalnie uwodzą, wciągają i zapewniają kosmicznie
przyjemne doznania. No i jeszcze do tego ten wyłaniający się wokal
Sylvie Kreusche w pociągającym "No Suprise" – miód dla uszu.
22. THE SMILE – "WALL OF EYES" & "CUTOUTS"
Na nowy album Radiohead czekamy od 2016 roku i chyba jeszcze
trochę wody w Wiśle upłynie, zanim ta kultowa grupa zbierze się w
studiu, ale ten czas jest umilany przez poboczne projekty muzyków,
z których supertrio The Smile założone w okresie pandemii przez
Thoma Yorka i Jonny'ego Greenwooda oraz jazzowego perkusistę Toma
Skinnera święci największe sukcesy i dostarcza niezwykle
kunsztowne mozaiki dźwiękowe, które są bliskie posmaku twórczości
Radiohead, ale zarazem za sprawą nieograniczonej kreatywności
twórców są zdecydowanym osobnym bytem. Cieszy fakt, że owocna
współpraca tej trójki wybitnych muzyków nie skończyła się tylko na
wydaniu wspaniałej debiutanckiej płyty "A Light For Attracting
Attention" i nie zabrakło im chęci do wspólnego eksplorowania
nowych, ekscytujących krajobrazów z pogranicza awangardowego
rocka, jazzu, psychodelii, ambientu. Na drugim albumie "Wall of
Eyes" podejmują pewne ryzyko i prezentują jeszcze obszerniejszą
koneserską różnorodność. Struktury piosenek są bardziej wyszukane,
fantazyjne, intrygujące, wciągające i wypełnione nieoczekiwanymi
crescendami i zwrotami akcji. Właściwie każdy utwór to podróż w
nieznane. Zagłębiałem się w te mgliste, oniryczne, klimatyczne
kompozycje z ogromną satysfakcją. Łatwo tu popaść w marzycielską
hipnozę, ale zarazem warto być nieustannie czujnym, skupionym i
wyłapywać wszystkie instrumentalne i kompozytorskie niuanse.
Choćby ten czarujący flet w "Teleharmonic"! Warto przy tym także
dać się prowadzić przez te wszystkie pejzaże za odgłosem
gitarowych popisów Greenwooda, który na tym krążku wręcz odsłania
przed nami swój geniusz. Yorke zaś jak zawsze dostarcza nam trudną
do jednoznacznej interpretacji lirykę i zachwyca swoim eterycznym
wokalem i płynnym falsetem, a motoryczna gra Skinnera na bębnach z
jednoczesnym perfekcjonizmem i polotem utrzymuje wszystko w ryzach
i ma swoje wzniosłe momenty. I jeszcze do tego ta wyłaniająca się
i zwiększająca dramaturgię w kilku miejscach orkiestracja, za
którą odpowiada London Contemporary Orchestra. Kluczowa choćby
w singlowych "Friend Of A Friend" i "Bending Hectic". Warto
zresztą zatrzymać się przy tej drugiej kompozycji, która jest opus
magnum "Wall of Eyes". Ten 8-minutowy epos przez ponad połowę
czasu hipnotycznie usypia i unosi kilka centymetrów nad ziemią, by
potem wywołać niebywały dyskomfort za sprawą boleśnie puchnących
smyczków i wybuchnąć w finale miażdżącą kakofonią dźwięków, w
której kotłuje się palący riff Greenwooda z natarczywymi
uderzeniami Skinnera i podniesionym wokalem Yorke'a. Innym moim
ulubionym fragmentem tego albumu jest dynamiczny i zakorzeniony w
krautrockowej naturze "Read The Room", w którym gorzki, zgryźliwy
ton Thoma idealnie łączy się z gniewną grą Jonny'ego. "Under Our
Pillow" również oszałamia niezwykle charakterystycznie i
intensywnie poprowadzoną linią gitarową, by później ukoić
ambientowym wyciszeniem. "Wall of Eyes" to spójne, ambitne,
odważne i wybitne dzieło urzekające swym misternym pięknem i
transcendentną atmosferą.
"CUTOUTS"
Otrzymujemy kolejny zestaw kompozycji, które powstały w czasie
tej samej sesji, znów wyprodukowane przez Sama Petts-Daviesa,
przy ponownym wsparciu aranżacji smyczkowych London Contemporary
Orchestra. Nie mamy tu jednak do czynienia ze zbieraniną
odrzutów, czy też prostą kontynuacją. Jest to dzieło samo w
sobie samodzielne, na którym trio dalej daje upust muzycznej
wyobraźni, przesuwa granice swojej twórczości, a przy tym
niezmiennie hipnotyzuje i zachęca do głębszej eksploracji
poszczególnych intrygujących form kompozycyjnych. Uduchowiony
głos Yorka zachwyca, metaforyczne teksty intrygują, a
instrumentalny kunszt oraz muzykalność Greenwooda i Skinnera
dalej stoi na niebotycznie finezyjnym poziomie. Może ten album
nie ma w sobie takiego rozmachu, jak poprzednicy, ale dalej to
tak samo godne uwagi i odsłuchu dzieło. Dzieło, które tylko
potwierdza, że chemia między członkami The Smile jest niemal
bezgraniczna.
21. SOCCER MOMMY – "EVERGREEN"
Na swoim poprzednim albumie "Sometimes, Forever" sprzed dwóch lat
brytyjska singer-songwriterka Sophie Allison zachwyciła mnie
słodkimi i uzależniającymi melodiami, falą gitar i syntezatorów z
indie rockowej przestrzeni lat 90., mglistym shoegaze'em z domieszką
psychodelii i delikatnie ujmującym wokalem. Na swojej czwartej
płycie "Evergreen" również czaruje miksem tych elementów, choć tym
razem jej kompozycje wyłaniają się z cienia smutku, straty, żałoby
oraz procesu przepracowywania i pogodzenia się z tymi emocjami.
Przez te melancholijne ballady przebijają się jednak promyki spokoju
i optymizmu. Brzmienie zaś jest bardziej organiczne, stonowane,
wyrafinowane, a liryka Soccer Mommy prezentuje głębszy poziom
introspekcji. Kompozycje takie jak choćby "Driver", czy "Abigail"
(co za piękny list miłosny w stronę bohaterki gry Stardew Valley)
wręcz oszałamiają swym wciągającym, dream-popowym pięknym. Zresztą w
całokształcie "Evergreen" to bardzo wykwintne dzieło. Warto zanurzyć
się w tych wrażliwych i poruszających kompozycjach Soccer
Mommy.
20. LAURA MARLING – "PATTERNS IN REPEAT"
Przyznam szczerze, że do tej pory niefortunnie omijałem twórczość
Laury Marling, ale album "Patterns In Repeat" zebrał tak
wyśmienite recenzje, iż w końcu postanowiłem zaprosić tę brytyjską
piosenkarkę do swoich głośników. No i zostałem oczarowany porcją
wzruszających, intymnych, surowych kompozycji, z których bije
rodzicielska miłość. Tu warto poznać kontekst tego albumu, gdyż
cztery lata temu na krążku "Song For Our Daughter" artystka
wyśpiewywała listy miłosne do wyimaginowanego dziecka. Przez ten
okres Laura doczekała się narodzin córeczki i tym samym tamto
dzieło okazało się w pewnym sensie prorocze. Teraz Brytyjka
zyskała nową życiową perspektywę i przekuła ją w zestaw
autentycznych refleksji na temat macierzyństwa. Urzeka już
pierwsza kompozycja "Child of Mine, na początku której pojawia się
głos córeczki, a dalej Laura kołysząco i poruszająco śpiewa w
jednej zwrotce
Last night in your sleep you started crying / I can't protect
you there, though I keep trying /Sometimes you'll go places I
can't get to / But I've spoken to the angels who'll protect
you. Cały album to właściwie zbiór spokojnych, folkowych, bardzo
oszczędnych w formie kołysanek. Folkowa warstwa muzyczna pociąga
delikatnymi skubnięciami w gitarę akustyczną, subtelnymi
uderzaniami w klawisze pianina, malowniczymi smyczkami i
okazjonalnymi chórkami. Kameralność tego albumu jest wprost
urzekająca!
19. AMYL AND THE SNIFFERS – "CARTOON DARKNESS"
Zabierałem się za odsłuch trzeciej płyty australijskiej formacji Amyl
and the Sniffers bez większych oczekiwań. Na zasadzie: ok, odpalę,
otrzymam dawkę solidnego punkowego łojenia z potencjałem koncertowym,
zapomnę. No to się grubo pomyliłem. Obok tego albumu nie sposób przejść
obojętnie. Australijczycy dokonują tu wręcz próby wepchnięcia swojego
punkowego brzmienia z hardcore'owymi zapędami do mainstreamowego eteru.
No, może to za dużo powiedziane, ale z pewnością ten materiał jest
najbardziej przystępny w ich dorobku i pokazuje, iż są gotowi
przełamywać pewne schematy swojej twórczości, by docierać do szerszego
grona odbiorców. Oczywiście przeważają tu kompozycje na wskroś gniewne,
bezkompromisowe, szorstkie oraz podparte jazgotliwym wokalem i
nieokiełznaną charyzmą Amy Taylor, ale pojawią się też aranżacyjne
smaczki, o które wcześniej nie podejrzewalibyśmy tego zespołu, a
brzmienie zdaje się być bardziej wypolerowane w produkcyjnym procesie.
Niemalże można doznać szoku, gdy w trakcie odsłuchu usłyszymy płynące
balladowym nurtem "Big Dreams", melodyjną akustyczną gitarę w "Bailing
On Me", wyłaniający się saksofon w kapitalnym "U Should Not Be Doing
That", czy też potężnie, acz powolnie snuty riff w "Going Somewhere".
Mimo tych smaczków, które mają na celu wylanie fundamentu pod większe
sukcesy zespołu, to jednak wciąż w całej swej okazałości album niezwykle
hałaśliwy, chaotyczny i muskularny. Furia miesza się tu z dowcipem, a
wymierzonych środkowych palców nie sposób zliczyć. Amyl and the Sniffers
wyrastają nam na jeden z najbardziej ekscytujących współczesnych
gitarowych zespołów!
18. PILLOW QUEENS – "NAME YOUR SORROW"
Z wielkimi nadziejami wyczekiwałem trzeciego albumu dziewczyn z Pillow
Queens i choć szczerze materiał na "Name Your Sorrow" nie porwał mnie w
pierwszej chwili tak jak poprzednia kolekcja kompozycji na albumie
"Leave The Light On" – który to przecież nawet stał się moim ulubionym
zagranicznym albumem w 2022 roku – to doceniam odwagę dziewczyn w
skierowaniu swojego brzmienia w rejony o ciemniejszej tonacji
emocjonalnych barw. Właściwie, o ile poprzedni krążek mimo lirycznego
ciężaru unosił mnie wokalnymi harmoniami i strzelistymi gitarowymi
melodiami w przestworza niebiańskiej przyjemności, tak nowe dzieło
kwartetu z Dublina wzbudza w moim serduchu szmery niepokoju i pociąga w
otchłań bez dna. Mimo to dziewczyny dalej prezentują wyjątkowy talent do
komponowania bardzo chwytliwych melodii, powalają masywnymi i
monumentalnymi gitarowymi pejzażami, elektryzują iskrzącymi się
solówkami, a Pamela Connolly i Sarah Corcoran zręcznie dzielą się między
sobą porywającymi wokalami. W jednej chwili Pillow Queens potrafią
wybrzmieć z rozmytymi gitarami i harmoniami wokalnymi iście
marzycielsko, by za moment bez wysiłku zmienić aurę na burzliwy przypływ
instrumentalnych emocji, a do tego serwują sporą dawkę smutnych,
rozdzierających serce, poetyckich wersów o stracie i samotności, które
potrafią celnie uderzyć w pierś. "Name Your Sorrow" to niewątpliwie
kolejny duży krok w rozwoju tej irlandzkiej formacji. To album spójny,
pieczołowicie wyprodukowany, stworzony z wyczuwalną pasją, o potężnym i
surowym gitarowym brzmieniu, z piękną liryką poszukującą ukojenia w
smutku – po prostu niezwykle wciągający w wir szczerych emocji. Warto!
17. CONFIDENCE MAN – "3AM (LA LA LA)"
Po sensacyjnych festiwalowych występach w ostatnich dwóch latach
Confidence Man mają swoje pięć minut, nie zatrzymują się i starają się
ten czas wykorzystać do maksimum. Efektem jest kolejny album tego
australijskiego czteroosobowego zespołu, który wypełniony został
fenomenalnymi bangerami z pogranicza rave'u, breakbeatu, muzyki house,
trance i tanecznego popu w klimatach rodem z przełomu lat 90. i
dwutysięcznych, przy których spokojnie wszelkie imprezy mogłyby trwać do
3 nad ranem. To jest taneczny hedonizm w czystej postaci. Porywający nie
tylko euforycznie pulsującymi rytmami, ale także skrętami w nieco
mroczniejsze, psychodeliczne zaułki przyciasnych klubów. Słodki wokal
Janet Planet uwodzi, a kontrastujący do niej głos Sugar Bonesa emanuje
męskim nihilizmem. Kto widział ich na scenie ten wie, ale nawet w tym
studyjnym wydaniu chemia między tą dwójką jest elektryzująca. We
współpracy z pozostałą dwójką zawoalowanych członków zespołu, Reggie
Goodchildem i Clarencem McGuffie, dostarczyli nam satysfakcjonującą
porcję brawurowych, przepoconych w tańcu kompozycji.
16. ST. VINCENT – "ALL BORN SCREAMING"
St. Vincent to niekwestionowana zmiennokształtna królowa gitarowej
alternatywy! W ostatnich latach ekscytowała nas choćby neonowym,
electro-popowym brzmieniem na "Masseducation", czy też urzekła flirtem z
retro nostalgią lat 70. na poprzednim albumie "Daddy's Home". Na swoim
siódmym, samodzielnie wyprodukowanym krążku "All Born Screaming" Annie
Clark znów skręca w odmienny muzyczny krajobraz, przemierzając gęstą i
mroczną mgłę surowych, industrialno-rockowych dźwięków. Już od
początkowego, nastrojowego "Hell Is Near" z tego albumu w naszą stronę
skierowane są macki, które rzucają nas w wir apokaliptycznych,
wypełnionych grozą emocji. Lirycznie w dużym uproszczeniu elementarne
pojęcia życia, miłości, pragnienia i śmierci Annie zderza z czasami
wyimaginowanego społecznego upadku i wojny ostatecznej. Ponurą atmosferę
podbijają ciężkie gitary oraz pulsujące złowieszczą energią bębny.
Skojarzenia z twórczością Nine Ich Nails (ten kinowa ciemność w
"Reckless") jak najbardziej na miejscu, ale oczywiście St. Vincent tak
łatwo się nie daje się szufladkować. Często na tym albumie skręca w
nieoczywiste rejony. O ile jeszcze "Broken Men" z tłukącym perkusję
Dave'em Grohlem wybrzmiewa niczym natychmiastowy, zadziorny,
post-grunge'owy klasyk, o tyle na przykład w "Big Time Nothing" Clark
zaskakuje zręcznym wpleceniem w cały materiał disco-funkowego vibe'u. Z
highlightów warto wyróżnić jeszcze ociekający zmysłową cielesnością i
pop-rockowym sznytem utwór "Flea" (tu też za bębnami Grohl), iście
bondowską balladę "Violent Times" (bliskie skojarzenia z "The World Is
Not Enough" Garbage), optymistyczne z naleciałościami przewiewnego
reggae i figlarną solówką "So Many Planets", czy też tytułowe, niemal
siedmiominutowe, sekwencyjne, z ciekawymi zwrotami akcji "All Born
Screaming" z gościnnym wsparciem Cate Le Bon. Stroną liryczną intryguje
zwiewne "Sweetest Fruit", w którym to Annie z poetycką nonszalancją
nawiązuje do tragicznej śmierci artystki i producentki muzycznej SOPHIE,
która podczas pobytu w Grecji w 2021 roku upadła i zginęła, wspinając
się dla lepszego widoku księżyca... Tak jak Annie płonie na okładce
płyty, tak jej nowe kompozycje wzniecają żar zachwytu w sercu! St.
Vincent tym albumem utwierdza w przekonaniu, że jest jedną z najlepszych
współczesnych autorek tekstów oraz mistrzynią alternatywnego kamuflażu.
A w tym mrocznym, bezpośrednim, płomiennym, industrialnym obliczu bardzo
jej do twarzy!
15. CLAIRO – "CHARM"
Długo przekonywałem się do twórczości Clairo, ale za sprawą jej
drugiego albumu "Sling" i zwłaszcza dzięki cudownemu występowi na
Open'erze w 2022 roku absolutnie wpadłem w pułapkę jej muzycznej
wrażliwości i jazz-popowego vibe'u. Na swoim trzecim albumie "Charm"
Clairo Cottrill wznosi jakość swojego stylu na wyborny poetycki
poziom i otula ciepłą atmosferą jedenastu kompozycji, w których
mieszają się wintydżowe echa jazzu, folku, soulu, soft-rocka...
Wszystkie piosenki na tym krążku zdają się dosłownie instrumentalnie
oddychać pełną piersią, a także zachwycają dojrzałym brzmieniem i
liryczną melancholią. A ponadto kolejne przemyślane aranżacje
subtelnie pomagają rozkwitać szeptanemu, urokliwemu wokalowi Clairo,
jak nigdy wcześniej. Aksamitna, bedroomowa i intymna aura tego
dzieła dostarcza głęboką satysfakcję i pozwala skutecznie oderwać
się od codziennego pędu. Przecudny album!
14. NILÜFER YANYA – "MY METHOD ACTOR"
To doprawdy imponujące, jak z każdym kolejnym albumem Nilüfer Yanya
doprowadza swój eklektyczny gitarowy styl do poziomu bliskiego
doskonałości i nabiera zarazem większej pewności siebie oraz zdumiewa
kreatywnym, luźnym podejściem do tworzenia kolejnych aranżacji. Po dwóch
uznanych albumach "Miss Universe" i "Painless", w których być może
jeszcze nieco błądziła i szukała odpowiedniej ścieżki (by nie było
niedomówień – życzyłbym sobie, aby każdy artysta tak błądził) na swoim
trzecim krążku "My Method Actor" londyńska artystka proponuje swoją
dotychczas najbardziej wciągającą i atmosferyczną muzyczną lekturę.
Stawiane w kolejnych piosenkach egzystencjalne, filozoficzne pytania i
rozmyślanie skąpane są w wyciszonych, bolesnych, akustycznie
wybrzmiewających dźwiękach, które w odpowiednich momentach są albo
wzburzane przez brudne gitarowe tony, przywołujące grunge'owy styl, albo
emocjonalnie wzmacniane instrumentalnymi dodatkami, z których wyróżniają
się sekcje smyczkowe. Przez te marzycielskie dźwiękowe pejzaże Yanya
prowadzi nas swoim delikatnym, gładkim wokalem, który przyprawiał me
serce o częste stany uniesienia. Jej kruchy głos jest paradoksalnie
nośnikiem zdumiewających silnych, intensywnych i namiętnych uczuć.
Nilüfer jest artystką o niewyobrażalnie otwartym umyśle, obdarzoną przy
tym niezwykłym zmysłem do kreacji fascynujących aranżacji i
intrygujących tekstów, ujmujących szczerością, melancholią, a nawet
skrytym dowcipem. Pięknie nam się ta dziewczyna rozwija! Wspaniały
album!
13. MDOU MOCTAR – "FUNERAL FOR JUSTICE"
Trzy lata temu Mdou Moctar zafascynował mnie swoimi
wirtuozerskimi umiejętnościami gry na gitarze, porywającym
blues-rockowym stylem podszytym afrykańskim folklorem oraz
zaangażowanymi społeczno-politycznie tekstami na albumie o dość
wymownym tytule "Afrique Victime". Rok później Mdou z zespołem
porwał mnie pod barierką na OFFie do plemiennych tańców swoją
zaraźliwą pasją, energią, szczerym uśmiechem na twarzy i
finezyjnie rzeźbionymi solówkami. Twórczość Taurega posiada w
sobie właśnie pewien pierwiastek niepokojącego paradoksu. Z jednej
strony żywiołowe kompozycje są wręcz przeznaczone pod festiwalowy
vibe, a z drugiej przecież jego teksty poruszają tak wiele
dramatycznych aspektów związanych ze współczesnymi problemami, z
którymi mierzą się Afrykanie... Ten muzyczno-liryczny dualizm na
nowym albumie "Funeral for Justice" nabiera jeszcze większej
intensywności. Tak jak za każdym sygnałem karetki kryje się ludzka
tragedia, tak za każdym wściekłym riffem na tym krążku skrywa się
rozpaczliwy apel do Zachodu o zwrócenie uwagi na palące
postkolonialne udręki afrykańskich ludów, z naciskiem na obecną
sytuację wysiedlanych rodzimych Tauregów zamieszkujących Niger,
Malię i Algerię ("Sousoume Tamacheq"). Mdou bezpośrednio uderza w
ucisk kolonialny i nie wzbarania się przed bezpośrednim wskazaniem
sprawców w utworze "Oh France":
France veils its actions in cruelty / We are better without
this turbulent relationship / We must understand their endless
lethal games. Kluczowe dla zrozumienia całego materiału pytanie pada w
piosence "Modern Slaves": Oh world, why be so selective about
human beings? My people are crying while you laugh. W tytułowym
singlu Moctar rzuca też wyzwanie afrykańskim przywódcom, by
pobudzić ich do prawdziwego liderowania i przejęcia kontroli nad
losami kontynentu. Zarazem 39-letni Nigeryjczyk stawia się w roli
ambasadora kultury Tauregów śpiewając w wymierającym tradycyjnym
języku tamaszeq i nawołując w utworze "Imouhar" o jego zachowanie
i przekazywanie kolejnym pokoleniom. W parze z tą płomienną liryką
idą także porywające, surowe gitarowe pejzaże dźwiękowe, które za
sprawą łączenia pustynnego bluesa, z hardrockową energią i przy
wykorzystaniu tradycyjnych instrumentów Tauregów rozlewają po
zakamarkach duszy dawkę ogniskowej radości i nadziei. Należy
docenić żywiołową grę całego kwartetu, ale oczywiście w centrum
uwagi pozostają gitarowe popisy Moctara, które gruntują jego
pozycje jako jednego z wizjonerów i bohaterów współczesnego rocka.
To wspaniała i pouczająca muzyczna lektura, która jest wręcz
odtrutką na współcześnie przeprodukowane gitarowe dzieła.
12. ADRIANNE LENKER – "BRIGHT FUTURE"
Bardowski geniusz Adrianne Lenker objawił się mi dopiero trzy lata temu
przy odsłuchu ostatniego albumu "Dragon New Warm Mountain I Belive In
You" jej macierzystej formacji Big Thief. Tamten krążek wręcz obwołałem
arcydziełem szeroko rozumianego alternatywnego folk-rocka. Co prawda
wcześniej docierały do mnie pozytywne opinie o solowym debiucie Lenker
pod tytułem "Songs", ale wówczas niefortunnie zignorowałem te głosy.
Teraz już z uwagą śledzę poczynania tej artystki i dużo obiecywałem
sobie po jej drugim solowym dziele. I nie zawiodłem się. 32-latka
udowadnia, że jest wybitną singer-songwriterką naszych czasów i nie mam
już wątpliwości, że niegdyś będziemy ją zaliczać do panteonu tych
największych pieśniarzy i pieśniarek. Przy opisywaniu wrażeń z "Bright
Future" istotny jest kontekst miejsca, w którym kompozycje na ten album
powstawały. Otóż Lenker osiadła w opustoszałym, 150-letnim domu i
przelewała swoje kompozytorskie idee na ośmiościeżkowy magnetofon. I to
analogowe, surowe brzmienie oraz wszelkie uchwycone zewnętrze odgłosy,
jak choćby skrzypienie podłogi, tworzą niezwykle sugestywną i immersyjną
aurę. Oszczędne wykorzystywanie instrumentów z dominacją subtelnej
akustycznej gitary oraz fortepianu tylko wzmaga intymną naturę tego
albumu. Przylega do tego brzmienia etykieta "no filter". Także można to
uczynić bezpośrednio w stosunku do genialnej liryki Amerykanki.
Oczywiście jej teksty noszą znamiona poetyckości, nie brakuje tu metafor
i gier słownych, ale bogata narracja przekłada się natychmiastowo na
projekcję oczywistych obrazów. I ileż w tym wszystkim jest emocji! Już
pierwsza kompozycja "Real House" wyśpiewana przy akompaniamencie
delikatnych uderzeń w klawisze fortepianu niemalże mrozi krew w żyłach i
sprawia, że na tarczy serca pojawiają się pierwsze pęknięcia. Z każdym
kolejnym utworem te szczeliny się pogłębiają, a boleść wypływająca z
ludowych piosenek o zawiłościach miłości i kruchości złamanego serca
dociera do samego dna serducha. Emocjonalna siła "Brigth Future" jest
dewastująca. Nie jest to jednak krążek chłodny i ponury. Delikatne
ocieplenie i taki powiedzmy wiejsko-sielski klimat jest wprowadzany
poprzez wykorzystywanie smyczków ("Sadness As A Gift"), banjo ("Already
Lost"), czy też dodatkowe wokale w tle. Mimo tej całej surowości
Adrianne zdołała wytworzyć tu niezwykłą, pocieszającą i tulącą atmosferę
domowego ogniska. Chociaż na samym końcu i tak wyciska ze słuchacza
morze łez za sprawą rozpaczliwej piosenki "Ruined" – dla mnie
emocjonalny highlight tej płyty. Chociaż skoro mowa o nieszczących
emocjonalnie utworach, to nisko kłania się również utwór "Evol"
(odczytajcie od tyłu), na którym Adrianne pięknie opowiada o dwoistości
miłości, a dramaturgiczne pociągnięcia smyczkiem skrzypiec przeszywają
na wskroś. Warto jeszcze wyróżnić obecność kompozycji "Vampire Empire"
nagranej wcześniej z Big Thief. Tu pojawia się w nieco bardziej
szorstkiej, szarpanej, przybrudzonej, wolniejszej, przejmującej wersji.
Ach, właściwie każda piosenka zasługuje tu na uwagę i pełne skupienie
przy odsłuchu. Adrianne Lenker stworzyła genialne dzieło o najwyższej
klasie narracji!
11. MJ LENDERMAN – "MANNING FIREWORKS"
Na MJ Lendermana zwróciłem baczniejszą uwagę za sprawą jego
gościnnego udziału w przepięknym albumie Waxahatchee "Tigers
Blood", choć tak naprawdę troszkę nieświadomie już wcześniej
doceniłem jego wkład i gitarowe riffy na albumie "Rat Saw
Gold" alt-rockowej formacji Wednesday z 2023 roku. Co prawda
jego czwarty solowy album "Manning Fireworks" z opóźnieniem
dotarł do moich głośników, ale już od pierwszych dźwięków
totalnie wsiąknąłem w jego tęskne country, które przeradza się
w surowo chrupiący indie-rock. Te momenty, gdy leniwie,
sielsko płynąca atmosfera tego albumu przyspiesza w wartki
nurt za sprawą kapitalnych, zadziornych i zmysłowych
gitarowych porywów Lendermana są highlightami tego materiału.
Amerykanin rzeźbi riffy w mistrzowski sposób! Tempo całego
materiału jest zaś utrzymane na tak idealnym poziomie, iż
wyczuwalna swoboda płynąca z tego krążka przyciąga jak magnes.
Lenderman może nie jest przy tym obdarzony wyjątkowym głosem,
ale jego wokalna maniera, śpiewanie od niechcenia i
szczebiotliwe przeciąganie kolejnych wersów po prostu
znakomicie się sprawdza w tej obranej przez niego stylistyce.
No i do tego zręcznie zderza w swej introspektywnej liryce
powagę z ironią, smutek z zabawą. Niby nie brakuje tu
dowcipnych tekstów, ale gdzieś tam w głębi czai się pewien
mrok. Jego historie potrafią wciągnąć. 25-letni artysta z
Karoliny Północnej zasłużenie rozbłysnął nam w tym roku jako
nowa gwiazda alternatywnego country! Złoty chłopak!
10. WAXAHATCHEE – "TIGERS BLOOD"
Katie Crutchfield już od wielu lat wywołuje u mnie przyjemne ściski w
sercu. Począwszy od koncertowego zachwytu jej wówczas szorstkim,
emocjonalnym indie-rockiem podczas Soundrive Festival 2017 po wspaniały
i przełomowy w jej karierze solowy krążek "Saint Cloud" z 2020 roku, na
którym zerwała z rock'n'rollową nietrzeźwością i zwróciła się ku
promienistym folkowym, country brzmieniom. Do gustu przypadł mi również
jej niezwykle harmonijny duet z Jess Williamson na płycie "I Walked with
You a Ways" Plains z 2022 roku – perełka! Teraz Crutchfield powróciła
zaprezentować kolejny rozdział solowego projektu Waxahatchee i wzniosła
swoje singer-songwriterskie umiejętności na niebotycznie wysoki poziom.
Tak jak przy poprzedniej płycie, Katie znów współpracowała z producentem
Bradem Cookiem i ponownie ta dwójka dostarczyła nam wyjątkowe ciepłe,
pogodne, harmonijne melodie w stylu Americana i country, w których
zanurzyłem się z głęboką satysfakcją. Kolekcja dwunastu kompozycji na
"Tigers Blood" zachwyca rozległymi preriami wypełnionymi ludową akustyką
połączoną z dźwięcznymi gitarowymi porywami i cudnym wokalem Katie. W
jej introspektywnej, błyskotliwiej liryce nie brakuje stawiania wielu
nostalgicznych wątpliwości odnośnie przeszłości, wspomnień pewnych
rozczarowań miłosnych, ale przeważa wyczuwalna euforia, wynikająca z
zerwania z nałogami i odnalezienia promyku światła w tym ciemnym tunelu
zwanym życiem. Ten radośnie szybujący w przestworza emocjonalny stan
artystki jest wprost urzekający. Nad całym materiałem unosi się też
energetyczny duch zespołowości. Katie zaprosiła do studia nagraniowego
kilku uzdolnionych muzyków na czele z obiecującym songwriterem MJ
Lendermanem. Jego obecność na tym albumie jest wręcz wisienką na torcie.
Jego gitarowe rzeźby dodają sporo smaku poszczególnym kompozycjom, ale
nie poprzestaje tylko na tym. Wspiera również Crutchfield wokalnie.
Szczególnie namacalnie jego głos owija się niczym wstęga wokół Katie
w singlowym opus magnum tego krążka – "Right Back to It".
Obcowanie z "Tigers Bloods" i wrażliwością Waxahatchee to jak dotyk
złocistego zachodzącego słońca nad rzeką Tennessee – czysta
rozkosz!
9. ANOTHER SKY – "BEACH DAY"
W 2021 roku brytyjska formacja Another Sky przykuła moją uwagę i
zachwyciła na swoim debiutanckim albumie "I Sleept On The Floor"
ambitnymi, wzniosłymi alt-rockowymi pejzażami, przekraczającymi
granice nadziei i mroku oraz wybijającym się na pierwszy plan
imponującym, unikalnym, androgynicznym wokalem liderki Catrin Vincent.
Jej barwa jest jedyna w swoim rodzaju! Tamten debiut potraktowałem
jako złożoną obietnicę pisania wielkich kompozycji w przyszłości. I
Another Sky nie zawiedli!
Catrin jeszcze efektywniej panuje nad szeroko rozpiętymi tonacjami swojego wokalu, a jej przyjaciele z zespołu – Jack Gilbert przy gitarze, Max Doohan za bębnami i Naomi Le Dune przy basie – rozpościerają przed nią horyzontalną mieszankę progresywnego, alternatywnego, punkowego i grunge'owego rocka ze szczyptą dodanej elektroniki. Śpiew Vincent wzmagany przez gitarowe porywy niejednokrotnie szczerze wbija żebra w głębię klatki piersiowej i ściska za gardło. Kolejne kompozycje olśniewają swoimi melodycznymi konstrukcjami, strzelistymi emocjami dawkowanymi w inteligentny sposób oraz liryką, która wchłania szeroki wachlarz frustracji polityczno-społecznych. Szczere, bezpośrednie teksty Catrin wymierzają emocjonalne kopniaki w podbrzusze. Względem poprzedniego krążka grupa zaczęła śmielej flirtować z mocniejszym gitarowym brzmieniem. Kompozycje mają wspaniałe momenty pęczniejącej instrumentalnej intensywności, choć wciąż fundamentalnie pozostają bliskie eterycznym doznaniom. Po prostu niesamowicie rozbudzają wszelkie zmysły. Tytułowe "Beach Day" przywołuje zachwyt, który zawsze wzbudza widok otwartego morza. Mocarne "The Pain" porywa niczym tropikalny huragan wzniosłymi riffami, soczystym basem i burzliwą perkusją. "A Feeling" przenosi w obłoki marzycielskim wokalnym odlotem Catrin, acz szorstki, chaotyczny atak gitar sprowadza twardo na ziemię. W nieskrępowanym, radosnym brzmieniu "Uh Oh!" gniew zamieniony zostaje w grzeszną zabawę. "I Never Had Control" wzbogacone delikatnymi smyczkami w tle niesie w sobie ładunek rozpływających emocji, ale też ciężar bolesnych wyznań (My body is so much more than what happened to it). Błogo usypiająca pierwsza połowa "Death Of The Autor" przeradza się w żarliwie wykrzyczane wersy z nutką autentycznej grozy. "Burn The Way" nerwowymi szarpnięciami gitarowych strun wypala ścieżkę w kierunku piekielnych czeluści i płynnie przeradza się w przepełnione punkową złością i dziką energią "Psychopath". "Playground" przynosi ukojenie swoim balladowym nastrojem, subtelnym fortepianem w tle i kolejnym niesamowitym popisem wokalnych możliwości Catrin. Ciekawie wybrzmiewa jej głos w bardziej zharmonizowanej formie w trakcie optymistycznie brzmiącego "City Drones". Snujące się w wolnym tempie "I Caught On Fire" otacza przydymioną atmosferą. "Star Roaming" zachwyca niczym uchwycony kątem oka rozbłysk komety na gwiaździstym niebie. "Swirling Smoke" zaskakuje zaś odważniejszym flirtem z hipnotyzująco wykorzystaną elektroniką, prowadzącą w finale w nieokreślone, mgliste terytoria – Catrin znakomicie odnajduje się również w takim bardziej eksperymentalnym brzmieniu. Zresztą swego czasu jej wokal z sukcesem wykorzystał Fred Again.. w kompozycji "Catrin (the city)". Być może ten ostatni utwór na "Beach Day" jest pewnym kierunkowskazem na przyszłość, ale mam nadzieję, że Another Sky nie porzucą na boczny tor swego gitarowego brzmienia, które naprawdę rozkwitło przez te wszystkie lata od początku ich istnienia. Wsłuchajcie się uważnie w poszczególne kompozycje, a odkryjecie świat wspaniałych rockowych niuansów. No i oczywiście raz jeszcze podkreślę ten ponadnaturalny wokal Catrin, a także jej błyskotliwe umiejętności songwriterskie.
Nie potrafię tylko pojąć, dlaczego o tym zespole z tak unikalnym stylem i wyjątkowym wokalem jest wciąż tak cicho... Najbardziej niedoceniony krążek 2024 roku. Podróżujący! Błagam! Nie pomijajcie tej muzycznej perły!
Catrin jeszcze efektywniej panuje nad szeroko rozpiętymi tonacjami swojego wokalu, a jej przyjaciele z zespołu – Jack Gilbert przy gitarze, Max Doohan za bębnami i Naomi Le Dune przy basie – rozpościerają przed nią horyzontalną mieszankę progresywnego, alternatywnego, punkowego i grunge'owego rocka ze szczyptą dodanej elektroniki. Śpiew Vincent wzmagany przez gitarowe porywy niejednokrotnie szczerze wbija żebra w głębię klatki piersiowej i ściska za gardło. Kolejne kompozycje olśniewają swoimi melodycznymi konstrukcjami, strzelistymi emocjami dawkowanymi w inteligentny sposób oraz liryką, która wchłania szeroki wachlarz frustracji polityczno-społecznych. Szczere, bezpośrednie teksty Catrin wymierzają emocjonalne kopniaki w podbrzusze. Względem poprzedniego krążka grupa zaczęła śmielej flirtować z mocniejszym gitarowym brzmieniem. Kompozycje mają wspaniałe momenty pęczniejącej instrumentalnej intensywności, choć wciąż fundamentalnie pozostają bliskie eterycznym doznaniom. Po prostu niesamowicie rozbudzają wszelkie zmysły. Tytułowe "Beach Day" przywołuje zachwyt, który zawsze wzbudza widok otwartego morza. Mocarne "The Pain" porywa niczym tropikalny huragan wzniosłymi riffami, soczystym basem i burzliwą perkusją. "A Feeling" przenosi w obłoki marzycielskim wokalnym odlotem Catrin, acz szorstki, chaotyczny atak gitar sprowadza twardo na ziemię. W nieskrępowanym, radosnym brzmieniu "Uh Oh!" gniew zamieniony zostaje w grzeszną zabawę. "I Never Had Control" wzbogacone delikatnymi smyczkami w tle niesie w sobie ładunek rozpływających emocji, ale też ciężar bolesnych wyznań (My body is so much more than what happened to it). Błogo usypiająca pierwsza połowa "Death Of The Autor" przeradza się w żarliwie wykrzyczane wersy z nutką autentycznej grozy. "Burn The Way" nerwowymi szarpnięciami gitarowych strun wypala ścieżkę w kierunku piekielnych czeluści i płynnie przeradza się w przepełnione punkową złością i dziką energią "Psychopath". "Playground" przynosi ukojenie swoim balladowym nastrojem, subtelnym fortepianem w tle i kolejnym niesamowitym popisem wokalnych możliwości Catrin. Ciekawie wybrzmiewa jej głos w bardziej zharmonizowanej formie w trakcie optymistycznie brzmiącego "City Drones". Snujące się w wolnym tempie "I Caught On Fire" otacza przydymioną atmosferą. "Star Roaming" zachwyca niczym uchwycony kątem oka rozbłysk komety na gwiaździstym niebie. "Swirling Smoke" zaskakuje zaś odważniejszym flirtem z hipnotyzująco wykorzystaną elektroniką, prowadzącą w finale w nieokreślone, mgliste terytoria – Catrin znakomicie odnajduje się również w takim bardziej eksperymentalnym brzmieniu. Zresztą swego czasu jej wokal z sukcesem wykorzystał Fred Again.. w kompozycji "Catrin (the city)". Być może ten ostatni utwór na "Beach Day" jest pewnym kierunkowskazem na przyszłość, ale mam nadzieję, że Another Sky nie porzucą na boczny tor swego gitarowego brzmienia, które naprawdę rozkwitło przez te wszystkie lata od początku ich istnienia. Wsłuchajcie się uważnie w poszczególne kompozycje, a odkryjecie świat wspaniałych rockowych niuansów. No i oczywiście raz jeszcze podkreślę ten ponadnaturalny wokal Catrin, a także jej błyskotliwe umiejętności songwriterskie.
Nie potrafię tylko pojąć, dlaczego o tym zespole z tak unikalnym stylem i wyjątkowym wokalem jest wciąż tak cicho... Najbardziej niedoceniony krążek 2024 roku. Podróżujący! Błagam! Nie pomijajcie tej muzycznej perły!
8. NICK CAVE & THE BAD SEEDS – "WILD GOD"
Twórczość Nicka Cave'a w ostatnich latach, w wyniku tragicznej
śmierci 15-letniego syna Arthura, przesiąknięta była oczywistą
żałobą i dojmującym smutkiem. Ostatnie dwa albumy nagrane z The
Bad Seeds, "Skeleton Tree" i "Ghosteen", stanowiły swoiste
kompendium stanu bólu i oswajania się ze stratą bliskiej osoby. W
tamtych dziełach tliły się jednakże również iskierki nadziei i
pozornie, po pierwszych zapowiedziach, zdawało się, że na nowym
albumie usłyszymy pogodzonego z okrutnym losem (w 2022 roku zmarł
jego drugi syn, 31-letni Jethro Lazenby) i szczęśliwego Cave'a.
Nic bardziej mylnego. Dynamiczna, o kinowym rozmachu muzyczna
warstwa co prawda promieniuje jasnością i zespół w wielu momentach
zdaje się porwać fali szczerej, entuzjastycznej fali euforii i
celebracji życia (wspaniałe orkiestracje, fenomenalne chóry w
potężnym, kakofonicznym "Conversion" i wzniosłym, gospelowym "As
The Waters Cover The Sea"), ale diabeł, tudzież dziki bóg, tkwi w
szczegółach...
Nick jest bardzo przewrotny w swoich poetyckich, przenikliwych tekstach. Tu wciąż do głosu dochodzą mroczne echa przeszłości. 66-letni artysta nie poddaje się jednak w tej krwawej walce z bólem straty, wręcz zdaje się być w okresie uzdrawiającej terapii, pogodzony z odejściami bliskich osób, choć wciąż te blizny nie potrafią się zagoić. Nie rozdrapuje ich – po prostu ma odwagę dzielić się swoją dojrzałą wrażliwością ze światem, przybliżając tym samym słuchaczy do pozazmysłowych sfer życia i śmierci. Znamienne w tym kontekście jest też nienachalne, wręcz ezoteryczne wykorzystanie nagrania radosnego głosu zmarłej w 2021 roku Anity Lane (dawnej miłości i przyjaciółki Cave'a) z automatycznej sekretarki w utworze "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)". Ciarki! Zresztą ciarkogenne, transcendentalne i przytłaczające emocjonalnie stany pojawiały się u mnie na przestrzeni tego albumu niejednokrotnie. Nick po prostu stał się wybitnym muzycznym kaznodzieją!
Książę Ciemności na "Wild God" zapalił kolejną świeczkę w hołdzie i ku pamięci straconych bliskich osób, ale zarazem rozświetlił życiowy niepokój i chaos odnalezioną życiową nadzieją. We’ve all had too much sorrow / Now is the time for joy. Kolejny wspaniały album w dorobku Nicka Cave'a & The Bad Seeds
Nick jest bardzo przewrotny w swoich poetyckich, przenikliwych tekstach. Tu wciąż do głosu dochodzą mroczne echa przeszłości. 66-letni artysta nie poddaje się jednak w tej krwawej walce z bólem straty, wręcz zdaje się być w okresie uzdrawiającej terapii, pogodzony z odejściami bliskich osób, choć wciąż te blizny nie potrafią się zagoić. Nie rozdrapuje ich – po prostu ma odwagę dzielić się swoją dojrzałą wrażliwością ze światem, przybliżając tym samym słuchaczy do pozazmysłowych sfer życia i śmierci. Znamienne w tym kontekście jest też nienachalne, wręcz ezoteryczne wykorzystanie nagrania radosnego głosu zmarłej w 2021 roku Anity Lane (dawnej miłości i przyjaciółki Cave'a) z automatycznej sekretarki w utworze "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)". Ciarki! Zresztą ciarkogenne, transcendentalne i przytłaczające emocjonalnie stany pojawiały się u mnie na przestrzeni tego albumu niejednokrotnie. Nick po prostu stał się wybitnym muzycznym kaznodzieją!
Książę Ciemności na "Wild God" zapalił kolejną świeczkę w hołdzie i ku pamięci straconych bliskich osób, ale zarazem rozświetlił życiowy niepokój i chaos odnalezioną życiową nadzieją. We’ve all had too much sorrow / Now is the time for joy. Kolejny wspaniały album w dorobku Nicka Cave'a & The Bad Seeds
7. VAMPIRE WEEKEND – "ONLY GOD WAS ABOVE US"
Powrót nowojorskich weteranów indie rocka to zawsze muzyczne święto. Od
lat Vampire Weekend zachwycają nas swoim pociągiem do eksperymentalnych
ucieczek przy zachowaniu zręczności do tworzenia miłych dla ucha,
delikatnie popowych melodii. Na swojej piątej płycie "Only God Was Above
Us" Ezra Koenig, Chris Tomson i Chris Baio wznoszą się na wyżyny swoich
kompozytorskich umiejętności. Każdy kolejna piosenka zaskakuje ukrytymi
smaczkami i niebanalnie poprowadzonym instrumentarium. Z tekstur co
chwilę wyłaniają się nieoczywiste popisy fortepianowe, zamaszyste
smyczki, pociągający saksofon, przyjemne syntezatory, wirujące gitarowe
solówki, wzniosłe chóralne wstawki (wspaniałe "Mary Bone"!). Wypływa z
tego albumu niesamowity jazzujący feeling. Przestrzenne dźwięki w jednej
chwili kołyszą, by za chwilę popaść w hałaśliwe i dynamiczne wibracje.
To materiał orzeźwiający niczym lody karmelowe w upalny dzień. Ta
kakofonia dźwięków, dysharmonijnych akordów, pokręconych konstrukcji nie
odstrasza, a wręcz zaprasza z szeroko otwartymi ramionami do wymiaru
satysfakcjonujących przygód. I jeszcze do tego niebanalna narracja Ezry
z falami nostalgii za dawnym nowojorskim komfortem oraz przywoływaniem
współczesnego społecznego niepokoju (mocne wersy Fuck the world,
you said it quiet oraz You don't want to win this war 'cause you don't
want the peace w "Ice Cream Piano"), ale także optymizmu i nadziei na
lepsze jutro.
Vampire Weekend odnaleźli wyjątkowe piękno w twórczym chaosie i nieprzewidywalności. Ich awangardowe spojrzenie na alternatywny rock jest na tym albumie wielce ekscytujące. Wspaniałe dzieło!
Vampire Weekend odnaleźli wyjątkowe piękno w twórczym chaosie i nieprzewidywalności. Ich awangardowe spojrzenie na alternatywny rock jest na tym albumie wielce ekscytujące. Wspaniałe dzieło!
6. LONDON GRAMMAR – "THE GREATEST LOVE"
Zespół współtworzony przez Hannah Red, Dominica Majora i Dana
Rothmana od samego początku doskonale wybadał swoje atuty i ściśle
trzyma się obranemu na początku swej podróży stylowi. Nie mają
rewolucyjnych zapędów, ale zarazem w doskonały sposób potrafią
odnaleźć i doskonalić różnorodność w obrębie swojego własnego
charakterystycznego brzmienia. Ich najnowszy album "The Greatest Love"
jest tego kolejnym znakomitym przykładem.
Pulsujący, house'owy, garażowy rytm w pierwszej piosence "House" nadaje ton całemu albumowi. Hannah, wyśpiewując z przekonaniem wers This is my place, my house, my rules, nakreśla motyw poczucia i emanacji siły, który przetacza się przez cały materiał. Nie jest to zaskakujące, zważywszy, że w ciągu trzech lat od poprzedniego albumu przekroczyła trzydziestkę, wyszła za mąż i doczekała się narodzin dziecka. Ta perspektywa dojrzałej kobiety znajduje swoje ujście w wielu sugestywnych lirycznych opowieściach oraz w ciętych, ostrych i oświecających wersach. Choćby w singlowym przeboju "Kind of Man" punktuje seksizm, w oszczędnym, fortepianowym "Fakest Bitch" poruszająco podejmuje narrację przyjaźni i zdrady, a w epickim (to bujne instrumentalne crescendo!) tytułowym utworze wznosi się na wyżyny poetyckości, wyśpiewując piorunujący fragment I need you because you are a woman / And I'll hate you because you are a woman / And I'll love you because you are a woman, wbijając tym samym szpilę przejawom mizoginii. Nie trzeba jednak zagłębiać się w teksty – aczkolwiek to wskazane – by poczuć emocjonalny wydźwięk liryzmu tego krążka. Za sprawą hipnotyzującego, oszałamiającego, wręcz wstrząsającego eterycznego wokalu Hannah każda nutka wrażliwości dociera do głębi serducha. Dan i Dot świadomi wokalnych możliwości swojej przyjaciółki nie szarżują z electro-popowymi aranżacjami i zawsze kierują centrum uwagi w stronę Reid. Co nie znaczy, że w warstwie muzycznej jest nudno. Oczywiście przeważa kojący i marzycielski dobór instrumentalnych środków, ale chęć pewnego eksperymentowania słychać choćby szczególnie w przecudownym "You and I", gdy refren jest wznoszony do przestworzy za sprawą dziecięcego chóru i zamaszystej sekcji smyczkowej. Zaskakuje również transowy, elektroniczny, niesztampowy odlot w kompozycji "Into Gold" – najbardziej wyczuwalny powiew świeżego powietrza na przestrzeni całego materiału. Podoba mi się również jazzowy groove w zmysłowym "Kind Of Man". Nie sposób też uwolnić się od zaraźliwej melodii wakacyjnie brzmiącego "Santa Fe" (ten chwytliwego tekst Santa Fe, Santa Fe, can you love me anyway?), zaś ciepłym brzmieniem i spowolnionym tempem utwór "LA" skutecznie przenosi wyobraźnią na Venice Beach. Niewątpliwie jednak najbardziej szarpie za emocjonalne struny i pobudza zmysły finałowa piosenka "The Greatest Love". Skromny, fortepianowo-smyczkowy początek tej kompozycji, przekształcający się dalej w instrumentalne tsunami w połączeniu z wokalną dynamiką Reid właściwie perfekcyjnie odzwierciedla poziom ambicji London Grammar.
Czy jednak jest to najlepsze dzieło London Grammar? Przy odpowiedzi na to pytanie nabieram pewnych wątpliwości. Ostatecznie w kilku momentach chyba zabrakło mi większej iskry produkcyjnej bezkompromisowości, ale z drugiej strony i tak nie potrafię uwolnić się od tych rozkosznych tekstur instrumentalnych, a wyśpiewane introspektywne emocje przez Reid wciąż tańczą balet w mym umyśle. Obdarzyłem ten zespół kilka lat temu wielką miłością i to uczucie znów udało im się ożywić i wzmocnić.
Pulsujący, house'owy, garażowy rytm w pierwszej piosence "House" nadaje ton całemu albumowi. Hannah, wyśpiewując z przekonaniem wers This is my place, my house, my rules, nakreśla motyw poczucia i emanacji siły, który przetacza się przez cały materiał. Nie jest to zaskakujące, zważywszy, że w ciągu trzech lat od poprzedniego albumu przekroczyła trzydziestkę, wyszła za mąż i doczekała się narodzin dziecka. Ta perspektywa dojrzałej kobiety znajduje swoje ujście w wielu sugestywnych lirycznych opowieściach oraz w ciętych, ostrych i oświecających wersach. Choćby w singlowym przeboju "Kind of Man" punktuje seksizm, w oszczędnym, fortepianowym "Fakest Bitch" poruszająco podejmuje narrację przyjaźni i zdrady, a w epickim (to bujne instrumentalne crescendo!) tytułowym utworze wznosi się na wyżyny poetyckości, wyśpiewując piorunujący fragment I need you because you are a woman / And I'll hate you because you are a woman / And I'll love you because you are a woman, wbijając tym samym szpilę przejawom mizoginii. Nie trzeba jednak zagłębiać się w teksty – aczkolwiek to wskazane – by poczuć emocjonalny wydźwięk liryzmu tego krążka. Za sprawą hipnotyzującego, oszałamiającego, wręcz wstrząsającego eterycznego wokalu Hannah każda nutka wrażliwości dociera do głębi serducha. Dan i Dot świadomi wokalnych możliwości swojej przyjaciółki nie szarżują z electro-popowymi aranżacjami i zawsze kierują centrum uwagi w stronę Reid. Co nie znaczy, że w warstwie muzycznej jest nudno. Oczywiście przeważa kojący i marzycielski dobór instrumentalnych środków, ale chęć pewnego eksperymentowania słychać choćby szczególnie w przecudownym "You and I", gdy refren jest wznoszony do przestworzy za sprawą dziecięcego chóru i zamaszystej sekcji smyczkowej. Zaskakuje również transowy, elektroniczny, niesztampowy odlot w kompozycji "Into Gold" – najbardziej wyczuwalny powiew świeżego powietrza na przestrzeni całego materiału. Podoba mi się również jazzowy groove w zmysłowym "Kind Of Man". Nie sposób też uwolnić się od zaraźliwej melodii wakacyjnie brzmiącego "Santa Fe" (ten chwytliwego tekst Santa Fe, Santa Fe, can you love me anyway?), zaś ciepłym brzmieniem i spowolnionym tempem utwór "LA" skutecznie przenosi wyobraźnią na Venice Beach. Niewątpliwie jednak najbardziej szarpie za emocjonalne struny i pobudza zmysły finałowa piosenka "The Greatest Love". Skromny, fortepianowo-smyczkowy początek tej kompozycji, przekształcający się dalej w instrumentalne tsunami w połączeniu z wokalną dynamiką Reid właściwie perfekcyjnie odzwierciedla poziom ambicji London Grammar.
Czy jednak jest to najlepsze dzieło London Grammar? Przy odpowiedzi na to pytanie nabieram pewnych wątpliwości. Ostatecznie w kilku momentach chyba zabrakło mi większej iskry produkcyjnej bezkompromisowości, ale z drugiej strony i tak nie potrafię uwolnić się od tych rozkosznych tekstur instrumentalnych, a wyśpiewane introspektywne emocje przez Reid wciąż tańczą balet w mym umyśle. Obdarzyłem ten zespół kilka lat temu wielką miłością i to uczucie znów udało im się ożywić i wzmocnić.
5. CHARLI XCX – "BRAT"
Przyznaję, że do tej pory nie śledziłem uważnie twórczości Charli
XCX. Oczywiście jej największe popowe bangery z wczesnej
twórczości trafiały do moich głośników, a samą artystkę widziałem
na żywo nawet dwukrotnie (z supportu przed Coldplay w 2012 roku
niewiele pamiętam, ale już na Open'erze w 2017 Charli miło
rozbujała moim ciałem, a różowe konfetii, które za sprawą deszczu
barwiło buty i inne elementy ubioru, wspominam do dnia
dzisiejszego), ale dotychczas generalnie nie wywoływała u mnie
przyspieszonego bicia serca. Aż do teraz. Już pierwszy bangerowy i
tłuściutki singiel "Von Dutch" zwrócił moją uwagę i rozpalił
koncertową wyobraźnię, lecz nie spodziewałem, że cały materiał na
płycie "Brat" tak przypadnie mi gustu i wywoła tyle ekscytacji w
moim wnętrzu. To wciąż nie jest muzyczna bajka, po którą będę
sięgał codziennie, ale niewątpliwie koncept szóstej płyt Charli
XCX sprawia, że za każdym razem cztery ściany mojego pokoju
zamieniają się w ciasny, zadymiony klub i parkiet eksplodujący od
rave'owej energii. Artystka absolutnie zachwyca tym muzycznym
hołdem dla klubowego, elektronicznego undergroundu, prezentuje
piekielnie mocny wokal, rzuca wyzwanie tanecznym skillom wybuchowo
porywającymi refrenami, ale także ujmuje swoją liryczną
wrażliwością, która znajduje swoje ujście też w nieco
spokojniejszych, balladowych kompozycjach. Napięcie na "Brat"
genialnie pełza między euforią wieczornego klubowego parkietu a
niepokojem dnia następnego, między hedonizmem a melancholią,
między undergroundem a mainstreamem. Pod względem tanecznej
przebojowości trudno w tym roku było komukolwiek przebić poziom
nowego albumu Charli XCX, który właściwie dorobił się już się
kultowego statusu.
4. BILLIE EILISH – "HIT ME HARD AND SOFT"
W 2019 roku Billie Eilish swoim debiutanckim albumem "When We All Fall
Asleep, Where Do We Go?" zatrząsnęła posadami muzycznej sceny. Jej
noir-popowe kompozycje utrzymane w konwencji sennego psycho koszmaru
odświeżyły popowy gatunek i zarazem młoda Amerykanka stała się globalnym
(charakterystycznie mrukliwym) głosem swojego pokolenia. Mogłaby
spokojnie pławić się przez kolejne lata w tej stylistyce, ale wraz z
odpowiedzialnym za produkcję bratem Finneasem na drugim albumie "Happier
Than Ever" z 2021 roku postanowiła odważnie eksplorować nowe gatunkowe
rejony, zaskakując nas choćby bossa-novą, folkowymi balladami, tłustymi
bitami oraz rockowymi łupnięciami. Sukcesu debiutu jednak nie powtórzyła
(choć wciąż poruszamy się w kategorii globalnych osiągnięć), ale ten
materiał utorował jej drogę napisania filmowych kompozycji: „No Time to
Die" dla bondowskiego "Nie czas umierać" i "What Was I Made For" na
potrzeby filmu "Barbie" za które otrzymała między innymi dwa Oscary.
Dotychczasowe dokonania Billie doceniałem, ale w żadnym z nich jednak nie przepadłem tak jak w jej trzecim, zachwycającym od pierwszego do ostatniego dźwięku albumie "Hit Me Hard and Soft"! I jakże zaskakującym! Decyzja, by nie wypuszczać przed premierą żadnych singli, okazała się strzałem w dziesiątkę, dzięki czemu łyknąłem ten krążek za pierwszym razem bez zbędnych oczekiwań, a z niepowtarzalnym zdumieniem i satysfakcją. Z błogością zanurzyłem się w otwierającej ten krążek, kruchej, iście filmowej (te smyczki!) piosence "Skinny", który emocjonalnie uderzyła mnie w zad swą delikatnością. Odniesienia liryczne do osobistych kompleksów względem ciała i presji otoczenia stanowią tu pewien pomost między poprzednią płytą, ale już pierwsze wersy Fell in love for the first time / With a friend, it's a good sign, sugerują, że na tym albumie Billie z poetycką zręcznością będzie zagłębiać się w złożoność miłości oraz złamanego serca i tak też, z wykorzystaniem różnych perspektyw i doświadczeń, dzieje się w kolejnych kompozycjach. Strona liryczna zatem może nie zaskakuje (choć Billie trafia swoimi autorefleksjami w sedno serducha), ale już kolejne struktury aranżacyjne doprawdy zachwycają różnorodnością i unikalnością. Rytmicznie i zaraźliwie pulsujący "Lunch" wybrzmiewa iście euforycznie, zaczepnie i tanecznie (vibe zbliżony do "Bad Guy" z debiutu), "Chihiro" hipnotyzuje soczystą linią basową i galaktyczną, trance'ową końcówką, błogie "Birds of a Feather" ujmuje letnią, indie-popową przewiewnością, a "Wildflower" chwyta za serce prostą, ale jakże kołyszącą gitarową melodią. "The Greatest" i "L'amour da ma vie" to pod względem wielowymiarowości kulminacyjne momenty tego albumu. Pierwszy utwór powala epicko rozwiniętym, rockowym crescendem – może nieco generycznym, ale mimo wszystko niezwykle zgrabnie zaaranżowanym, zapierającym dech w piersiach i opatrzonym poruszającym, emocjonalnym tekstem. Bardziej szokujący muzyczny twist zastosowany został w tej drugiej wymienionej kompozycji. Najpierw Billie zaskakuje nieco takim kawiarnianym, paryskim, jazzującym klimatem w stylu Laufey, który potem przeradza się we wstrząsającą eksplozję kosmicznego, rave'owego synth-popu z lat 80. z przetworzonym wokalem piosenkarki. I jakimś cudem te dwie odmienne przestrzenie muzyczne nie gryzą się ze sobą! W utworze "The Dinner" Billie z Finneasem niepokojącym beatem przywołują mrok i charakterystyczną gęstą atmosferę z debiutu. Mroczna instrumentalno-elektroniczna karuzela została podtrzymana w dość dziwacznym, narkotycznym, balladowym, ale jakże odurzającym tonie piosenki "Bittersuite". W finałowej kompozycji "Blue" Eilish znów zaskakuje dwuczęściową strukturą: wyważona pop-rockowa pierwsza część przeistacza się tutaj w enigmatyczny krajobraz malowany przez delikatne uderzenia w klawisze fortepianu, wyrazisty elektroniczny beat i wyłaniające się w finale cudowne smyczki. W jakimś sensie w tym ostatnim utworze odbija się atmosfera całego krążka.
W ostatnich sekundach zaś pada tajemnicze pytanie But when can I hear the next one? Zapowiedź drugiej części albumu, czy może autoironia? Cóż, czas pokaże, a póki co należy się delektować tym niesamowicie sytym i smacznym muzycznym daniem, jakie zgotowali nam Billie i Finneas. W niesamowicie płynny sposób udało im się połączyć ze sobą wielowymiarowe składniki gatunkowe, które na pozór do siebie nie pasowały i stworzyć z nich dzieło wciągające i pochłaniające niczym głębiny wód oceanicznych. "Hit Me Hard and Soft" to album niezwykle przemyślany i finezyjny pod względem produkcyjnym oraz absorbująco dojrzały w warstwie lirycznej, ale na pochwałę zasługuje jeszcze jeden niuans: Billie Eilish zaczęła śpiewać. Wciąż oczywiście często wykorzystuje swój charakterystyczny szeptany wokal, ale w wielu momentach słychać, że niesamowicie rozwinęła się w tym aspekcie, zaskakując wysoką skalą oraz siłą swego głosu. Nigdy wcześniej nie była tak w tym przekonująca. Koniec końców warto po prostu utonąć w tym oceanie pięknych dźwięków i zaskakujących melodii.
Dotychczasowe dokonania Billie doceniałem, ale w żadnym z nich jednak nie przepadłem tak jak w jej trzecim, zachwycającym od pierwszego do ostatniego dźwięku albumie "Hit Me Hard and Soft"! I jakże zaskakującym! Decyzja, by nie wypuszczać przed premierą żadnych singli, okazała się strzałem w dziesiątkę, dzięki czemu łyknąłem ten krążek za pierwszym razem bez zbędnych oczekiwań, a z niepowtarzalnym zdumieniem i satysfakcją. Z błogością zanurzyłem się w otwierającej ten krążek, kruchej, iście filmowej (te smyczki!) piosence "Skinny", który emocjonalnie uderzyła mnie w zad swą delikatnością. Odniesienia liryczne do osobistych kompleksów względem ciała i presji otoczenia stanowią tu pewien pomost między poprzednią płytą, ale już pierwsze wersy Fell in love for the first time / With a friend, it's a good sign, sugerują, że na tym albumie Billie z poetycką zręcznością będzie zagłębiać się w złożoność miłości oraz złamanego serca i tak też, z wykorzystaniem różnych perspektyw i doświadczeń, dzieje się w kolejnych kompozycjach. Strona liryczna zatem może nie zaskakuje (choć Billie trafia swoimi autorefleksjami w sedno serducha), ale już kolejne struktury aranżacyjne doprawdy zachwycają różnorodnością i unikalnością. Rytmicznie i zaraźliwie pulsujący "Lunch" wybrzmiewa iście euforycznie, zaczepnie i tanecznie (vibe zbliżony do "Bad Guy" z debiutu), "Chihiro" hipnotyzuje soczystą linią basową i galaktyczną, trance'ową końcówką, błogie "Birds of a Feather" ujmuje letnią, indie-popową przewiewnością, a "Wildflower" chwyta za serce prostą, ale jakże kołyszącą gitarową melodią. "The Greatest" i "L'amour da ma vie" to pod względem wielowymiarowości kulminacyjne momenty tego albumu. Pierwszy utwór powala epicko rozwiniętym, rockowym crescendem – może nieco generycznym, ale mimo wszystko niezwykle zgrabnie zaaranżowanym, zapierającym dech w piersiach i opatrzonym poruszającym, emocjonalnym tekstem. Bardziej szokujący muzyczny twist zastosowany został w tej drugiej wymienionej kompozycji. Najpierw Billie zaskakuje nieco takim kawiarnianym, paryskim, jazzującym klimatem w stylu Laufey, który potem przeradza się we wstrząsającą eksplozję kosmicznego, rave'owego synth-popu z lat 80. z przetworzonym wokalem piosenkarki. I jakimś cudem te dwie odmienne przestrzenie muzyczne nie gryzą się ze sobą! W utworze "The Dinner" Billie z Finneasem niepokojącym beatem przywołują mrok i charakterystyczną gęstą atmosferę z debiutu. Mroczna instrumentalno-elektroniczna karuzela została podtrzymana w dość dziwacznym, narkotycznym, balladowym, ale jakże odurzającym tonie piosenki "Bittersuite". W finałowej kompozycji "Blue" Eilish znów zaskakuje dwuczęściową strukturą: wyważona pop-rockowa pierwsza część przeistacza się tutaj w enigmatyczny krajobraz malowany przez delikatne uderzenia w klawisze fortepianu, wyrazisty elektroniczny beat i wyłaniające się w finale cudowne smyczki. W jakimś sensie w tym ostatnim utworze odbija się atmosfera całego krążka.
W ostatnich sekundach zaś pada tajemnicze pytanie But when can I hear the next one? Zapowiedź drugiej części albumu, czy może autoironia? Cóż, czas pokaże, a póki co należy się delektować tym niesamowicie sytym i smacznym muzycznym daniem, jakie zgotowali nam Billie i Finneas. W niesamowicie płynny sposób udało im się połączyć ze sobą wielowymiarowe składniki gatunkowe, które na pozór do siebie nie pasowały i stworzyć z nich dzieło wciągające i pochłaniające niczym głębiny wód oceanicznych. "Hit Me Hard and Soft" to album niezwykle przemyślany i finezyjny pod względem produkcyjnym oraz absorbująco dojrzały w warstwie lirycznej, ale na pochwałę zasługuje jeszcze jeden niuans: Billie Eilish zaczęła śpiewać. Wciąż oczywiście często wykorzystuje swój charakterystyczny szeptany wokal, ale w wielu momentach słychać, że niesamowicie rozwinęła się w tym aspekcie, zaskakując wysoką skalą oraz siłą swego głosu. Nigdy wcześniej nie była tak w tym przekonująca. Koniec końców warto po prostu utonąć w tym oceanie pięknych dźwięków i zaskakujących melodii.
3. JACK WHITE – "NO NAME"
Zamiłowanie Jacka White'a do analogowego świata, winylowych nośników
muzyki i garażowego rocka jest wszystkim fanom tego jednego z
największych współczesnych gitarowych bohaterów doskonale znane. Jack
dał znów kolejny wyraz swym miłościom, zaskakując wszystkich
niecodzienną formą premiery nowego albumu. Otóż winylowe krążki ze
świeżym materiałem incognito pojawiły się jednego dnia w sklepach
wytwórni Third Man w Detroit, Londynie i Nashville. Szczęśliwcy
otrzymali za darmo limitowane winyle opatrzone jedynie etykietą "No
Name". Dopiero później okazało się, że zawartością są niepublikowane i
niezatytułowane (krążek z okładką i tytułami piosenek pojawił się do
zakupu podczas koncertu w Nasville) kompozycje White'a. Album
nieoficjalnie został przez użytkowników przesłany do sieci, do czego
zresztą zachęcała sama wytwórnia Third Man komunikatem "RIP IT". Jack
White postanowił pójść całkowicie na przekór dzisiejszym trendom
promowania muzyki. I ja to szanuję!
Przejdźmy jednak już do zawartości, gdyż ta... Jest kapitalna! Właściwie w każdej recenzji "No Name" pojawia się teza, że to najbardziej whitestripes'owski materiał Jacka od momentu rozpoczęcia solowej twórczości. I w istocie nie sposób się z tymi opiniami nie zgodzić. White porzucił wartościowe gitarowe eksperymenty, które dominowały na jego poprzednich solowych płytach i powrócił do fundamentów ognistego garażowego rocka z bluesowymi odcieniami. I ponownie tryumfuje. Tak ekscytującego, piorunującego, surowego i bezpośredniego rock'n'rolla nigdy nie za dużo! Siła tego albumu opiera się głównie na trzech prostych fundamentach: żarliwym wokalu White'a, elektryzujących gitarowych riffach i prostej (przywołującej styl Meg), ale jakże pulsującej grze na perkusji. Wszystkie kolejne kompozycje, a jest ich łącznie czternaście, utrzymane zostały w zaraźliwie chwytliwej i zaciekłej dynamice! Oczywiście nie brakuje tu również okazjonalnych chwil, gdy tempo urokliwie nieco zwalnia, ale generalnie tak płonących, miażdżących i krwistych gitarowych emocji Jack dawno nam nie dostarczał. Obejrzał się za siebie w przeszłość, ale nie czuć na tym dziele dominującego nostalgicznego spojrzenia. Po prostu White ma niesamowity zmysł do tworzenia porywających i ponadczasowych gitarowych kompozycji. A tych jest tu bez liku! To bez wątpienia jedno z najjaśniejszych rockowych wydawnictw 2024 roku i jedno z najlepszych dokonań White'a w jego jakże przecież bogatej karierze!
Przejdźmy jednak już do zawartości, gdyż ta... Jest kapitalna! Właściwie w każdej recenzji "No Name" pojawia się teza, że to najbardziej whitestripes'owski materiał Jacka od momentu rozpoczęcia solowej twórczości. I w istocie nie sposób się z tymi opiniami nie zgodzić. White porzucił wartościowe gitarowe eksperymenty, które dominowały na jego poprzednich solowych płytach i powrócił do fundamentów ognistego garażowego rocka z bluesowymi odcieniami. I ponownie tryumfuje. Tak ekscytującego, piorunującego, surowego i bezpośredniego rock'n'rolla nigdy nie za dużo! Siła tego albumu opiera się głównie na trzech prostych fundamentach: żarliwym wokalu White'a, elektryzujących gitarowych riffach i prostej (przywołującej styl Meg), ale jakże pulsującej grze na perkusji. Wszystkie kolejne kompozycje, a jest ich łącznie czternaście, utrzymane zostały w zaraźliwie chwytliwej i zaciekłej dynamice! Oczywiście nie brakuje tu również okazjonalnych chwil, gdy tempo urokliwie nieco zwalnia, ale generalnie tak płonących, miażdżących i krwistych gitarowych emocji Jack dawno nam nie dostarczał. Obejrzał się za siebie w przeszłość, ale nie czuć na tym dziele dominującego nostalgicznego spojrzenia. Po prostu White ma niesamowity zmysł do tworzenia porywających i ponadczasowych gitarowych kompozycji. A tych jest tu bez liku! To bez wątpienia jedno z najjaśniejszych rockowych wydawnictw 2024 roku i jedno z najlepszych dokonań White'a w jego jakże przecież bogatej karierze!
2. THE CURE – "SONGS OF A LOST WORLD"
Szczerze nigdy nie należałem do szalikowców The Cure, ale mimo iż dotychczas nie
zagłębiałem się szczególnie w ich dyskografię, to i tak zawsze nosiłem w
sobie to wrażenie, że twórczość tej kultowej formacji nienachalnie
wpajana była mi do moich uszu od narodzin. Bo co by nie mówić, ich muza
jest nad wyraz uniwersalna, międzypokoleniowa, emocjonalnie
wielowymiarowa i wszechobecna w eterze. Znakomity koncert The Cure
podczas Colours Of Ostrava w 2019 roku tylko mnie w tym utwierdził. A
nowy materiał wydany po 16 latach? Nawet nie znając wszystkich
kontekstów – pochłonął mnie w całości niczym czarna dziura! Co za
majestatyczny album! Tematy bólu, straty i zagubienia w tym szalonym
świecie zostały przekute w epickie, momentami wręcz monumentalne,
melancholijne, mroczne, chłodne melodie podparte charakterystycznym,
przeszywającym na wskroś duszę wokalem Roberta Smitha. Ten materiał
wybrzmiewa doprawdy jak idealna ścieżka dźwiękowa końca świata. I przy
takiej wspaniałej w każdym dźwięku muzie to ja mogę śmiało i z poczuciem
głębokiej satysfakcji podążać ku nicości! Zamawiam wyszywany szalik z
logiem The Cure!
ULUBIONY ZAGRANICZNY ALBUM 2024
1. FONTAINES D.C. – "ROMANCE"
Po premierze drugiego albumu – chłodnego,
surrealistyczno-melancholijnego "Hero's Death" – twierdziłem, że przed
irlandzką formacją Fontaines D.C. otwierają się kolejne bramy w drodze
do rockowego piedestału i wprost wówczas nie mogłem się już doczekać,
kiedy wpuszczą do swojej surowej gitarowej twórczości nieco ciepła i
światłości. Zachowali jeszcze przed tym wstrzemięźliwość na kolejnym,
bądź co, bądź ich najowocniejszym i znakomitym albumie "Skinty Fia",
ale teraz na "Romance" popłynęli już, razem ze słynnym producentem
Jamesem Fordem, w stronę romantycznie wschodzącego słońca. Ich
brzmienie ewoluowało w znacznie przystępniejsze, momentami wręcz
marzycielskie rejony, dalece odbiegające od szorstkości poprzedników,
ale wciąż trudno jednoznacznie je sklasyfikować. Fontaines D.C. po
prostu wzbudzają szczery podziw swą eklektyczną kreatywnością,
wykraczającą już poza ich postpunkowy kręgosłup. Co nie znaczy, że
brakuje na tej płycie gitarowej agresywności. Singlowy "Starbuster"
miażdży i porywa swoją gniewną naturą. Grian Chatten w swym
przeszywającym, intensywnym wokalu niemalże wpada tu w hipo-hopowe
flow, a kulminacyjne w refrenie głośne łyknięcia powietrza są po
prostu majstersztykiem z jego strony. Moshpitowy potencjał powraca
później również w brawurowym kawałku "Death Kink". To na dobrą sprawę
jedyne takie żarliwe gitarowe przystanie, które chyba miały uchronić
ich przed oskarżeniami o zwrot w stronę gitarowej słodyczy, chociaż ta
w ich wykonaniu jest niezwykle ujmująca... Całość jednakże rozpoczyna
się nieco przewrotnie złowieszczą, paranoiczną tytułową kompozycją, w
trakcie której Grian ujmująco wyśpiewuje wers
Maybe romance is a place / For me and you. I ta kwestia
romantyzmu i idealizmu właściwie dalej głęboko przenika przez kolejne
bardzo dojrzałe, uniwersalne i poetyckie teksty oraz angażujące,
rozkoszne melodie. Bo choćby przecież nie sposób nie zakotwiczyć się
na dłużej przy wwiercającym się w głąb serca niepokojącym klimacie
"Here's The Thing" (tu ponownie Irlandczycy genialnie bawią się z
wykorzystaniem głośnych westchnień). "Desire" oraz "In The Modern
World" z cudnie wykorzystanymi smyczkami roztaczają przed nami
aksamitne i dystopiczne gitarowe pejzaże, przy których aż chciałoby
się rozpłynąć. Temperamentny "Bug" i balladowo sentymentalny
"Motorcycle Club" przesuwają ciężar płyty w kierunku
gitarowo-akustycznych uniesień. "Sundowner" to z kolei wspaniała próba
zmierzenia się z shoegazowo-dreampopowym klimatem. Łagodne, malownicze
pociągnięcia smyczków połączone z akustyczną gitarą ponownie
zachwycają w melancholijnej aurze "Horseness Is The Whatness", która
pod koniec zakłócana przez delikatnie wyłaniający się lodowaty,
industrialny jazgot, który płynnie łączy się dalej ze wspomnianym
nirvanowskim "Death Kink". Finał w postaci rozkołysanego, radosnego,
britpopowego, jang-popowego, podnoszącego na duchu "Favourite" zaraża
słodkimi liniami gitar i pozytywną melodyjnością – oszałamia niczym
napływający szum pierwszej młodzieńczej miłości.
W piosence "Big" z debiutanckiego "Dogrel" Grian intensywnie wyśpiewywał My childhood was small / But I'm gonna be big i wraz z kolegami z zespołu konsekwentnie wspinają się na gitarowy olimp. Właściwie mam wrażenie, że za sprawą magnetycznego "Romance" panowie wsiadają już w kolejkę górską, która tylko przyspieszy ich realizację marzeń o wielkich rzeczach!
W piosence "Big" z debiutanckiego "Dogrel" Grian intensywnie wyśpiewywał My childhood was small / But I'm gonna be big i wraz z kolegami z zespołu konsekwentnie wspinają się na gitarowy olimp. Właściwie mam wrażenie, że za sprawą magnetycznego "Romance" panowie wsiadają już w kolejkę górską, która tylko przyspieszy ich realizację marzeń o wielkich rzeczach!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- ALFIE TEMPLEMAN – "RADIOSOUL"
- ANGUS & JULIA STONE – "CAPE FORESTIER"
- AURORA – "WHAT HAPPENED TO THE HEART?"
- BLOSSOMS – "GARY"
- BRITANNY HOWARD – "WHAT NOW?"
- COLDPLAY – "MOON MUSIC"
- DECLAN MCKENNA – "WHAT HAPPENED TO THE BEACH?"
- DUA LIPA – "RADICAL OPTIMISM"
- ELBOW – "AUDIO VERTIGO"
- EMILIANA TORRINI – "MISS FLOWER"
- EVERYTHING EVERYTHING – "MOUNTAINHEAD"
- EZRA COLLECTIVE – "DANCE, NO ONE'S WATCHING"
- GARY CLARK JR. – "JPEG RAW"
- GLASS ANIMALS – "I LOVE YOU SO F*ING MUCH"**
- GRACIE ABRAMS – "THE SECRET OF US"
- GREEN DAY – "SAVIORS"
- HAEVEN – "WIDE AWAKE"
- IDLES – "TANGK"
- ILLUMINATI HOTTIES – "POWER"
- J.BERNARDT – "CONTIGO"
- JPEGMAFIA – "I LAY DOWN MY LIFE FOR YOU"
- JUSTICE – "HYPERDRAMA"
- KINGS OF LEON – "CAN WE PLEASE HAVE FUN?"
- LEON BRIDGES – "LEON"
- LINKIN PARK – "FROM ZERO"
- MAGDALENA BAY – "IMAGINAL DISK"
- MAGGIE ROGERS – "DON'T FORGET ME"
- MAYA HAWKE – "CHAOS ANGEL"
- MICHAEL KIWANUKA – "SMALL CHANGES"
- MIDDLE KIDS – "FAITH CRISIS PT 1"
- PEARL JAM – "DARK MATTER"
- SHAED – "SPINNING OUT"
- SUKI WATERHOUSE – "MEMOIR OF A SPARKLEMUFFIN"
- SYLVIE KREUSCH – "COMIC TRIP"
- THE BLACK KEYS – "OHIO PLAYERS"
- THE LIBERTINES – "ALL QUIET ON THE EASTERN ESPLANDE"
- THE MYSTERINES – "AFRAID OF TOMOROWS"
- THE REYTONS – "BALLAD OF BYSTANDER"
- THE SNUTS – "MILLENNIALS"
- THE VACCINES – "PICK-UP FULL OF PINK CARNATIONS"
- TOM ODELL – "BLACK FRIDAY"
- TWENTY ONE PILOTS – "CLANCY"
- YARD ACT – "WHERE'S MY UTOPIA?"
➖➖➖
SPOTIFY + LAST.FM
Przedstawiam Wam jeszcze główną planszę z podsumowania od Spotify Wrapped
(warto pamiętać, że ich statystyki są liczone od stycznia do końca
października):
A dla uzupełnienia pełniejszy obraz dwunastu miesięcy w postaci garści
statystyk i kolażu 49 najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów
według last.fm:
➖➖➖
Playlisty 2024
Na zakończenie przygotowałem dla Was trzy playlisty!
TOP 2024 by Podróże Muzyczne, czyli plejka ściśle nawiązująca do wyróżnionych wydawnictw w niniejszym
Muzycznym Podsumowaniu Roku 2024.
Top Single 2024 by Podróże Muzyczne, czyli rozszerzony zestaw moich ulubionych zeszłorocznych kompozycji z pominięciem już wyborów dokonanych na poprzedniej playliście.
Na finał playlista z Odkryciami Muzycznymi 2024! Starałem się na nią regularnie dodawać odkrytych artystów, którzy albo właśnie wydali debiutanckie
krążki, albo którzy to zadanie mają jeszcze przed sobą oraz nieznane mi wcześniej muzyczne postacie z
większym dorobkiem dyskograficznym.
I nie zapominajcie...
Podróżujmy Muzycznie Razem!
🎶🎶🎶
Sylwester Zarębski
06.01.2025
Podróże Muzyczne