Podróże Muzyczne relacjonują: 10-lecie LOR w Warszawie, Klub Stodoła, 10.01.2025!

/
0 Comments
 

 Podróże Muzyczne relacjonują: 10-lecie LOR w Warszawie, Klub Stodoła, 10.01.2025! 

💡🌞👰‍🍸

 
 
Nowy sezon koncertowy dopiero co ledwo wystartował, a za mną już najwspanialsze muzyczne wydarzenie roku 2025! Ba, jestem przekonany, że 10-lecie ukochanego zespołu Lor w warszawskiej Stodole pozostanie głęboko w mym sercu i będę je z szerokim uśmiechem na twarzy wspominał przez kolejne długie lata! Ach! No cóż to był za epicki, wzruszający i niezapomniany wieczór! O jakże głębokim dla mnie wymiarze osobistym! Wszak Jagodzie Kudlińskiej, Julii Błachucie, Paulinie Sumerze i Julii Skibie towarzyszę w tej muzycznej, lorowej przygodzie niemal od samego początku! Zapewne większa część z Was zna tę historię, ale warto ją przy takiej okazji przypomnieć: pod koniec 2015 roku do moich głośników zakradł się cudowny, folkowy singiel "Windmill", a dosłownie chwilę później zaskoczyły mnie nastoletnie (14-15 lat) sylwetki twórczyń tejże kompozycji zaprezentowane w programie "Dzień Dobry TVN". A już najbardziej rozczuliła mnie wówczas sytuacja, iż Paulina, która wówczas jeszcze tylko zajmowała się pisaniem tekstów, była uznawana przez pozostałe koleżanki za pełnoprawną członkinię zespołu. Poczułem, że więź między tymi dziewczynami jest nadzwyczaj wyjątkowa, a ponadto, jak na tak młody wiek, prezentowały niebywale dojrzałą wrażliwość muzyczną, opierając się tylko na połączeniu gry Skiby na pianinie, Błachuty na skrzypcach i krystalicznym wokalu Jagody. Postanowiłem wesprzeć dziewczyny czynem i w styczniu 2016 roku po raz pierwszy ugościłem je na blogu za sprawą wpisu w dziale "PM odkrywają". Osiem miesięcy później już całkowicie skradły moje serce swoim poruszającym, intymnym występem podczas Soundrive Festival. Obwołałem je perłami polskiej sceny folkowej. Tam też dość przypadkowo natknąłem się na nie w przestrzeni klubowej. Okazało się, że znały mój wspomniany wcześniej tekst, zawiązała się między nami nić przyjaźni i... No reszta jest historią. Zbyt długą, by ją w całości przytaczać, ale dość powiedzieć, że ten jubileuszowy koncert w Stodole idealnie zbiegł się z moim... 20. spotkaniem z dziewczynami! Życie to potrafi pisać piękne scenariusze! I z tej okazji postanowiłem przygotować specjalny prezent w formie fotoksiążki, w której zebrałem zdjęcia i relacje z wszystkich moich dotychczasowych spotkań z Lorem (podgląd na to dzieło podrzucam na końcu relacji). Ta niespodzianka okazała się strzałem w dziesiątkę i wywołała autentyczną radość u dziewczyn (sprawdźcie wyróżnione relacje na moim Instagramie!), ale wcześniej to one w głąb mego serca oraz serc bardzo licznie zgromadzonej (niewiele zabrakło do sold outu!), stosownie barwnie ubranej i emanującej pozytywnymi emocjami publiczności dostarczyły niezliczoną ilość wspaniałych uniesień za sprawą niemal trzygodzinnego koncertu, który okazał się istnym The Lor Eras Show! Już na samym wstępie pokuszę się o zdanie, że ta podróż przez wszystkie ery Loru przyćmiła u mnie całkowicie emocje wyniesione z ubiegłorocznego koncertu królowej popu Taylor Swift!  

Już pierwsze spojrzenie na scenę po wejściu do koncertowej sali w Stodole zwiastowało, że będziemy mieli do czynienia z najbardziej imponującym pod względem produkcji koncertem Loru w tej dziesięcioletniej historii. Kilka minut po godzinie dziewiętnastej zza kulis wyłoniła się dziennikarka radiowa Marcelina Słomian z Radia Nowy Świat, która sprawdziła naszą znajomość er Loru, doceniła stroje publiczności nawiązujące do tych różnych okresów twórczości (sama zaś pięknie prezentowała się w przypiętym welonie), zaapelowała o gorące wsparcie dziewczyn podczas tego koncertu i wyrecytowała uroczy wiersz na cześć zespołu. W trakcie tej wspaniałej zapowiedzi na podwyższenie usytuowane w tyle sceny wspinali się kolejno perkusista Adam Stępniewski, gitarzysta Nikodem Dybiński (panowie z założonymi wiankami) i sekcja smyczkowa w składzie Dorota Błaszczyńska-Mogilska, Iwona Piskorska, Agata Jonczak. No z takim bogatym instrumentalnym wsparciem dziewczyny nigdy wcześniej nam się nie prezentowały! W końcu światła przygasły, a następnie scena została rozświetlona cieplutkimi, żółtymi, punktowymi światełkami z dziesiątek żarówek zawieszonych w tle scenografii i zamontowanych na statywach na przednim skraju sceny. Ta klimatyczna oprawa momentalnie wywołała wśród publiczności głośne westchnięcie zachwytu. No i w końcu przy pierwszych delikatnych dźwiękach kompozycji "The Garden of Happy Dead People" na scenie pojawiły się bohaterki wieczoru ubrane w białe suknie i z założonymi  na głowach wiankami. W klimat ery "Lowlight" cudownie wprowadziły i zalały moją duszę falą nostalgii fragmenty piosenek "Bonum" oraz "The Girl with the Flaxen Hair", po czym Paulina Sumera przywitała się z publicznością tradycyjnym zwrotem: Cześć, nazywamy się Lor. Sala wybuchnęła ogłuszającą kilkuminutową wrzawą! Na twarzach dziewczyn zaś pojawiło się autentyczne wzruszenie w odpowiedzi na naszą reakcję i widok wypełnionej sali Stodoły. W końcu jednak Paulinie udało się wypowiedzieć kilka pierwszych zdań wstępu, nie unikając przy tym stand-upowych żartobliwości, z których jest wszystkim fanom doskonale znana. Troszkę może zasmuciła mnie wieść, że przez erę debiutanckiego albumu dziewczyny pragną przemknąć błyskawicznie i mieć to za sobą, ale doskonale też rozumiem, jakie obecne uczucia żywią wobec swojego pierwszego dzieła. Inna sprawa, że ten występ musiałby wtedy trwać z cztery godziny... Koniec końców usłyszeliśmy oczywiście sztandarowe single: ujmującą kompozycję "Cinnamon" i melancholijnego "Windmilla". Nie zabrakło popularnego wśród słuchaczy Loru, acz znienawidzonego przez dziewczyny "Aquariusa" (tym razem w oryginalnej wersji, bez przeistaczania się w cover "Counting Stars" One Republic – kto wie, ten wie), a perełką na zakończenie tego fragmentu koncertu było wykonanie dawno niesłyszanego w wersji live "Matches". Trzeba przyznać, że wzbogacenie tych kompozycji pejzażami kwartetu smyczkowego, grą żywej perkusji oraz subtelną warstwą gitarową i basową (za tą odpowiadała Sumera) istotnie pomogło tym kompozycjom bujnie rozkwitnąć na scenie i nabrać dodatkowego dramaturgicznego wymiaru. Była to niezwykle refleksyjna, tuląca i klimatyczna podróż w przeszłość! Należy nawet wybaczyć tej części publiczności, która nie zastosowała się do zawoalowanej prośby o brak oklasków między piosenkami, bo te folkowe aranże były tak sielsko i anielsko piękne, że nawet sam siebie po "Cinnamon" złapałem na tym, że odruchowo oklaskiwałem to wykonanie. Błyskawicznie jednak się zreflektowałem i ostro skarciłem w myślach – wszakże weteranowi koncertów Loru nie przystało zaliczać takiej wpadki. Pozostały fragment tej lowlightowej ery słuchałem zatem już w pełnym skupieniu i emocjonalnym napięciu. Nie obraziłbym się co prawda na dodatkową obecność w tym fragmencie genialnej kompozycji "Patty Boo", ale w kolejce z niecierpliwością czekały już kolejne wydawnictwa do zaprezentowania... 
 
 
Dziewczyny z sekcji smyczkowej chwilowo opuściły scenę (powracały w późniejszych kluczowych fragmentach koncertu), wianki zostały zrzucone na podłogę, a dyskotekowe kule w tyle sceny rozbłysły promieniami słonecznymi przy atmosferycznym intrze, wprowadzającym nas w erę "Sunglight"! No i tutaj już za sprawą świetlistych i śmielej ocierających się o popowy błysk i radosny feeling melodii piosenek "Sun #2" (z niezmiennie świetnym outro Skiby na pianinie, szkoda tylko, że bez obecności Runforresta), wyczekiwanego, idyllicznego "Suntescobar" i niezawodnie przebojowego "Bye Bye, Sun Francisco" moje ciało wpadło w kołyszący i porywający do żywiołowego tuptania nóżką stan. Szczególnie epicko wybrzmiała ulubiona piosenka obecnej wśród publiczności kuzynki Sumery, czyli "Bye Bye, Sun Francisco". Ten chóralnie wyśpiewany w środku kompozycji a capella wers Now that it's up I feel it coming for us i zsynchronizowane u wszystkich połamane rytmicznie klaskanie – no aż włosy stanęły dęba z przypływu elektryzujących ciarek. To był promienny i zalewający nas ciepłem fragment koncertu, podczas którego oświetleniowcy mogli nieco popuścić wodze fantazji, a nasze ciała i gardła zostały odpowiednio rozgrzane przed kolejną erą...


"Panien Młodych"! Już w trakcie zapuszczonego w tle przejściowego "Where did the sun go?" dziewczyny przypięły do włosów welony i oto wkroczyliśmy w polskojęzyczną erę kruszących skamieniałe serca ballad oraz porywających do śpiewu i tańca hitów przez wielkie H! No i nie mogło być inaczej, dziewczyny rozpoczęły tę część koncertu od przełomowego dla ich kariery singla "Nikt". Jak przyznała chwilę później Paulina, premiera tej kompozycji była dla zespołu swoistym "być albo nie być". Entuzjastyczne przyjęcie tej kompozycji przez publiczność mówiło samo za siebie. A dalej chóralnie i żarliwie odśpiewywane wersy utworów "Przedwczoraj" (wykonanie poprzedzone tradycyjnym dialogiem i pytaniem o najciekawsze przedwczorajsze przygody – fan, który przyznał się do wakacji w Tunezji, nie miał konkurencji), "Młodości" (linijki Mamy dość młodości, Mamy dość miłości wręcz wykrzyczane ile sił w płucach), "Appaloosy" (nieco przewrotnie dedykowanej obecnym w Stodole członkom rodziny, w tym cioci, która przyleciała specjalnie do stolicy z Wielkiej Brytanii!) oraz tanecznego "Trafalgar Square" tylko podniosły temperaturę w sali i ten koncert wskoczył na wyższy level wymiany energii między zespołem a fanami. W repertuar tej sekcji dziewczyny słusznie włączyły jeszcze świeżutki, bo wydany tego samego dnia, singiel "Siódme – nie kradnij" w kolaboracji z Wiktorią Zwolińską, która to oczywiście pojawiła się na scenie jako pierwszy gość specjalny. Młodsza siostra dziewczyn poddana została najpierw próbie zestresowania za sprawą rozświetlenia zebranego tłumu, ale absolutnie trema ją nie zjadła i to premierowe wykonanie na żywo wypadło bezbłędnie. Rozkoszne wokale Wiktorii i Jagody wręcz idealnie przenikały przez siebie, wyczuwalna chemia między dziewczynami iskrzyła się głęboką przyjaźnią, a sama w sobie kompozycja uderzyła mocnym ładunkiem kobiecej wrażliwości i porywającym perkusyjnym pulsem, nieco przypominającym przebój "Electric Love" Børnsa (to nie zarzut!). Wspaniała kompozycja! Niespodzianek na ten wieczór krakowski girlsband przygotował jednak znacznie więcej. Po zejściu Wiktorii na scenę wbiegł charyzmatyczny, wąsaty Wiktor Dyduła! Dziewczyny na tę okazję przykleiły sobie czarne wąsy i wraz z tym utalentowanym piosenkarzem brawurowo wykonały "PAM PAM PAM"! Oczywiście szkoda, że nie usłyszeliśmy tu oryginalnego wokalu Dawida Tyszkowskiego, ale trzeba oddać Wiktorowi, że naprawdę uniósł na barkach tę przebojową kompozycję oraz tryskał tak pozytywną i szaloną energią... Jeju! Co tu się nie działo! Taneczne pozy Dyduły z pewnością na dłużej wszystkim utkwiły w pamięci. Chłopak na tyle nam się rozbrykał, że nawet nieco stracił koncentrację i nie wszedł w rytm przy dodatkowym refrenie, ale szybko się w tym zorientował i należało mu tę wpadkę wybaczyć. No i oczywiście w trakcie tej piosenki nie zabrakło tradycyjnej rywalizacji śpiewnej między podzieloną na drużyny Jagody i Wiktora publicznością. Nawet nie śmiem określić jej wyniku, bo obydwie strony śpiewały ogłuszająco! Z przytupem zakończyliśmy kolejną część koncertu! 
 
 
Światła przygasły, z głośników wybrzmiało weselne "A teraz idziemy na jednego...", a dziewczyny udały się na backstage. Chwilę później z offu wybrzmiało nagranie Pauliny, która w swoim stylu tłumaczyła nieobecność zespołu i wymuszoną przerwę koniecznością zmiany strojów, ale postanowiła umilić nam ten czas... recytowaniem Inwokacji "Pana Tadeusza"! Mistrzostwo! Tym bardziej że nawet część publiczności podjęła się recytowania z pamięci! No tylko dziewczyny z Loru mogły wpaść na taki nieszablonowy pomysł! 
 
W końcu jednak zapętlona Inwokacja została przerwana, a na scenę powróciły bohaterki wieczoru w olśniewających sukniach, które zawstydziłyby niejedną hollywoodzką gwiazdę z czerwonych dywanów! Dziewczyny wyglądały wprost zjawiskowo! No ale nie mnie rozprawiać o walorach mody, a o muzyce! Jagoda tym razem w pierwszej kolejności chwyciła za skrzypce i w duecie z Julią Błachutą oraz przy wsparciu sekcji smyczkowej wspólnie wykonały prześlicznej urody intro, które wprowadziło nas w erę płyty "Żony Hollywood" (z drobnymi wyjątkami i powrotami do "Panien Młodych"). Niemniej jednak w pierwszej kolejności usłyszeliśmy przeszywającą na wskroś kompozycję "Twój Dom", podczas której Jagodna wspięła się na swój wokalny szczyt, który dla zwykłych śmiertelników niknie gdzieś w przestworzach i zdaje się być nieosiągalny do zdobycia. By podtrzymać ten rozmarzony klimat, dziewczyny zaprosiły na scenę niezwykle utalentowaną wokalistkę Kathię, z którą wspólnie wykonały "Romantyczność" z drugiego albumu. Artystka z Poznania swym wyjątkowym, przyciągającym, głębokim wokalem pomogła wznieść tę piękną piosenkę na ponadziemski wymiar emocjonalności! Kto jak kto, ale dziewczyny z Loru to potrafią sobie dobierać gości, a przecież jeszcze nie wszystkie karty tego wieczoru zostały odkryte. Zanim to nastąpiło, pozostaliśmy jeszcze na dłużej w tym balladowym, rozczulającym nastroju. Za sprawą zagranych bez przerywników kompozycji "Bombenda", "Helcia" i "Drugi Taniec"  usłyszałem w Stodole dźwięk ponad tysiąca roztrzaskujących się serc na najdrobniejsze kawałki! Ależ to był emocjonalny, nokautujący cios! Zakręciła się niejedna łezka wzruszenia w oku. A dodatkowo ten fragment został okraszony widowiskowym efektem niskiego dymu, tworzącego iluzję unoszenia się zespołu ponad błękitne chmury. Po ostatnim kawałku z tego poruszającego comba Paulina wspomniała przygodę Loru w filmie "Drużyna A(A)", pozdrawiający przy tym obecnego na sali reżysera tego obrazu Daniela Jaroszka i dedykujący mu kolejny utwór, rzecz jasna, "Nanana"! I tą figlarną melodią w stylu country, porywającą do wesolutkich harców pod sceną (znów marzył mi się weselny wężyk, może następnym razem...) na dobre już wkroczyliśmy w ostatnią fazę koncertu, która była wypełniona samymi hitami! Kolejno zagrany "$hrek 2" właściwie wybrzmiał, jak rasowy utwór stadionowy! Publiczność przy tym przeboju odkręciła możliwości swoich gardeł na maksimum. Rozbijającym skalę decybelomierzu i zagłuszającym samego Zbigniewa Zamachowskiego okrzykiem Nie potrafię przestać aż wybudziliśmy pewnego zielonego stwora z bagien... I to dosłownie! Możecie nie dowierzać, ale na scenę doprawdy wkroczył słynny ogr! I co więcej, okazało się, że Shrek nie próżnował przez ostatnie lata i pobierał nauki gry na... trąbce! Tym samym godnie zastąpił nieobecnych braci Golec uOrkiestra w biesiadnej i pełnej góralskiej werwy pieśni "Na drogę". Oczywiście to wszystko piszę pół żartem pół serio, bo tym ucharakteryzowanym na Shreka niespodziewanym gościem był Jan Straus (menadżer Kathii)! Brawa za dystans, odwagę i pomysł! 
 
 
Dalej kolejne smyczkowe intreludium wprowadziło płynnie w kompozycję "Fanfiction", która tego wieczoru nabrała z pewnością wyjątkowego lirycznego wydźwięku. Z jakimi emocjami wyśpiewywałem wersy Towarzyszę ci od wielu, wielu, wielu lat, czy też Bo ja cię uwielbiam tak, że mógłby nie istnieć świat / Że mógłby przestać się kręcić to już możecie sobie sami dopowiedzieć... Dziewczyny naprawdę cwanie i przemyślanie uknuły setlistę tego jubileuszowego koncertu, bo lepszego momentu na zaproszenie na scenę chyba najbardziej wyczekiwanego przez wszystkich gościa specjalnie być nie mogło! Mowa oczywiście o Kasi Cerekwickiej, z którą dziewczyny wspólnie wykonały jej największy przebój, czyli "Na kolana" w pięknej aranżacji z całym kwartetem i akustyczną grą na gitarze Dybińskiego. No to było dla członkiń Loru spełnienie skrytego marzenia z dzieciństwa! Zresztą po twarzach dziewczyn było widać, jaką ogromną radość mają z tego iconic momentu. A tak ekspresyjnej, jak podczas tego wykonania, Jagody Kudlińskiej jeszcze nie dane mi było obserwować! Końcówka, gdy wraz z Kasią padły naprzeciw siebie dosłownie na kolana i później utonęły we wspólnym objęciu – wiekopomna! Cerekwicka, jako najstarsza stażem artystycznym spośród całej plejady gości, wzięła na siebie ten ciężar zaintonowania tradycyjnego "Sto lat!", które zostało oczywiście gromko przez wszystkich odśpiewane! Piękny gest ze strony Kasi. No i po tym niemalże abstrakcyjnym momencie koncertu pozostało już tylko zaśpiewać nam wszystkim... "Niczego nie rozumiem"! Mimo intensywnie odśpiewywanej tytułowej linijki tekstu nie był to jednak song godny wieńczenia zasadniczej części koncertu, ale dziewczyny miały jeszcze jednego asa w rękawie. Sięgnęły oczywiście po dynamiczny i ocierający się o mainstreamowy sznyt utwór "Uciekaj!"! I to było to! Euforia sięgnęła zenitu! Przed zarażającą chwytliwością tej piosenki nie ma ucieczki! Dziewczynom też nie było dane uciec ze sceny tak szybko, gdyż drogę zagrodziła im menadżerka Magdalena, niosąca tort z odpalonymi świeczkami oraz "Ojciec Dyrektor" wytwórni Agory z bukietem kwiatów w dłoniach! Jak świętować to świętować! 
 
 
No ale co to byłby za koncert bez bisu? Jagoda, Paulina i obie Julie powróciły na scenę w pełnowymiarowym towarzystwie wsparcia instrumentalnego i na Grande Finale przyszło nam przeżywać ironiczny, ale jakże symboliczny dla przebiegu całego koncertu utwór "My, artyści"! W połowie utworu Jagoda gestami wezwała zza backstage'u wszystkich specjalnych gości, wystrzeliło kolorowe konfetii, a ostatnie wersy Tylko my artyści rozumiemy wszystkie transcendencje świata / Nie to, co Wy - nadzwyczajnie normalni, bezbarwni, nijacy i żadni / A ja jestem echem, półoddechem piekieł, więcej niż człowiekiem wyśpiewane a capella w podniosłym tonie wywołały dreszcze na plecach! Pięknie uknuty finał tego bardzo długiego, trzygodzinnego koncertu! Choć publiczność pragnęła jeszcze więcej! Niestety drugi bis nie był przewidziany, ale dziewczyny wskoczyły na scenę raz jeszcze, by już same w czwórkę pokłonić się publiczności. Owacyjny aplauz zasłużony! 
 
 
Och! Cóż to był za wieczór! Jak sami przeczytaliście bądź również byliście świadkami – ten barwny koncert Loru z okazji dziesięciolecia zapewnił masę nietuzinkowych emocji i magicznych koncertowych uniesień! Od przypływów fal nostalgii, po szczere wzruszenia, euforyczne wzloty, niekontrolowane wybuchy śmiechu, taneczne harce, pozdzierane gardło, złamane serce... Właściwie przebieżka, a nawet maraton przez niemal wszystkie stany emocjonalne znane człowiekowi. Do tego kapitalna oprawa świetlna, dodatkowe wsparcie instrumentalne oraz Ci fantastyczni goście, którzy swoimi występami niezwykle urozmaicili ten występ! Ale na pierwszym planie były ONE. Julia Skiba z elegancją zasiadająca za pianinem, posyłająca ujmujące melodie i z uśmiechem spoglądająca na swoje koleżanki i wszystkie sceniczne wydarzenia. Julia Błachuta liderująca kwartetowi i sama kreśląca horyzontalne pejzaże finezyjnymi pociągnięciami smyczka przez struny skrzypiec. Jagoda Kudlińska czarująca swoim nieskazitelnie czystym i anielskim wokalem, ekspresyjnymi pozami, a także wzbogacająca kompozycje okazjonalnym wykorzystaniem tamburyna, skrzypiec, cymbałków, ukulele. Paulina Sumera znakomicie prowadząca ten koncert, rozbrajająca atmosferę swoimi żartami (oraz Inwokacją!) i w pełni skupiana przy nienagannej grze na gitarze basowej! Proszę państwa: jedyny w swoim rodzaju, nasz wspaniały rodzimy grilsband!

Stojąc pod sceną, przede wszystkim napełniałem się dumą i absolutną wdzięcznością za te wszystkie lata, wspólne przygody i wielowymiarowe emocje dostarczane przez Lor. Ten bajeczny koncert w Stodole był spełnieniem marzeniem dziewczyn, ale poniekąd również tych moich! Cieszę się, że mogłem dołożyć swoją skromną cegiełkę do tego niewątpliwego sukcesu! Padam na kolana i dziękuję za wszystko! Kocham Lor, nie żałuję niczego i niech ta historia trwa!
 



Dziękuję również za wszystkie spotkania i otrzymane miłe słowa od fanów Loru, a także za wspólną zabawę pod sceną z Podróżującymi, których na przestrzeni ostatnich lat zaraziłem miłością do twórczości zespołu. Wszyscy razem tworzymy wspaniały, barwny i niepowtarzalny fanbase zespołu! Niejeden artysta na świecie może zazdrościć dziewczynom, że posiadają wokół siebie tak oddanych i cudownie pozytywnie zakręconych fanów!
 
PS Wielki szacunek dla dziewczyn z Loru, że po tak wyczerpującym koncercie z cierpliwością i uśmiechami na twarzach przyjmowały długą kolejkę najgorliwszych fanów. Swoją drogą wyczekiwanie na spotkanie z dziewczynami umilały slajdy zdjęć z lorowego żyćka prezentowane na ekranie za stoiskiem z merchem (dostępna była nowa okazjonalna koszulka!) – bardzo uroczy akcent! 
 
PS 2 Muszę jeszcze jednak wytknąć pewien drobny mankament koncertu. Nie wiem, z czego to wynikało, ale przez cały występ kilkukrotnie występowało sprzężenie na mikrofonie Jagody. Nie wpływało to znacząco na odbiór koncertu, ale mimo wszystko ten problem był słyszalny. Ale to tylko jedna ryska, którą mogę wskazać. Pozostała realizacja koncertu perfekcyjna!   
    
PS 3 Właściwie to nie wiem, po co ja opisywałem przebieg tego jubileuszowego koncertu, bo niemal idealnie został on zobrazowany przez mem, który pojawił się na fejsbukowej grupie zespołu: 

 
Może tylko zabrakło na powyższej grafice Adama, ale kto był w Stodole, ten wie! ;)
 
Na zakończenie polecam Waszej uwadze kompilację moich nagrań z tego koncertu oraz fotorelację! 

 
 

 Fotoksiążka Podróże Muzyczne x Lor (206-2024)

 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
17.01.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.