Podróże Muzyczne relacjonują: Cage The Elephant w Berlinie, Columbiahalle, 21.02.2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Cage The Elephant w Berlinie, Columbiahalle, 21.02.2025!
 

Podróże Muzyczne relacjonują: Cage The Elephant w Berlinie, Columbiahalle, 21.02.2025!




Cage The Elephant przez dwie dekady działalności za sprawą swojej wybuchowej mieszanki rocka alternatywnego, garage rocka i indie rocka zyskali reputację jednego z najbardziej żywiołowych scenicznych zespołów na świecie. W Polsce dotychczas mogliśmy się tym przekonać tylko raz, podczas Kraków Live Festival w 2016 roku, na który to niestety nie dotarłem. Właściwie wówczas dzielił mnie tylko jeden przycisk od zakupienia karnetu last minute, ale zabrakło tej iskierki szaleństwa... Z perspektywy czasu nieco żałuję, gdyż amerykański zespół z Kentucky nie rwie się do ponownych odwiedzin naszego kraju. Dłużej na ich powrót nad Wisłę jednak nie zamierzałem już czekać i po ogłoszeniu europejskiej trasy promującej zeszłoroczny album "Neon Pill" zakupiłem bilet na koncert w Berlinie. I tu już spoiler – to była bardzo dobra decyzja, gdyż Cage The Elephant występem w Columbiahalle udowodnili, że są tym bandem, który warto choć raz zobaczyć na żywo. Ale zanim jednak o szczegółach przebiegu ich występu... 

Fakt jest taki, że wejście na koncert Cage The Elephant bez rozgrzewki mogłoby grozić kontuzją. Panowie zabrali zatem ze sobą na trasę aż dwa supporty, a dodatkowo w dniu ich występu w Berlinie... strajkowała komunikacja miejska. Pod Columbiahalle dotarłem tuż przed otwarciem bramek po godzinnym spacerze przyspieszonym tempem, po tym gdy się okazało, że planowany autobus nie kursuje i chyba niekoniecznie polecam taką formę koncertowej rozgrzewki. No cóż, forma z wiekiem już ta, co dawniej. Ale już za to wybór supportów okazał się całkiem zacny i wyzwalający pierwsze pokłady zalegającego jeszcze zapasy energii. 
 
Wieczór otworzył nam siostrzany duet Girl Tones. Dziewczyny, pochodzące podobnie jak CTE ze stanu Kentucky (zresztą gitarzysta Brad Schultz wyprodukował ich debiutancki singiel "Fade Away" i wypuścił go w świat za pośrednictwem własnej wytwórni Parallel Vision), zaprezentowały nam doskonale znany format garażowego rocka spopularyzowany swego czasu przez The White Stripes. Ba, co więcej, styl gry Laily na zestawie perkusyjnym żywo przypominał mi prostotę bębnienia Meg White. Jej siostra Kenzie z kolei wzięła na siebie ciężar rzeźbienia blues-rockowych riffów i agresywnego śpiewania w punkowym stylu, czym nieco przypominała mi wokalistkę Amy Taylor z Amyl and the Sniffers. Skojarzenia z Deap Valley, a nawet nieco z Royal Blood również same się nasuwały podczas występu Girl Tones. Aczkolwiek na tym etapie poziomem nośności gra sióstr jeszcze odbiega od wymienionych wcześniej nazw. Niemniej jednak zawsze miło obserwować takie rockowe girl power i feministyczne zacięcie na scenie! Bo co jak co, ale energii w tym występie Kenzie i Laily nie brakowało, nawet jeśli to były tylko ostrzegawcze, pojedyncze erupcje magmy z ich skrytego wulkanicznego potencjału. 
 
 

Bardziej wyczekiwany był przeze mnie występ nowojorskiego tria Sunflower Bean! W 2016 roku Julia Cumming (wokal, bas), Nick Kivlen (wokal, gitara) i Olive Faber (perkusja) zaskoczyli mnie pozytywnym występem podczas Soundrive Festival. Fun fact: wówczas specjalnie dla nich wyrwałem się z końcówki mojego pierwszego spotkania z dziewczynami z Lor (pełen jednak świadomości, że kolejne razy z Lor nastąpią, a jak się dalej potoczyła historia, to już sami wiecie, a jeśli nie to zapraszam do relacji z 10-lecia zespołu w Warszawie)! Oczywiście z perspektywy czasu tamten występ nieco rozmył mi się w pamięci, ale w relacji zachwalałem ich indie-rockowy styl zahaczający o elementy psychodelii, wokal i charyzmę Julie oraz gitarowe popisy Nicka. Przez kolejne lata z umiarkowaną uwagą śledziłem ich poczynania, ale poszczególne single z ich kolejnych wydawnictw wzbudzały nawet mój szczery zachwyt i były polecane przeze mnie w ramach cyklu Aktualnie w Głośnikach, choć szczerze większej roli Sunflower Bean nie odgrywali w moich rocznych podsumowaniach. Tym występem przed Cage The Elephant jednak przypomnieli mi o swoim potencjale i koncertowej jakości oraz sprawili, że zaostrzyłem sobie apetyt na ich nowy album "Mortal Primetime" (25.04). Z tego nadchodzącego wydawnictwa usłyszeliśmy przedpremierowo wykonany utwór "Nothing Romantic" oraz pierwszy singiel "Champagne Taste". Oba wypadły okazale ze szczególnym wskazaniem na ten drugi, który po prostu nęci zmysłowym wokalem Julii oraz gitarowym stylem z lat 70. połączonym z popową melodyjnością. Ich półgodzinny występ zdominowany został jednak przez kompozycje z zeszłorocznej EP-ki "Shake", która jakoś niefortunnie została przeze mnie kompletnie przeoczona. Biję się w pierś, bo kawałki "Lucky Number', "Teach Me to Be Bad", "Angelica" i finałowy "Shake" porywały przybrudzonymi riffami Nicka, momentami nawet punkowym zacięciem, rockową nonszalancją i mocnym wokalem Julii. Tej dwójce przez cały występ wtórowała też Olive, która szalała za bębnami niczym Zwierzak z bandu Muppetów. W swojej twórczości Sunflower Bean przemycają również sporo psychodelicznych wpływów, które zwłaszcza były słyszalne w "Somebody Call a Doctor" z ich debiutanckiej EP-ki "Show Me Your Seven Secrets". Ucieszył mnie również fakt, że w setliście znalazła się jedna moich ulubionych kompozycji Nowojorczyków, czyli dream-rockowe "Who Put You Up to This?" z ich trzeciego longplaya "Headful of Sugar". Naprawdę cała trójka świetnie prezentowała się na scenie, emanowała pasją i czuć było między nimi nierozerwalną chemię. Sunflower Bean po ponad dekadzie działalności dziś zasługują na większy rozgłos i być może nowy album okaże się przełomowy. Tego im życzę! 
 
 
 
   
 
Co by jednak dobrego nie mówić o supportach, to i tak te występy zostały przyćmione przez elektryzujący koncert Cage The Elephant! Już pierwsze trzy kawałki – buntownicze "Broken Boy", wintydżowe "Cry Baby" i intensywne "Spiderhead" – rozpętały istny koncertowy tajfun rock'n'rollowej energii! Ubrany w niebiesko-biały sweterek i z założoną zimową czapką na głowie lider formacji Matt Schultz od pierwszych nut przyciągał wzrok swoimi scenicznymi szaleństwami. Wił się po scenie jak opętany, wykonywał wykopy, biegał z jednego skraju na drugi, wybijał się w powietrze korzystając ze statywu... Wariat! A przy tym jakimś niewiarygodnym sposobem potrafił dźwigać ten koncert wokalnie i nie łapał zadyszki. Szacun. Wtórował mu swoim scenicznym zachowaniem jego brat Brad Shultz. Z uwagi na opiekowanie się gitarami rytmicznymi nie wywijał swoim ciałem jak Matt, ale za to emanował łobuzerską pewnością siebie. Wspinaniem się na odsłuchy, przenikliwym wzrokiem ukrytym za charakterystycznymi czarnymi okularami i głośnymi podśpiewywaniami wersów kolejnych piosenek wręcz prowokował publiczność do nieustannej gorączkowej zabawy. W finale podstawowego seta w trakcie hałaśliwego "Sabertooth Tiger" porwał się nawet na strzaskanie gitary uderzeniami w deski sceny. Oczywiście to był bardzo teatralny akt, gdyż jest on wykonywany przez niego każdego wieczoru na tej trasie, ale tak czy siak wzbudził tym dodatkowy zachwyt. Pozostali członkowie zespołu pozostawali już nieco w cieniu, od czasu do czasu na pierwszy plan wysuwały się solówki Nicka Bockratha, ale wszyscy wykonywali w tle tytaniczną pracę. Wracając do przebiegu koncertu... "Too Late to Say Goodbye" ujęło swoją melancholijnością i zachęcało wszystkich do gromkich śpiewów. Wyśpiewywane Everybody had a good time z piosenki "Good Time" z najnowszego albumu "Neon Pill" w połączeniu z rozkołysanymi rękoma doskonale korespondowało z atmosferą gitarowego święta. I tuż po tym kawałku rozpętało się highlightowe combo tego wieczoru. Wypełnione emocjonalnym napięciem i sejsmiczną energią blues rocka, psychodelii i wintydżowego rocka "Cold Cold Cold" porywało swym refrenem do natychmiastowych wyskoków! Choć nieoczekiwanie dla mnie z butów jeszcze efektowniej wyrywało "Ready to Let Go", które na żywo zyskało płomiennych rumieńców. Czułem, że wszyscy w Columbiahalle unoszą się w powietrze połączeni koncertową symbiozą. I tu od razu muszę się przyznać, że tego wieczoru nie przekroczyliśmy pewnego rubikonu szaleństwa, choć w tym momencie zdawało mi się, że jest potencjał na totalny odjazd, a może nawet pogowanie. Tak się jednak nie wydarzyło, choć oczywiście entuzjazm publiczności utrzymywał się poza jakąkolwiek mierzalną skalą. W drugiej części podstawowego seta usłyszeliśmy dwa fragmenty z zeszłorocznego albumu: tytułowe "Neon Pill" wypadło nader sympatycznie (choć zagrane moim zdaniem bez większej ikry), a hipnotyzujące "Rainbow" okraszone zostało tęczowym oświetleniem sceny. Cóż, jeśli ktoś liczył na więcej nowości, to mógł czuć pewien niedosyt. Ja jednak zaliczałem się do frakcji: im mniej nowego albumu, tym lepiej. I cieszę się, że panowie postawili głównie na samo "mięsko" z ich całej dyskografii. Zagrane z przytupem "Social Cues", rozbrykane "Mess Around", kołyszące "Trouble", rapowane w połączeniu z bluesowym zacięciem "Ain't No Rest for the Wicked", wzniosłe "Skin and Bones", urokliwe i rozświetlone odpalonymi latarkami w telefonach "Telescope", galopujące "House of Glass" – wszystkie te utwory pobudzały narastającą ekscytację! Ta zaś wystrzeliła w stratosferę w trakcie bisów. Surowe, łączące echa punku i grunge'u "Back Against the Walle" z debiutanckiej płyty oraz introspektywne, miotające się między kontemplacyjnymi zwrotkami a eksplodującymi energią refrenami "Shake Me Down" doskonale przygotowały grunt pod dwa największe przeboje amerykańskiego zespołu. Przy "Cigarette Daydreams" od skali chóralnego śpiewu publiki mogło zawrócić się w głowie! Wspaniały, hymniczny kawałek, przy którym aż chciałoby się sięgnąć po pierwszego papieroska w życiu... No i na finał "Come a Little Closer", czyli utwór z tych epickich, które każdy zespół aspirujący do rockowej ekstraklasy powinien mieć na podorędziu. To było iście porywające i ogniste (nawet jeśli zabrakło w scenografii wystrzeliwanych w górę płomieni, które widziałem na urywkach koncertów w UK) zakończenie fenomenalnego występu bandu, który zdaje się być w szycie swojej koncertowej formy! Półtorej godziny czystego rock'n'rolla, bez zbędnych przemów i przerywników – liczyła się przede wszystkim szczera muza o autoterapeutycznych właściwościach. Bo nie można zapominać, że w tej dawce żywiołowego alternatywnego rocka, kryją się też opowieści o cierpieniach, trudnych relacjach, nadszarpniętym zdrowiu psychicznym, znojach w przezwyciężaniu traum itd. Ale koniec końców siła twórczości Cage The Elephant wiedzie na skraj katarktycznego uniesienia i jest afirmacją radości z życia. Taki też był ten koncert! Jestem usatysfakcjonowany tym pierwszym spotkaniem z Cage The Elephant i odliczam już do kolejnego, bo z dobrych źródeł wiem (pozdrawiam Podróżującego Patryka!), że na tej trasie przydarzyły im się jeszcze bardziej spektakularne występy.








Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
28.02.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.