Podróże Muzyczne wspominają: Colours of Ostrava 2024!
Zanim na dobre przepadnę w tegorocznych podróżach koncertowych, muszę koniecznie nadrobić jeszcze jedną zaległość z roku 2024. W tym celu pragnę Was zabrać w kolejną podróż moim koncertowym wehikułem czasu! Stacja? Colours of Ostrava 2024! Mam nadzieję, że moje obszerne wspominki ocieplą Wam aktualną zimową aurę i umilą czas oczekiwania na nowe festiwalowe przygody. Nie ma sensu przedłużać. Wsiadajcie! Czekają na Was różnorodne i fascynujące opowieści!
Środa, 17.07
Początek wspólnej przygody z Podróżującą Justyną, zapowiadał się nieco
feralnie. Opóźniony pociąg z wtorku na środę sprawił, że nasza tradycyjna
przesiadka na Flixbusa w Katowicach stanęła pod znakiem zapytania. Koniec
końców uruchomiłem jednak szare komórki, doznałem błysk geniuszu Einstaina i
ostatecznie zakrzywiłem oś czasu. Nie dość, że zwiedziliśmy perony Opola, to
jeszcze dotarliśmy do Ostrawy o ponad godzinę szybciej! Klawo! Dodatkowo nasze
przybycie do Ostrawy idealnie zgrało się z otwarciem punktu wymiany opasek.
Szybsze dotarcie na teren przy Zamku w Śląskiej Ostrawie pozwoliło nam na
elastyczniejszy wybór miejsca niż w poprzednich latach. Druga też sprawa, że
analogicznie do sytuacji na polskich festiwalach – również i u naszych
sąsiadów spada zainteresowanie campingiem. Cóż, lepiej dla nas, gdyż
rozbiliśmy się strategicznie w miejscu, gdzie dane nam było do południa
odpoczywać w cieniu. A po tym gdy już wbiłem ostatni śledź, zostałem przez
wolontariuszy poczęstowany... darmowym piwem! Żyć nie umierać! To promocyjne
rozdawnictwo nowej marki piwnej trwało zresztą przez wszystkie dni! No jak tu
nie kochać tego festiwalu! Dobrze było tu wrócić po rocznej przerwie! A
przecież to, co najlepsze było dopiero przed nami!
Po zregenerowaniu sił przyszedł czas założyć blogową koszulkę i ruszyć w
kierunku przystanku tramwajowego, by dalej komunikacją miejską sprawnie
dotrzeć pod samą festiwalową bramę! Ahoj przygodo!
W pierwszej kolejności pozostawiłem podpis na drewnianym logo Colours,
pstryknęliśmy pamiątkowe fotki i ruszyliśmy tradycyjnie zjeść sytego langosza
oraz wypić festiwalowe piwko. Swoją drogą cudownie, że przez okres naszej
absencji cały festiwal przeszedł na system płatności bezgotówkowej.
Czas już przejść do koncertowych emocji! A sympatyczne otwarcie festiwalu
zapewniła czeska indie-pop-rockowa formacja The Silver Spoons na Drive
Stage! U wokalisty Augustine Dunna czułem taki nieco ekspresyjny vibe Declana
McKenny i wraz z czwórką pozostałych kolegów (klawiszowiec Dimitrije
Maksimovic, basista Jan Janíček, perkusista Štěpán Bína i gitarzysta Jaroslav
Janda) udowadniał, że Czeski naród też potrafi w indie gitarowe melodie o
brytyjskim sznycie. I co może istotne – śpiewane również w języku Szekspira.
Dzięki temu ten występ emanował przystępnym międzynarodowym charakterem oraz
eksportowym potencjałem. No i przede wszystkim koncert The Silver Spoons miewał
swoje energiczne i barwne momenty. Pewnie z biegiem czasu wyparuje z mojej
pamięci, ale w tamtym momencie zapewnili dobrą rozgrzewkę przed pozostałą
częścią dnia.
A dalej stawiliśmy się przed główną sceną, by uczestniczyć w uroczystym i
kolorowym oficjalnym otwarciu festiwalu. Co roku organizatorzy zaskakują
publiczność odmienną formą tego wydarzenia. Tym razem postawili na show
zespołu tanecznego w rytm wybranych przebojów artystów z line-upu tejże
edycji. W kulminacyjnym momencie nie zabrakło oczywiście wystrzału barwnego
konfetti! Zawsze to otwarcie budzi uśmiech na mojej twarzy i doskonale
nastraja przed kolejnymi festiwalowymi przygodami.
Po krótkim zwiedzaniu zakamarków wyjątkowego industrialnego terenu imprezy
zameldowałem się pod drugą co do wielkości plenerową sceną T-mobile Stage, by
doświadczyć koncertu...
Genesisa Owusu! Tenże ghańsko-australijski piosenkarz pod koniec 2023
roku totalnie porwał mnie wybuchową mieszanką grzmiącego post-punka,
muskularnego rapu, gotycko-garażowego rocka, psychodelicznego popu, zmysłowych
avant-funkowych melodii, kołyszącego R&B i eterycznych jazzowych beatów na
rewelacyjnym albumie "Struggler". Oczekiwania miałem zatem wysokie. Kofi
Owusu-Ansah wyszedł na scenę samodzielnie, ubrany w białą koszulę z
przypiętymi rekwizytorskimi elementami rycerskich naramienników, w
przeciwsłonecznych okularach, spodniach garniturowych i z trzymaną w dłoni
tajemniczą księgą. Gdy się odwrócił, na jego koszuli naszym oczom ukazał się
napis I feel alone a lot, but I think, we're all alone together. Może
taki był koncept, może to kwestia oszczędności, ale mimo wszystko szkoda, że
nie miał obok siebie żywego zespołu. Wszystkie warstwy dźwiękowe puszczone z
taśmy, ale... Z drugiej strony gość absolutnie nadrabiał to swoją sceniczną
charyzmą. I choć popołudniowe warunki też nie sprzyjały w budowaniu napięcia,
to jednak włożył on w ten występ całą swoją energię! Jasne, jego show miało
pewien posmak zaplanowanego performensu, jego taneczne ruchy niemal à la
Jackson zapewne wyćwiczone, ale zarazem te ekspresywne zachowania Owusu
sprawiały wrażenie totalnie spontanicznych i autentycznych. Z utworu na utwór,
zręcznie przeskakując między różnymi gatunkami i prezentując zaraźliwe
refreny, zjednywał wokół siebie publiczność. Również i ja z każdą kolejną
chwilą wkręcałem się w to one-man-show całym sobą i poddawałem się kolejnym
energicznym wibracjom. Kawałki takie jak "Leaving the Light", "Tied Up!",
"Stay Blessed", czy choćby "What Comes Will Come" wybrzmiały na żywo potężnie.
Owusu potwierdził tym koncertem, że jest nietuzinkowym artystą z ogromnym
potencjałem. Mam nadzieję, że jego kariera będzie się rozwijać i następnym
razem zawita do Europy już z obstawą zespołu, bo koniec końców tej
organiczności nieco brakowało i pozostał niedosyt.
Z pewnym niedosytem dobrą godzinę później główną scenę opuszczali również
członkowie Gogol Bordello, którzy zagrali tak szalony koncert, że żadne
słowa tego nie są w stanie oddać. Widać było po tej całej muzycznej trupie, że
mieli ochotę na dłuższy set i tak się rozkręcili, że chyba stracili kontrolę
nad czasem. Ja zaś z kolei straciłem kontrolę nad swoim ciałem i nogami!
No nie powiem, słuchało się kiedyś Gogol Bordello w czasach
gimnazjalno-licealnych, nawet zdarzało się tańczyć do ich muzy na imprezach i
gdzieś tam zawsze ich koncert podświadomie tkwił na mojej koncertowej liście
życzeń. Może to spotkanie nastąpiło o kilka lat za późno, ale koniec końców
nie czułem żadnego skrępowania, by poddać się beztroskiej zabawie, a jak
usłyszałem pierwsze nuty "Wonderlust King" to zapomniałem o istnieniu boskiego
świata! Zresztą cała ostrawska publiczność również uległa tej słynnej
żywiołowości Gogol Bordello! Odnosiłem wrażenie, że członkowie tego zespołu
wręcz rywalizują między sobą o miano najbardziej szalonej postaci na scenie.
Ich energia przekładała się na intensywne podsceniczne doznania! Szutrowy pył
unoszący się nad roztańczonym tłumem za sprawą melodii łączących punk rock,
folk, muzykę cygańską i wpływy bałkańskie, mówił sam za siebie. Warto jeszcze
napomknąć o wyświetlonym na tylnym telebimie symbolu uniesionej w górę
zaciśniętej pięści w barwach ukraińskiej flagi. To oczywiście gest wsparcia ze
strony charyzmatycznego wokalisty Eugene Hütza, pochodzącego z Ukrainy. No i
ten występ miał też taki wydźwięk wyzwalania w ludziach za sprawą tańca wiary
i nadziei w wolność i pokój na świecie. Oddech po tym szaleństwie łapałem na
równie, a nawet bardziej, wyczekiwanym koncercie...
Gary'ego Clarka Jr.! I to były głębokie hausty zachwytu! Czołowy
przedstawiciel dynamicznego, ewoluującego blues-rocka potwierdził swój
muzyczny kunszt. Wspierany przez siedmioosobowy zespół, w tym trzyosobowy
żeński chór, dostarczył nam konkretną dawkę żarliwych melodii, ocierających
się o momentami o r'n'b, soul, grunge, funk. No i jeszcze do tego wyrzeźbił
kilka finezyjnych gitarowych melodii, które penetrowały zakamarki umysłu,
pobudzając komórki odpowiedzialne za odczuwanie skrajnej przyjemności. W
porównaniu z poprzednimi występami, ten wydawał się wręcz statyczny, ale to
były tylko pozory, bo ilość energii wkładanej w ciosanie kolejnych gitarowych
riffów i wznoszenie emocjonalnych refrenów zdolna byłaby zasilić całą Ostrawę.
Gary wręcz totalnie nam odpływał na scenie, jak choćby przy epickiej solówce w
finałowej kompozycji "Habits" z jego najnowszego albumu "JPEG RAW". Oczywiście
ten krążek zdominował setlistę, ale nie zabrakło również pojedynczych strzałów
z poprzednich albumów. Ten mistrzowski występ pozostawił z niedosytem, bo tacy
artyści jak Gary Clark Jr. powinni bezwzględnie dostawać co najmniej
dwugodzinne sloty! Po prostu na tej fali płomiennego i ekspresyjnego
blues-rocka chciało się unosić bez końca!
I gdyby ten dzień zwieńczył nam zgodnie z planem koncert Quenns Of The Stone
Age... Ach! No ale niestety na kilka dni przed startem festiwalu z powodu
problemów zdrowotnych Joshe'a Homme ten amerykański zespół został zmuszony ku
mej rozpaczy odwołać letnią trasę po Europie. Organizatorom jednak udało się
ogarnąć w zastępstwie...
Toma Morello! Słynny gitarzysta z Rage Against The Machine, ruszając na
podbój festiwali ze swoim solowym projektem, z pewnością nie zakładał, że tak
błyskawicznie będzie dane mu wcielić się w rolę headlinera tak dużego
festiwalu, a ja sam nie sądziłem, że będzie mi dane oglądać go tego lata w
akcji dwukrotnie. Bowiem dwa tygodnie wcześniej Tom Morello na Open'erze miał
swój dzień, rzeźbiąc solówkę z "Gossip" na scenie z Maneskin, oglądając
kolegów z Foo Fighters z backstage'u, a chwilę później zapewniając fanom
gitarowych brzmień w namiocie Alter Stage nadspodziewanie porywającą
celebrację rock'n'rolla. I tak też było na Ostrawie. Tylko z oczywistym
większym rozmachem! Względem koncertu z Gdyni otrzymaliśmy dłuższą setlistę,
na której nie zabrakło zaskakującej perełki. Tom Morello wyciągnął dla nas z
archiwalnej szuflady nieopublikowaną wspólną kompozycję Rage Against The
Machine i Tool "Can't Kill the Revolution"! Wow! No nikt nie spodziewał się
takiego rarytasu! Tom pozwolił sobie także chwycić za gitarę akustyczną i ze
skraju wybiegu sceny wyśpiewał surową wersję "Keep Going" przy wsparciu
rytmicznie klaszczących kolegów z zespołu. Do repertuaru Tom dorzucił jeszcze
covery "Gossip" Maneskinu oraz "Doesn't Remind Me" Audioslave. Poza tym
generalnie zagrał standardowy festiwalowy set z licznymi elektryzującymi
solówkowymi cytatami z kultowych kompozycji Rage Against The Machine. Nie
zabrakło jednak też kilku autorskich piosenek, poruszającego hołdu dla Chrisa
Cornella za sprawą "Like a Stone", czy kolejnych coverów "Kick Out the Jams"
MC5 i "The Ghost of Tom Joad" Bruce'a Springsteena. Ponownie najbardziej
porwały trzy momenty. Szantowe "The Road I Must Travel" okraszone wspólnym
wyskokiem publiczności z przysiadu, potężne i wyśpiewywane wyłącznie przez
fanów "Killing in the Name", które znowu poniosło mnie w pogo oraz zagrana na
finał rozentuzjazmowana wersja "Power to the People" Johna Lennona. Tom
Morello nieco uśmierzył ból po odwołaniu QOTSA. Może wokalistą wybitnym nie
jest (stąd czasami ratował go kolega z zespołu), ale ma w sobie taki pozytywny
vibe, szczyptę wodzirejskiego talentu i przede wszystkim tą ponadnaturalną
smykałkę do finezyjnego rzeźbienia gitarowych solówek, czym doprawdy sprawił,
że większy festiwalowy tłum został porwany do momentami niekontrolowanej,
szczerej zabawy! Ba, w afekcie szaleństwa ktoś nawet wylał na mnie całe piwo,
ale machnąłem na to ręką. Cóż, takie też uroki rock'n'rollowych
koncertów!
Czwartek, 18.07
Po pierwszym satysfakcjonującym gitarowym dniu czwartek zapewnił nieco
bardziej różnorodne koncertowe doznania. I choć spoglądając na papierową
rozpiskę, ten dzień nie wywoływał u mnie specjalnej ekscytacji, to okazało
się, że tych pięknych uniesień było aż nadto!
Pozytywnie nastroił już koncert obiecującego szkockiego singer-songwritera
Murdo Mitchella na scenie Fresh Stage wkomponowanej w industrialną
przestrzeń byłej huty. Pochodzący z Glasgow artysta wyszedł sam na scenę
ubrany w dżinsowym stylu i z kaszkietem na głowie, uzbrojony w gitarę
akustyczną, stopę perkusyjną i przede wszystkim w swoją potężną wokalną
chrypkę. W połączeniu z jego całkiem sprawnymi i poruszającymi kompozycjami
Murdo drążył w sercach publiczności drogę do głębin zachwytu. Emanował urokiem
ulicznego grajka (zresztą zaczynał swoją przygodę na ulicach Glasgow) i
otwartym sercem samouka, który przede wszystkim kieruje się na scenie
emocjonalnym instynktem. I to było odczuwalne i budziło moje uznanie. A
publiczność z każdą kolejną pieśnią coraz śmielej wspierała tego artystę
oklaskami, a także chóralnymi śpiewami, gdy postanowił sięgnąć po cover...
"Baby One More Time" Britney Spears! No tą zagrywką już całkowicie nas ujął. W
finale zaś przetestował wytrzymałość strun swojej akustycznej gitary i żył w
swoim gardle, po czym otrzymał zasłużoną owację. Nie wiem, jak dalej potoczy
się jego kariera, czy zdoła się przebić na tym gęstym muzycznym rynku, ale
cieszę się, że mogłem go spotkać na swojej muzycznej drodze.
Następnie zameldowaliśmy się z Justyną pod barierkami wybiegu sceny głównej,
by z tej bliskiej perspektywy ocenić fenomen tria...
Khruangbin! Nie będę ukrywał tego, iż nieco byłem zaskoczony, jak
wysoką pozycję wypracowała sobie ta formacja na plakatach festiwali.
Doceniałem oczywiście ich dokonania, ale szczerze powątpiewałem, czy w tej
instrumentalnej poezji kryje się potencjał na podbój największych scen. Ten
koncert wyprowadził mnie z błędnego rozumowania! Marzycielskimi melodiami i
misternie utkanymi rytmami w klimatach tajskiego rocka, funku, surf rocka,
psychodelii, bluesa i pochodnych zespół z Houston zapewnił nam absolutne
odprężenie i satysfakcjonujący relaks! Już samo obserwowanie ich scenicznych
poczynań było czystą przyjemnością. Uwagę od początku zwracała scenografia
złożona z rozległych schodów prowadzących do złociście-piaskowej marmurowej
ściany z trzema łukowatymi oknami, w głębi których wyświetlane były
klimatyczne wizualizacje. Przed jednym z tych okien na podwyższonej platformie
ustawiona została perkusja, za którą zasiadł Donald Johnson, Jr. – cichym
bohater tego koncertu, który subtelnymi uderzeniami w bębny trzymał w ryzach
rytm w przeważająco powolnym tempie. Show kradli oczywiście Mark Speer i Laura
Lee. Ten pierwszy ciosał finezyjne solówki na gitarze, a jego sceniczna
partnerka ubrana w kwiecistą spódniczkę tutu na luźnych spodniach w pastelowym
fiolecie i z kokardą wpiętą we włosy poruszała się po scenie niczym wróżka i
czarowała nas basowymi nutami. Ich niejednokrotnie zsynchronizowane ruchy,
spacery po scenie, częste wypady na skraj wybiegu, momenty zatrzymywania się w
czasie wyglądały na precyzyjnie wyćwiczoną choreografię. Sprawiali wrażenie
wręcz zaprogramowanych robotów w skórze człowieka. Nie tracili czasu na
przemowy, po prostu postawili na instrumentalną poezję, okazjonalnie tylko
korzystając z mikrofonów, by wyśpiewać, wyszeptać kilka linijek tekstów.
Pierwszą połowę występu zdominowały kompozycje z ich najnowszego albumu "A La
Sala" (cudownie wybrzmiało "May Ninth"), a później zagłębiali się w pozostałą
dyskografię, szczególnie wzbudzając ekscytację w finale utworami "Time (You
and I)" i zwłaszcza najbardziej ożywczym i tanecznym "People Everywhere (Still
Alive)". To był odlot (swoją drogą Khruangbin to po tajsku samolot) w stronę
słońca! Niezwykle (i to dosłownie ze względu na słoneczną aurę) cieplutki
koncert!
Festiwal Colours Of Ostrava doceniam za zapraszanie i prezentowanie artystów z
całego świata, skutkiem czego niejednokrotnie przeżywałem tu nietuzinkowe,
egzotyczne doznania muzyczne. I z nadzieją doświadczenia czegoś takiego
niezwykłego zmierzałem pod Drive Stage, na której deskach pojawił
się tajwański zespół...
JhenYueTang! I zdecydowanie to był występ, który popchnął mnie poza
strefę komfortu. Barwni Tajwańczycy z makijażami na twarzach,
odzwierciedlającymi mityczne bóstwa i z założonymi spódnicami z wyszywanymi
wzorami smoków, tygrysów i innych drapieżników zaskoczyli mieszanką
hałaśliwego i grooviastego rocka, ocierającego się nawet o miano metalu, z
tradycyjnym muzycznym tajwańskim folklorem, zamierającym wschodnim stylem
muzycznym
Beiguan i piosenkami opartymi o zaklęcia i wierzenia ludowe. Występ tej
pięcioosobowej formacji wymykał się nawet standardowemu rozumienia
pojęcia słowa koncert. To było coś w rodzaju podnoszącej na duchu
ceremonii tajwańskiej kultury świątynnej, która za sprawą rockowych
fundamentów zacierała granice między kulturą Wschodu a Zachodu. Ba,
oprócz śpiewu pojawiały się też rytualne elementy, takie jak otwarcie
ołtarza i przywołanie bóstwa. No ale przede wszystkim w warstwie
muzycznej ten występ był sprawny i porywający. Szczególnie wyróżniała
się gra jednego z członków zespołu na tradycyjnej trąbce, która
kapitalnie łączyła się z prezentowanym rasowym zachodnim rockiem.
Zdumiewający i entuzjastyczny w swojej wyjątkowej formie
koncert!
Następnie powróciłem pod barierkę przed główną scenę na wyczekiwany
koncert...
Bat For Lashes! Z pewnością obecność ukrywającej się pod tym
scenicznym pseudonimem Natashy Kash była od początku jednym z
jaśniejszych punktów programu festiwalu, tym bardziej że był to jeden z
jej nielicznie zaplanowanych występów w Europie. I tego pierwszego
spotkania z tą wrażliwą artystką na długo nie zapomnę. 45-letnia
Brytyjka zabrała nas w królestwo muzycznej magii! Ubrana w przepiękną,
przewiewną czerwoną suknię na tle nieruchomych obrazów okraszonych
symbolami gór, krzyży, astrologii, kontur domu, człowieka i zwierząt
oraz innych grafik nawiązujących bezpośrednio do kolejnych piosenek
emanowała przejmującymi emocjami, które wydobywały się z jej głębin
serca poprzez cudne wokalizy i niezwykle ekspresyjną teatralność ruchów
jej ciała. Przy wsparciu Lary Groves na klawiszach i Charlotte Hatherley
na gitarze Natasha zaprosiła nas w przekrojową podróż od jej
debiutanckiego albumu "Fur and Gold" po najnowszy album "The Dream of
Delphi" dedykowany jej córce urodzonej cztery lata temu i skupiony na
aspektach macierzyństwa. Już pierwsze dźwięki kompozycji "At Your Feet"
i tytułowej piosenki z jej ostatniego dzieła wprowadziły mnie w stan
hipnotyzującej eteryczności i wielowymiarowej emocjonalności, który nie
opuścił mnie do ostatniej zagranej nuty. Urzekały wszystkie kolejne
uduchowione piosenki, ale z pewnością na dłużej w pamięci wyryło się
kilka poszczególnych momentów. Widok i doświadczenie uderzającej
drewnianym drągiem w deski sceny Natashy, zmierzającej z powagą na skraj
wybiegu w rytmie utworu "Sarah"... Wow! Było w tym jej zachowaniu coś
niezwykle pierwotnego i zarazem totalnie fantastycznego! Odniosłem
wrażenie, że to surowe echo uderzeń w scenę poniosło się przez cały
glob. Niesamowite! Co jeszcze zachwycało? Choćby rozdzierająca serce
kołysanka "Letter to My Daughter", anielski szczyt jej wokalu w
"Lilles", przearanżowana wersja "Daniel" w bardziej syntezatorowe
brzmienie i zwolnione tempo, czy też popowa ekscentryczność połączona z
tanecznymi popisami Bat For Lashes w utworze "Feel for You"! No ale
serce skradło przede wszystkim finałowe, wykwintne wykonanie
fortepianowej ballady "Laura"! Ojeju, w prostocie tej piosenki jest
załadowany taki bagaż emocjonalny, iż nie sposób było uronić łezki przy
tym poruszającym wykonie! Ciary! Ach! To był bajeczny i zjawiskowy
koncert przy dodatkowym akompaniamencie urokliwie zachodzącego słońca!
Dla choćby samego tego koncertu warto było pojawić się w Ostrawie!
Już od pierwszej wizyty w 2019 roku odnotowałem, że publiczność Coloursów
uwielbia rock'n'rollowe rytmy w retro stylu i o takowe zadbał londyński zespół
Tankus the Henge na Drive Stage. Grupa dowodzona przez charyzmatycznego
Jaza Deloreana rzuciła nas w wir intensywnych funkowych rytmów i zaraźliwych
gitarowych melodii z domieszką nowoorleańskiego jazzu. Wszechstronni muzycy
zachwycali szalonymi popisami na saksofonie, puzonie, basie, gitarach,
perkusji, ale uwagę kradła gra Deloreana na dosłownie bujającej się
konstrukcji pianina! Ich samozwańczy "gonzo rock 'n' roll", przywołujący
klimat lat 60. i 70. był wprost idealny pod nóżkę i zachęcał do głębokiego
łyka piwa, choć ostatecznie zabrakło mi w tym występie jakieś iskierki, która
pobudziłaby publiczność do większego szaleństwa pod sceną, a doskonale wiem,
na co stać czeską publiczność w przypadku takiej muzy. Miły przerywnik w
oczekiwaniu na headlinerski koncert...
Sama Smitha! Jeszcze kilka tygodni wcześniej rozważałem alternatywne opcje
koncertowe w czasie koncertu Brytyjczyka, ale jego barwne popowe show na
Open'erze całkowicie zmienił moje podejście. Ba, obiecałem sobie, że na
Ostravie będę bliżej sceny i przede wszystkim nie przegapię początku tego
koncertu. No i zagrane na wstępie ballady "Stay With Me", "I'm Not the Only
One" i wzniosłe, dodające duchowej motywacji "Like I Can" chwyciły mocno za
serduszko i sprawiły, że doznania z tego – notabene pierwszego na czeskiej
ziemi – koncertu były jeszcze głębsze niż w Gdyni. No i co do reszty występu
właściwie mógłbym powtórzyć wszystkie zdania, które padły
w mojej relacji z Open'era, więc odsyłam Was do lektury tamtego teksu.
Dodam tylko, że naprawdę szczerze ponownie byłem zachwycony tym pieczołowicie
przygotowanym spektaklem, celebracją różnorodności i osobowością Sama Smitha.
Piątek, 19.07
Piątkowy poranek przywitał nas wiadomością o globalnej awarii Microsoftu,
która wpłynęła również na funkcjonowanie lotnisk, ale na szczęście nie miało
to większego przełożenia na zaplanowany program koncertów. Tylko Sevdaliza
miała kłopot z dotarciem do Ostravy i jej występ został przełożony na sobotę,
a w jej miejsce szansę na ponowny występ (zasłużenie!) dostali Tajwańczycy z
JhenYueTang. Występ gwiazdy wieczoru, a właściwie headlinera całego festiwalu,
czyli Lenny'ego Kravitza nie był na szczęście zagrożony. Ale zanim
to...
Po zasmakowaniu specjalnej festiwalowej wersji prosecco i ochłodzeniu się
smacznymi lodami stawiłem się pod Mainem, by sprawdzić potencjał czeskiej
artystki Lenny, która w swej ojczyźnie jest jedną z jaśniejszych
popowych gwiazd. Powalony na kolana nie zostałem, ale była to dawka całkiem
sympatycznego i organicznego pop-rocka. Lenka Filipová starała się rozbudzić
rozleniwioną popołudniowym słoneczkiem publiczność i jej staraniom nie sposób
było odmówić szczerego entuzjazmu. Zapunktowała u mnie wykonaniem coveru "The
Pretender" Foo Fighter, a czeska publiczność ożywiła się zwłaszcza w momencie
sympatycznego przeboju "Hell.o". Z większymi oczekiwaniami wypatrywałem
występu lokalnego duetu...
Jordana Haja i Emmy Smetany. Czeska para zarówno w życiu muzycznym jak
i prywatnym prezentowała na scenie zmysłową chemię. Lekka chrypa w wokalu
Jordana w połączeniu z błogim wokalem Emmy na żywo niezwykle ujmowała. Nie
dość, że słońce paliło pod sceną, to jeszcze ta dwójka swoją sceniczną
prezencją i miłosnymi anglojęzycznymi balladami oraz bardziej pop-rockowymi
piosenkami podgrzewała temperaturę i niewiele brakowało, bym chyba doznał
udaru. Ten koncert mógłby spokojnie stanowić podstawę do stworzenia jakiegoś
romantycznego filmu. Prawdziwe zachwyty jednak rozpoczęły się od
występu...
NuMori! To była typowa festiwalowa randka w ciemno. Po koncercie Haja i
Smetany potrzebowałem odrobiny cienia i skierowałem się w stronę częściowo
zadaszonej Fresh Stage i tutaj nieoczekiwanie zostałem oczarowany występem tej
południowokoreańskiej formacji! Pięcioosobowy skład pozytywnie zaskoczył fuzją
różnych muzycznych stylów (blues, neo-folk, post-rock, jazz, soul…) z
koreańskim folklorem i współczesnymi melodiami K-popowymi. Uwagę kradła
wokalistka Jeon Young Rang, która uwodziła swoim imponującym słodkim wokalem i
euforyczną energią. Aż momentami potrzebowała wachlarza, by studzić swoje
emocje. Popisy jej kolegi z zespołu na gitarze elektrycznej również
imponowały. Na uwagę zasługiwał także fakt, że grupa w swej grze nie
wykorzystuje perkusji, a ludowe perkusjonalia, a mimo to rytm powalał.
Muzyczną warstwę uzupełniały zaś melodie wykonywane na klawiszach. Klimat
dodatkowo budowały fantastyczne wizualizacje nawiązujące do wschodniej kultury
i malarskiej kreski. Energia tego występu była zjawiskowa i wprost trudna do
opisania. To trzeba było doświadczyć na żywo! NuMori okazali się jednym z
"czarnych koni" tegorocznej edycji! Szacun dla organizatorów za research i
wyłapywanie takich perełek, które pozwalają na tak ekscytujące spotkania z
inną muzyczną kulturą. Po tej odległej muzycznej podróży przyszedł jednak czas
na bardzo znajome, rodzime dźwięki...
Mam tu na myśli oczywiście formację Kwiat Jabłoni! Przedstawicieli
polskiej muzyki było na tegorocznej edycji więcej, ale to występ Kasi i Jacka
Sienkiewiczów był tym najszumniejszym! I udało im się zgromadzić przed
T-mobile Stage niemały tłum. W pewnym momencie, gdy Jacek ze sceny zapytał
się, czy są tu Polacy, to odpowiedział mu gęsty las rąk w górze! Tak, to był
typowo "polski" koncert na Ostravie. Niemniej jednak z pewnością lokalna
publiczność doceniała zmierzenie się Kasi z językiem czeskim. Przede wszystkim
przemawiała jednak muzyka, a ta w wykonaniu Kwiatu Jabłoni niosła ze sobą
uniwersalne przesłanie festiwalowej beztroskiej radości! To było folk-popowe
show! Kasia i Jacek przy wsparciu jedenastu (!) szalenie pozytywnie
zakręconych instrumentalistów rozbili skarbonkę ze emocjami czystego
szczęścia! Widziałem ich przez lata w różnych konfiguracjach, ale dopiero
teraz udało się ich złapać (no, nie licząc dziesięciu minut na Open'erze) z
obecnością całej tej kilkunastoosobowej orkiestry, która za sprawą sekcji
smyczkowej, dętej, perkusjonaliów, gitarowych solówek sprawia, że ich
kompozycje z trzech dotychczasowych płyt nabierają niemalże stadionowego
powera. No i do tego jeszcze te wspólne taneczne choreografie, ze szczególnym
wskazaniem na wspólne szaleństwo przy tanecznej wersji "Wzięli zamknęli mi
klub". Ba, jak przystało na show, Kasia Sienkiewicz nawet w trakcie koncertu
zmieniała swoją balową suknię nie nieco zwiewniejszy strój. W obu zresztą
kreacjach wyglądała olśniewająco. A wisienką na torcie tego koncertu był
gościnny występ... Ewy Farnej. Popularna artystka w Czechach wykonała z
rodzeństwem Sienkiewiczów utwór "Od Nowa". Takie sytuacje tylko na Ostravie!
Pląsałem radośnie i śpiewałem, ile tylko sił w płucach! Aż wręcz nie pamiętam,
kiedy tak dobrze bawiłem się na koncercie Kwiatu Jabłoni.
Mój uśmiech na twarzy został podtrzymany przez holenderski zespół...
Son Mieux! Koncert tej indie-disco-popowej formacji był wręcz
sensacyjnie porywający! Serio! Miałem wrażenie, że mam do czynienia z
zespołem, który za sobą ma co najmniej kilka wyprzedanych stadionowych tras po
całym globie. Pewnie przesadzam, ale fakt faktem w swojej rodzimej Holandii
udało im się przebić do mainstreamu i przyciągają prawdziwe tłumy na swoje
koncerty. I po koncercie na głównej scenie Colours absolutnie rozumiem ich
fenomen. Ten siedmioosobowy skład na czele z charyzmatycznym liderem Camielem
Meiresonne ma niebywałą smykałkę do tworzenia zaraźliwych disco-popowych
melodii i refrenów z haczykami, na które nie sposób się nie złapać. I
przekładają te umiejętności na wyjątkową sceniczną energię. Każdy członek
zespołu, czy to grą na skrzypcach (świetna Maud Akkermans), saksofonie,
gitarach, klawiszach perkusji, perkusjonaliach, harmonijnymi wokalami wnosił
niesamowity zastrzyk adrenaliny w ten występ, tworząc wśród publiczności żywą
atmosferę ekscytacji. Już pierwszy utwór "This Is The Moment" nadał
elektryzujący ton koncertowi, który został podkręcony przez fenomenalny,
przebojowy singiel "1992"! Kolejne piosenki utrzymywały nas w takim bujającym,
swingowym stanie i rozsiewały wśród publiczności wznoszący optymizm. Szczytem
tych emocji okazała się kompozycja "Multicolor", która była nieformalnym
hymnem tegorocznej edycji. Ba, po jej niezwykle entuzjastycznym przyjęciu
organizatorzy powinni przemyśleć wykorzystywanie jej w kolejnych latach. Nie
mniejszą siłę przebojowości niosły również takie kompozycje jak "Tell Me
More", czy rytmiczne "Free For Another Day" z kapitalną solówką na saksofonie.
Przecudownie wybrzmiała również poruszająca kompozycja "Tonight", której
brzmiała niemal jak najlepsze ballady Robbiego Williamsa. No i "Dancing at the
Doors of Heaven" na finał! Tytuł tej piosenki jest adekwatny do jej treści i
koncertowego potencjału. Maud Akkermans porzuciła smyczki i sięgnęła po puzon,
wzmacniając kluczową w tym utworze linię melodyczną sekcji dętej.
One, two, three i cała publiczność beztrosko skakała w porażająco
chwytliwy rytm tej piosenki! No cudo! Oczywiście można było Son Mieux
zarzucić, że momentami opierają swoje kompozycje na podobnych schematach, ale
jakie to w sumie ma znaczenie, skoro grają niezwykle spektakularnie! To jest
zespół z takim festiwalowym potencjałem, że powinien być na radarze wszystkich
bookerów. Życzę im wybicia się na międzynarodowy poziom! Przednia zabawa z
nimi przygotowała znakomity grunt przed headlinerskim występem...
Lenny'ego Kravitza! Co prawda wyskoczyłem jeszcze na chwilę popaść w
trans przy elektronicznych kompozycjach kultowego zespołu Tangerine Dream i
występ tej formacji zapowiadał się iście obiecująco także pod kątem wizualnym,
ale jednak po kilkudziesięciu minutach powróciłem pod Maina, by zagrzać
odpowiednie miejsce przed sceną. I już podczas wyczekiwania na wyjście
Lenny'ego w powietrzu wyczuwałem gęstą aurę wyjątkowości danej chwili. W końcu
światła przygasły, Jas Kayser za bębnami (genialna tego wieczoru!) wybiła
charakterystyczny, prosty rytm, a Lenny wyrzeźbił ostry riff... "Are You Gonna
Go My Way"! Hoho! Odpalać taką petardę już na samym wejściu? No panie Kravitz,
totalnie pan oszalał! Miałem wrażenie, że to był cios, który wszystkich wręcz
oszołomił. Ten zaciekle wykonany kawałek zapewne wzbudziłby większe szaleństwo
pod sceną, gdyby został umieszczony w dalszej części setlisty, ale z drugiej
strony... Jakże niewielu artystów może sobie pozwolić na taką nonszalancję, by
rozpocząć od takiego piorunującego przeboju, a przy tym mieć w zanadrzu
jeszcze nieprzyzwoitą ilość kompozycyjnych asów. Sejsmiczna rock'n'rollowa
energia została utrzymana za sprawą "Minister of Rock 'n Roll", przy którym to
nikt nie zamierzał kwestionować headlinerskiego statusu Kravitza – ten
60-letni gość wciąż ma to coś, kipi ponadnaturalną energią, olśniewa
gwiazdorstwem i jest niekwestionowanym ministrem fuzji rocka, soulu, funka!
Zwłaszcza sporo elementów tego ostatniego zostało przemyconych w
bujającej kompozycji "TK421" z jego najnowszego albumu "Blue Electric Light".
W trakcie tego kawałka Lenny zachwycił swą wszechstronnością, chwytając za
gitarę basową i wykręcając tak soczystą solówkę... Muala! A do tego jeszcze ta
gra świateł i wizualizacje na tylnym ekranie i zawieszonych
prostopadłościennych ekranach... Ten koncert pieścił nie tylko uszy, ale także
wpędzał zmysł wzroku w euforię! Dalej dynamicznie wykonane "I'm a Believer"
nie pozwoliło na złapanie oddechu, a zmysłowe "I Belong to You" stopiło swoim
soulowym ciepłem moje serduszko. Tak panie Kravitz, publiczność w tym momencie
już absolutnie całkowicie należała do Ciebie i jadła Ci z ręki. Okej, co
prawda nasze śpiewy przy akompaniamencie akustycznej gitary w drugiej połowie
rozczulającego i epickiego "Stillness of Heart" wybrzmiewały zadziwiająco
niemrawo, ale... Dwa tygodnie później rozmawiałem z ekipą Podróżujących na
OFFie i bezpośrednio od nich usłyszałem, że na Rock Werchter oraz na
koncertach Lenny'ego w Polsce ten fragment również wypadł dość blado.
Właściwie trudno to wytłumaczyć. Może po prostu publiczność po tym fragmencie
rock'n'rollowego wstrząsu i huraganowych porywów jeszcze nie potrafiła się
otrząsnąć, a być może była po prostu tak onieśmielona bijącym blaskiem
rockowej gwiazdy z sylwetki Kravitza, iż ledwo potrafiła wykrztusić z siebie
słowa, a co dopiero zaśpiewać... Bohater wieczoru nie wydawał się jednak tym
zrażony, chwycił za gitarę akustyczną i poczęstował nas rozmarzoną balladą
"Belive", która w końcówce została okraszona finezyjnymi solówkami jego
nieodłącznego scenicznego partnera, Craiga Rossa. Moment, w którym Lenny
chwycił na skraju wybiegu dłoń Craiga i uniósł ją triumfalnie w górę po jego
gitarowych popisach – absolutnie symboliczny! To właśnie było też piękno tego
koncertu, iż Kravitz nie stawiał cały czas siebie na pierwszym planie, a
doceniał i oddawał przestrzeń członkom swojego kapitalnego zespołu na
prezentowanie nietuzinkowych umiejętności. W trakcie improwizowanego,
bluesowego i niemal jazzowego, zaskakującego, kilkuminutowego "Fear"
swój moment chwały miał wirtuoz klawiszy George Laks oraz sekcja dęta na czele
z saksofonistą Haroldem Toddem. Po prostu muzyczna poezja! Elektryzujące
rockowe wyładowania powróciły wraz z iskrzącą się od gitarowych solówek
kompozycją "Paralyzed" z ostatniego albumu czterokrotnego laureata Grammy.
Jeśli ktoś tu liczył na więcej nowości, to może mógł poczuć się lekko
zawiedziony, ale z drugiej strony zestaw największych przebojów w tej drugiej
połowie show wynagradzał wszystko. Podczas rozbujanego "The Chambers" tańczyły
dredy Kravitza, tańczyła cała publika! Falsecik Amerykanina w "It Ain't Over
'Til It's Over" brzmiał niemal żywcem wyjęty ze studyjnego nagrania z 1994
roku. Dla Kravitza doprawdy czas się zatrzymał! Przebój "Again", choć może bez
takiego powera jak poprzednie numery, również wybrzmiał ponadczasowo.
Grooviastym funkiem zderzonym z agresywnymi gitarami przyłożyło
wykonanie "Always on the Run", które dodatkowo napęczniało za sprawą
świetnej sekcji dętej. Celny sierpowy został wyprowadzony również za sprawą
muskularnej i energetycznej wersji "American Woman" The Guess Who. A na finał
podstawowej części absolutny klasyk i jednej z największych przebojów w
dorobku Kravitza, czyli "Fly Away"! To już był dosłowny odlot w pozaziemskie
doświadczenie przyjemności! Refren przy wsparciu naszych już odkręconych
chóralnych wokali i klaszczących w rytm dłoni wywołał u mnie tsunami ciarek!
Wow! Ale oczywiście na tym ten koncert nie mógł się zakończyć. Lenny Kravitz,
jawiący mi się już pod koniec jako mityczny rockowy heros pozostawił nas z
kaznodziejskim przesłaniem miłości za sprawą monumentalnej,
kilkunastominutowej wersji "Let Love Rule"! W jej trakcie Lenny zszedł ze
sceny, przespacerował się wzdłuż pierwszych rzędów, zatańczył z tłumaczką
koncertu na język migowy, ściskał dłonie fanów, przytulał, wchodził w
interakcje, a na samym końcu dyrygował naszymi wokalami, prowokując nas do
głośniejszego śpiewania pacyfistycznego refrenu. Poruszający finał! Wielki
koncert! Wpadłem w ten najpiękniejszy stan koncertowego uniesienia i z głęboką
satysfakcją delektowałem się tym headline show muzycznej legendy! Przebój za
przebojem, piękne wizualizacje, kapitalny zespół (powtórzę: perkusistka
wymiatała i zasłużenie przy przedstawianiu członków zespołu otrzymała
najgorętsze brawa!), świetny kontakt z publiką... Tu wszystko się zgadzało!
Koncertowe perfekcja!
Po tym wybitnym koncercie Lenny'ego z Podróżującą Justynę musieliśmy chwilę
ochłonąć w klimatycznym bunkrze z winami, ale nie zamierzaliśmy jeszcze żegnać
tej nocy. Przyciągnęły nas najpierw euforyczne dźwięki docierające z
namiotowej sceny Cacao Stage i tam wpadliśmy w środek dj'skiej imprezy
rozkręcanej przez portugalskiego artystę, ukrywającego się pod pseudonimem
Mushina. Świetnie łączył on pulsującą elektronikę z organicznymi
rytmami plemiennymi, sięgając również po miksowanie takich przebojów jak
"Daddy Cool"! Świetny klimat! Po kilkunastu minutach jednak uciekliśmy, gdyż
mieliśmy zarezerwowane bilety na koncert w wyjątkowej przestrzeni NYC Stage.
Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o kolejną elektroniczną imprezę pod Fresh
Stage, którą napędzał francuski DJ MAM za sprawą bitów łączonych z
klimatami dancehall, reggae i muzyki latynoskiej. Uśmiech samoczynnie zagościł
na twarzy. Ale prawdziwa magia zadziała się w środku wspomnianej...
NYC Stage! Już sama w sobie ta festiwalowa przestrzeń zasługuje na
osobną wzmiankę. Mieliśmy tu bowiem do czynienia ze zbudowanym od podstaw z
komponentów drewnianych okrągłym obiektem koncertowym przeznaczonym dla mniej
więcej 400 widzów, o bardzo kameralnym wystroju, z lożami wzdłuż ścian i
krzesełkami przy stoliczkach w środku sali. Za dnia odbywały się tu
różne stand-upy, pokazy magii i podobnego typu wydarzenia, a wieczorami
wnętrze tego sali w takim trochę cyrkowym stylu wypełniało się
brzmieniami jazzowymi i bluesowymi. Nasz wybór padł na koncert
56-letniej amerykańskiej piosenkarki Tony Graves, która od 1995 roku
zamieszkuje w Pradze. Zakupiłem w barze piwko, wygodnie rozsiadłem się na
krzesełku i czekałem na nieoczekiwane. No i Tonya Graves przy wsparciu zespołu
i chórku dowiozła niezwykle bujającą dawkę bluesa z dawkami r'n'b, soulu i
jazzu. Początkowo pod sceną, między siedzącymi miejscami, tańczyła malutka
grupa śmiałków, ale z każdą kolejną kompozycją wyczuwałem, że w NYC Stage
kumuluje się kosmiczna energia. Tonya zresztą podkręcała atmosferę, sięgając
po sztandarowe klasyki typu "Jolene", a nawet przekładając na bluesowy język
nowoczesne przeboje (bodajże wybór padł na jeden z utworów Eda Sheerana, ale
wybaczcie, nie zanotowałem sobie który, a pamięć mnie tu zawodzi), ale
prawdziwym zapalnikiem do wstania całej wypełnionej sali z miejsc okazała się
jej wersja "Seven Nation Army" Jacka White'a! To był zryw, przypominający
kibiców w euforii po zwycięskim golu strzelonym przez ukochaną drużynę w
ostatniej minucie meczu. Wow! Absolutnie unikalne doświadczenie koncertowe!
Publiczność została tą zagrywką kupiona już do samego końca! A ja sam złapałem
jakieś takie uduchowione flow! Wstąpiły we mnie niebywałe siły energii i
wracałem na pole namiotowe wręcz w uniesieniu! Justyna poświadczy! Co za
dzień, co za wieczór, co za niezapomniana noc w Ostrawie!
Sobota, 20.07
Po trzech intensywnych dniach i licznych zachwytach w sobotę dopadł mnie zjazd
formy, który dodatkowo pogłębiały u mnie kolejne niefortunne wybory
koncertowe, choć na szczęście pojawiły się na mej drodze miłe wyjątki. Zanim
jednak o koncertowych wrażeniach to warto wspomnieć o tym, że po przekroczeniu
festiwalowych bram pojawiła się już informacja o headlinerze kolejnej edycji
Colours Of Ostrava. The Chainsmokers. No cóż, ten news nie wywołał u mnie
ekscytacji. Tejże nie udało się też pobudzić u mnie azjatyckiej formacji...
Mitsune. Co prawda w konkursie na najbarwniejsze festiwalowe kostiumy
członkowie tego zespołu nie mieli konkurencji (sorry Sam), ale już ich
neofolkowe brzmienie oparte na shamisen – tradycyjnym japońskim instrumencie
smyczkowym podobnym do banjo, trzystrunowym, o długim, cienkim, bezprogowym
gryfie i pudle rezonansowym pokrytym z każdej strony skórą – nie trafiło do
mnie. Ich kompozycje były raczej skierowane stricte do fanów wschodniego
folkloru, choć sam w sobie występ był egzotycznie intrygujący.
Chcąc nie chcąc w dalszej kolejności skierowałem się ku głównej scenie, by
z bezpiecznej odległości dać szansę...
Sean Paulowi. Od początku zakładałem, że to będzie słaby koncert,
ale naiwnie liczyłem, że z takim przymrużeniem oka i przy napływie
millenialskiej nostalgii może jednak Sean swoimi przebojami rozbuja moim
ciałem. Nie rozbujał. Wręcz pragnę spuścić zasłonę milczenia na ten
krindżowy występ. Paul powinien dostać kategoryczny zakaz zbliżania się do
mikrofonu. Jego dwójka hypemanów tym bardziej. Show samo w sobie też
kompletnie na poziomie, który nie przystoi już współczesnym czasom. Choć
może i tak plusik, że Sean nie poszedł na skróty i miał za sobą żywą
perkusję, klawisze i gitarę. No ale niewiele to pomogło. Jakim ja cudem
przetrwałem cały ten koncert? Nie mam pojęcia. Choć wokół mnie były osoby,
które zdawały się czerpać tego występu radość... Na szczęście kac po
tym występie został załagodzony przez formację...
Bixiga 70! Uznana na świecie
brazylijska instrumentalna orkiestra w dziewięcioosobowym składzie porwała
publiczność do beztroskiego pląsania nóżkami przed T-mobile Stage! Co prawda
Brazylijczycy rozkręcali się powoli, ale z każdym kolejnym utworem zwiększali
intensywność swoich bujnych, rytmicznych, przekraczających gatunki (afrobeat,
jazz, samba, muzyka latynoska) instrumentalnych melodii. Za sprawą popisów
czteroosobowej sekcji dętej, odjechanych solówek na klawiszach i gitarze
elektrycznej oraz połączonej siły perkusji i ręcznego rytmu wybijanego na
kongach, trzymanego w ryzach przez gitarę basową muzyczny groove Bixigi 70
przywoływał gwar i wielokulturowość ulic Sao Paulo. Dynamiczna postawa i
uśmiechy na twarzach członków zespołu również zarażały pozytywną energią. Z
każdą kolejną chwilą przybywało śmiałków do tańca pod sceną, a obok mnie w
pewnej chwili pojawiła się nawet... Kasia Sienkiewicz! Tak, okazało się, że
ekipa Kwiatu Jabłoni również wesoło bawiła się w tłumie! Finalnie brazylijscy
wariaci zachęcili nas wspólnych śpiewów i utworzenia... wężyka! No tego
jeszcze nie było dane mi przeżyć na koncertach! Jakże to był cudowny moment
totalnej radochy! Kwintesencja Coloursów!
Niestety tej tanecznej energii nie udało się utrzymać we mnie szwedzkiej
gwieździe Zarze Larsson. Dałem jej szansę, ale utwierdziłem się, że
jednak to nie ten rodzaj mainstreamowego popu, który do mnie przemawia, acz
nie odmawiam tej artystce takiego girl power i świetnego wokalu. Plusik za
rozbudzający cover "Gimme! Gimme! Gimme!" Abby. Duży minus zaś za bardzo
skromną produkcję – liczyłem tutaj na bardziej rozbudowane show, a skończyło
się tylko na tanecznych choreografiach i prostych wizualizacjach na
telebimie. Koncert z rodzaju tych do szybkiego
zapomnienia.
Po występie Zary byłem trochę w rozkroku. Miałem obawy, że Dennis Lloyd mnie
rozczaruje, więc w postawiłem na bardziej awangardowy koncert
belgijsko-afrykańskiego tria Avalanche Kaito na Drive Stage. Tu byłem
świadkiem oryginalnego wejścia na scenę. Po tym jak za instrumentami
zameldował się perkusista i gitarzysta, z oddali dobiegły do nas jakieś
dziwne okrzyki. Po chwili zorientowałem się, że z głębi terenu festiwalowego
w stronę sceny zmierza wokalista tej formacji Kaito Winse. Zgrabnie
przeskoczył barierkę, wspiął się na scenę i koncert rozwinął się na dobre.
No ale po kilku minutach stwierdziłem, że surowa dawka chaotycznego griotu,
punka, noise ani mnie nie grzeje, ani nie ziębi. Postanowiłem wrócić do
planu A i jednak sprawdzić, jak na scenie radzi sobie Dennis.
Gdy dotarłem pod T-mobile Stage przywitał mnie widok naprawdę sporego tłumu.
Chwilę potrwało, zanim w miarę odpowiednio się ulokowałem i dałem się
ponieść dźwiękom twórczości Dennisa Lloyda, ale koniec końców ten
izraelski piosenkarz zrelaksował mnie swoim charakterystycznym brzmieniem
popu, R'n'B i subtelnej elektroniki. Nie można było mu odmówić bardzo
pozytywnych wibracji płynących ze sceny. Czarował nie tylko przyjemną barwą
wokalu, ale również często sięgał po gitary i puzon, podkreślając swoje
multiinstrumentalne umiejętności. Do tego wsparcie perkusisty i drugiego
kolegi, który wspomagał wokalnie, ale także grą na dodatkowych instrumentach
dętych. Nie zabrakło przebojów "Nevermind", "Never Go Back", czy "Alien",
które wybrzmiewały znacznie bardziej organicznie niż wersje studyjne. Ale i
Lloyd zaskoczył sięgnięciem po cover... "Baby One More Time" Britney Spears!
Nie przypuszczałem, że usłyszę tę kompozycję podczas tej wycieczki
dwukrotnie. Tym razem jednak w takiej bardziej melancholijnej wersji
urozmaiconej solówką na klarnecie. Nie wywołał ten występ u mnie euforii,
ale był po prostu przyjemny i klimatyczny.
No i przyszedł czas na sobotniego headlinera, czyli...
Jamesa Blake'a! Co prawda organizatorzy chyba nieco na wyrost
mianowali go gwiazdą wieczoru, bo pod sceną frekwencja tłumu nie imponowała,
ale z drugiej strony czułem, że wokół siebie mam towarzyszy, którzy byli
bardzo świadomi tego, czego pragną od Jamesa Blake'a doświadczyć. I tenże
uznany brytyjski piosenkarz, producent muzyczny i songwriter, przy wsparciu
dwójki multiinstrumentalni uzdolnionych kolegów, dowiózł bardzo transowe i
poruszające emocje. Dałem się w pełni zahipnotyzować jego kolejnym
intrygującym kompozycjom, w których łączył balladową wrażliwość z wibrująca
i pulsującą elektroniką. Nie ukrywam, że uwielbiam Blake'a w tych
subtelniejszych balladach, których trochę dla mnie tego wieczoru było za
mało, ale jak już się pojawiały (szczególnie chóralnie śpiewane "Say What
You Will", poruszająca wersja "The Limit to Your Love" Feist, "Godspeed"
Franka Oceana przy akompaniamencie samego pianina i zaskakujące zgrabne
połączenie kowerowanych delikatnych melodii "Hope She'll Be Happier" Billa
Withersa z "No Surprises" Radiohead.) to serduszko rozpływało się z
zachwytu. Więcej jednak było awangardowej zabawy dźwiękiem i
eksperymentalnej elektroniki (między innymi "Loading", "Mile High", "Life
Round Here", "CMYK", taneczne "Thrown Around"), która mimo wszystko
potrafiła zelektryzować. Wszystkie te eklektyczne uniesienia w finale
zostały pięknie ujęte w kompozycji "Retrograde", w której melancholia
łączyła się z intensywnością, oszczędność z potężnym brzmieniem. James przez
cały występ budził podziw swoim absolutnym scenicznym skupieniem,
wrażliwością, a także fantastycznym wokalem. Cieszyłem się, że dane było mi
móc go w końcu posłuchać na żywo.

A do snu niemal bezpośrednio ukołysała mnie Emiliana Torrini swoim
urokliwym występem na Drive Stage. W repertuarze jej występu nie zabrakło
kilku kompozycji z najnowszej, pięknej i uduchowionej płyty "Miss Flower",
ale oczywiście wybrzmiały również starsze piosenki na czele z wyczekiwanym
przebojowym "Jungle Drum"! Torrini wraz z zespołem otulała nas i ogrzewała
organicznymi aranżacjami z dominacją delikatnych gitarowych pejzaży,
melodii z pianina i subtelnej perkusji. Ze strony 47-letniej islandzkiej
piosenkarki była wyczuwalna wdzięczność za bardzo ciepłe przyjęcie jej
koncertu ze strony publiczności. Piękny koncert na zakończenie kolejnej
przygody z Colours of Ostrava! Co prawda na Mainie do finałowego koncertu
przygotowywał się jeszcze zespół Infected Mushroom, ale już na ich
psychtrance'owe kompozycje nie miałem sił ani specjalnej ochoty. Przy
wyjściu zgarnęliśmy jeszcze rozdawane festiwalowe prosecco, które pomogło
zasnąć w namiocie, a o świecie ruszyliśmy z Justyną w długą powrotną
podróż, wciąż w pamięci odtwarzając wszystkie wspaniałe festiwalowe
doznania!

Podsumowanie
Trzeba organizatorom Colours of Ostrava oddać, że po dość słabej (i także
feralnej w odwołania) edycji z roku 2023 udało im się zrehabilitować
naprawdę bardzo solidnym składem w roku 2024. Co prawda niestety Queens Of
The Stone Age z powodu odwołanej trasy nie dotarli do Ostrawy, ale i tak
generalnie ilość dostarczonych zachwytów od pozostałych artystów wystarczyła do tego, by powracać do domu
z głęboką satysfakcją. Okej, może tylko ta sobota trochę mogła być lepiej
skonstruowana i nie dało się uciec od wrażenia, że wypadła organizatorom
jakaś mocniejsza nazwa (może LCD Soundsystem?), ale koniec końców czułem
podczas tego wjazdu nieustannie towarzyszącą ekscytację i same pozytywne
wibracje. Niezmiennie największe atuty tego festiwalu to sielankowa
atmosfera i za każdym razem tak samo zachwycający industrialny teren
wypełniony masą atrakcji i, co też ważne, zróżnicowanym wyborem
gastronomicznym. No i do tego oczywiście łączenie mainstreamowych wyborów
koncertowych z unikalnymi występami artystów z całego świata. Line-upowa
różnorodność zachwycała! Z jednej strony powalający koncert Lenny'ego
Kravitza, barwne show Sama Smitha, blues-rockowy kunszt Gary Clarka Jr.,
szaleństwo Gogol Bordello, eklektyzm Jamesa Blake'a, instrumentalna poezja
Khruangbin, magia Bat For Lashes, urokliwość Emiliany Torrini, ostre
solówy Toma Morello, a z drugiej tak nieoczywiste odkrycia jak tajwańscy
rockmani z JhenYueTang, fascynująca południowokoreańska formacja nuMori,
pozytywni Brazylijczycy z Bixiga 70, sensacyjny holenderski disco-pop Son
Mieux, wulkan energii Genesis Owusu, uduchowiona Tonya Graves... A
specjalne wyróżnienie wędruje do naszego rodzimego Kwiatu Jabłoni za
radosne folk-popowe show! Krótko mówiąc, kolejnej mojej wyprawy do Ostrawy
nie żałuję! To była mega przyjemna przygoda!
Pozdrawiam jeszcze wszystkich spotkanych i poznanych Podróżujących! Piona
dla Michała z Koncerty w Polsce, Grzesia ze SztukMix i Michała aka
Postkulturowego! Żółwik dla zaprzyjaźnionego fotografa Macieja Kanika,
który dwukrotnie uchwycił mnie aparatem w trakcie podscenicznych szaleństw
(foty poniżej)! I przede wszystkim szczególny, niski ukłon dla Justyny, z
którą już po raz czwarty zachwycaliśmy się unikalną atmosferą Colours of
Ostrava!
Chciałbym napisać, że wracam do Ostravy ponownie w tym roku, ale... No
niestety, choć obdarzyłem ten festiwal wyjątkowym uczuciem, to każda miłość ma
jednak pewne granice, a tegoroczny line-up, mimo kilku mocny punktów (Sting,
Iggy Pop, Justice, Snow Patrol, Finneas, Noga Erez, Sofi Tukker), niestety nie
zachwyca. Ale jeśli czujecie, że ten line-up Wam odpowiada, to nie wahajcie
się ani chwili!
Fotorelacja:
Środa:
Czwartek:
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
14.02.2025