Podróże Muzyczne relacjonują: Archive w Berlinie, Tempodrom, 22.02.2025!
Dzień 22 lutego 2025 roku przeszedł do historii moich koncertowych wojaży za
sprawą szalonego zwrotu akcji! Dość powiedzieć, że na godzinę przed startem
koncertu Archive w Berlinie stałem w kolejce na występ... Nieve
Elli. Ba, pierwotny zamysł na ten wieczór był jeszcze inny... Jakim cudem
zatem ostatecznie wylądowałem w środku pięknego obiektu Tempodrom? To
właściwie dłuższa historia. Pozwólcie zatem, że kulisy tego plot twistu
przedstawię w kilku aktach:
19.07.2024, Ostrava.
Przeciągam się w namiocie wyspany po drugim festiwalowym dniu Colours of
Ostrava, sięgam po telefon, odpalam aplikację Ticketmastera i z pewnością
siebie zamierzam kupić bilet na koncert Gracie Abrams w Berlinie 22 lutego. A
tu zonk! Wszystkie bilety wyprzedane! Ale jak? Chwila konsternacji, a po
chwili zdałem sobie sprawę, że spóźniłem się o godzinę... Aj! Niestety
festiwalowe szaleństwa i okoliczności nie sprzyjają takim akcjom kupowania
biletów.
Kolejne miesiące.
Kolejne miesiące.
Codziennie odświeżam resale. Bezskutecznie. Szczęście mi ewidentnie nie
sprzyja.
11.11.24, Gdańsk.
11.11.24, Gdańsk.
W trakcie pobytu na Inside Seaside Cage The Elephant ogłaszają wyczekiwaną
trasę. Niestety znów bez Polski. Na cel jednak obrałem koncert w Berlinie...
21 lutego. Czyli dzień przed Gracie Abrams. Postanawiam przezornie zaplanować
sobie dłuższy weekend w stolicy Niemiec.
Styczeń 2025.
Styczeń 2025.
Sprawdzam z ciekawości kalendarz koncertów w Berlinie i orientuję się, że
Nieve Ella gra w Berlinie tego samego dnia co Gracie. Bingo! W razie czego mam
zatem opcję koncertu pocieszenia mojej świeżej muzycznej crush, którą stała się po świetnym koncercie na Open'erze! Co prawda już wcześniej zakupiłem
bilet na jej koncert w Warszawie, ale pod koniec miesiąca rezygnuję z tej
wyprawy.
22.02.25, Berlin.
22.02.25, Berlin.
Od rana jeszcze się łudzę i co jakiś czas sprawdzam dostępność biletów na
Gracie, ale sytuacja bez zmian. Godzę się zatem z faktem wieczornej zabawy z
Nieve Ellą. Wad właściwie nie stwierdzam. Co prawda dwa dni wcześniej w Pradze
Nieve skróciła set o cztery piosenki ze względów zdrowotnych, ale nic nie
wskazuje na to, by sytuacja się miała powtórzyć. Do czasu...
Godzina 16:19.
Nieve na stories informuje, że nadal ma problem z gardłem, nie jest pewna, czy
będzie w stanie śpiewać, ale show must go on. No cóż, najwyżej dośpiewamy co
nieco za nią.
18:30.
18:30.
Melduję się w kolejce, wejście za pół godziny.
19:05.
19:05.
Kolejka dalej stoi. Nachodzi mnie złe przeczucie…
19:10.
19:10.
Pojawiają się ochroniarze i rzucają hasło: "show canceled"! Następuje u mnie
totalna konsternacja... No nieeeee!
19:15.
19:15.
Podróżujący Kuba (pozdro!) na łączach popycha mnie do szalonego czynu: ruszaj
pod Tempodrom, wyrwij wejściówkę na wyprzedany koncert Archive, ratuj wieczór!
Cóż, nie mam nic do stracenia.
19:30.
19:30.
Błyskawicznie zjawiam się pod Tempodrom (komunikacja miejska w Berlinie to
złoto! O ile nie strajkuje tak jak dzień wcześniej...). Mnóstwo osób znajduje się
jeszcze na placu przed obiektem. Co ja tu robię? Jak to kogoś znajdę z biletem
do odkupienia...
19:31.
Wypatruję osobę z kartką, podbiegam z nadzieją… Tak! Gość ma kartonikowy
bilet! 50 Euro… Wierzcie lub nie, ale dokładnie tyle pozostało mi gotówki w
portfelu! Podejmuję ryzyko i bez wahania zaopatruję się w ten bilet.
19:35.
19:35.
Skaner zapala się na zielono, przekraczam próg hali! Wow! To się nie dzieje!
19:40.
Ściągam kurtkę, oddaję do szatni i nagle zdaję sobie sprawę, że mam na sobie
założoną koszulkę z ostatniej trasy... Boygenius. Ups! Chciałem zaimponować
młodzieży na koncercie Nieve Elli, a napotkam pytający wzrok starszych fanów
Archive. Nieistotne!
19:45.
19:45.
Melduję się na płycie! Nawet udało się podbić stosunkowo blisko
sceny!
20:10.
20:10.
Światła przygasły, członkowie Archive pojawiają się na scenie, zaczynamy!
I przez kolejne dwie godziny ten ceniony brytyjski zespół zahipnotyzował i przeniósł mnie w
inny wymiar emocjonalny, sprawiając, że kompletnie zapomniałem o tym, iż ten
dzień w Berlinie miał wyglądać zupełnie inaczej. Nie będę udawał przed Wami,
że jestem zapalonym słuchaczem i znawcą twórczości Archive. Co prawda kilka
lat temu nastąpił krótki epizod fascynacji ich twórczością (oczywiście
wszystko zaczęło się od "Again" i Radiowej Trójki), ale zatrzymałem się na
docenianiu ich poszczególnych singli, koncertowych nagrań niż dogłębnym
przesłuchiwaniu płyt. Ba, nawet miałem okazję zobaczyć ich na żywo podczas
Przystanku Woodstock w 2017 roku i zachwalałem ten występ w relacji na blogu. No i po
tym, gdy Archive zostali odhaczeni z mojej koncertowej listy życzeń, to w
kolejnych latach bardzo rzadko wracałem do ich twórczości. Tym samym
ogłoszenie tej wyjątkowej tegorocznej trasy nie wzbudziło u mnie większych
emocji i stanu "muszę tam być". A na czym polegała ta wyjątkowość? Otóż
koncepcja tego tour została oparta graniu dwóch koncertów w jednym mieście,
dzień po dniu i prezentowaniu czterech klasycznych albumów. Pierwszego
wieczoru repertuar zdominowany przez krążki "You All Look The Same To Me" oraz
"Nois", a drugi – ten, na którym znalazłem się w Berlinie – na płytach "Controlling Crowds Part I-III" oraz "Controlling Crowds Part IV". W trakcie podróży
metrem w stronę Tempodromu odpaliłem setlist.fm i tak zerknąłem, czego
właściwie mam się spodziewać... No cóż, głupio może powiedzieć, ale tak
szczerze doskonale kojarzyłem tylko "Bullets". Czy jednak ta ma nieznajomość
miała jakikolwiek wpływ na odbiór tego koncertu? Absolutnie nie! Siła
piosenek granych tego wieczoru przez Archive miała tak potężną duchową moc, iż
nikt kto znalazł się (nawet przypadkiem) w Tempodromie, nie mógł jej nie ulec.
Już podczas zagranego w pierwszej kolejności transowego "Controlling Crowds"
odniosłem wrażenie, że z głębi sceny wynurzają się macki, które sięgają po
nasze umysły i przejmują nad nami kontrolę. A zagrane tuż po tym "Bullets"...
To już było wrzucenie w głąb czaszki granatu, który eksplodował z atomową
mocą. Jak mantra powtarzane Personal responsibility, kilkusekundowa cisza
i ten szkwał gitarowej fali dźwięku, która nieomal mnie nie przewróciła na
kolana. Czułem fizycznie, że osoby obok mnie ledwo potrafią utrzymać kontrolę nad swoim ciałem i nie miałem o to żadnych pretensji, bo we mnie również pobudził się koncertowy diabeł tasmański. Potężna energia tego kawałka stworzyła solidne podwaliny pod dalszą część
koncertu. I im dalej, tym bardziej zatracałem się w ich różnorodnych
kompozycjach, w których przenikały przez siebie trip-hopowe, space-rockowe, prog-rockowe, alt-rockowe, elektroniczne brzmienia podawane w niezwykle kunsztowny sposób. Uwagę zwracało zaangażowanie
członków zespołu w ten występ. W tyle sceny Steve "Smiley" Barnard
rządził za bębnami otoczony przez gitarzystę Mike’a Hurcombe’a i basistę
Jonathana Noyce’a. W pierwszej linii po skrajnej prawej i lewej stronie
umiejscowieni byli twórcy i zarazem mózgowie formacji, czyli Darius Keeler i
Danny Griffiths, którzy opiekowali się klawiszami i syntezatorami. Szczególnie
uwagę zwracał Keeler, który swoją ekspresją ciała właściwie pisał nową
definicję scenicznego przeżywania muzyki. Griffiths w kontraście do niego wznosił kolejne melodie z
większym skupieniem i z pozycji siedzącej.
Pomiędzy nimi zaś ulokowani zostali Pollard Berrier z założonym
charakterystycznym czarnym kapeluszem z rondem oraz Dave Pen, którzy naprzemiennie opiekowali
się wokalnymi mikrofonami i posyłali uderzające gitarowe akordy i solówki w naszą
stronę.
Koncert nabrał dodatkowych rumieńców, gdy w podczas "Quiet Time" na
scenie pojawił się Jimmy Collins, by dorzucić do tej klimatycznej
gatunkowej mieszanki Archive rapowane wersy. I doprawdy aż sam byłem
zaskoczony, jak rewelacyjnie hip-hopowy vibe idealnie współgra z głębią
mrocznych, niepokojących tekstur zespołu. Jimmy swoją zręczną nawijką dodawał
oliwy do ognia. Chwilę później w "Bastardized Ink" dołączyła do nich Lisa
Mottram, która zaopiekowała się żeńskimi wokalami. Swoje imponujące wokalne możliwości
rozwinęła zwłaszcza w następnie zagranej nastrojowej kompozycji "Collapse/Collide",
która wyniosła mnie w międzygwiezdną przestrzeń przyjemności. Lisa powracała na scenę kilkukrotnie. Wspierała Pollarda w złożonej rytmicznie, intrygującej kompozycji "Clones", czy też w eterycznym utworze "Chaos", ciekawie wypadł jej przesterowany technicznie wokal w piosence "Whore", ale największy mój podziw wzbudziła w otwierającym bisy kawałku "Pills". To, jak cudownie i intensywnie wzniosła swój głos w połączeniu z gitarową solówką Dave'a Pena i pulsującym rytmem – dłonie same składały się do oklasków! Jimmy wracał na scenę nieco rzadziej, ale swoimi rapowanymi wstawkami i energiczną postawą ubarwiał piosenki "Razed to the Ground" oraz "Lines".
Emocje podczas tego koncertu nieustannie piętrzyły się i narastały, aż w końcu w finałowym "Dangervisit", poprzedzonym wzniosłym duchowo i podbitym naszymi rytmicznymi oklaskami "The Empty Bottle" oraz hipnotycznie błogim "Remove", dynamika koncertu sięgnęła monumentalnego szczytu. Gęsta atmosfera napięcie tego kawałka w drugiej jego połowie eskalowała w instrumentalny chaos, którego żarliwość targała mną duchowo i fizycznie do osiągnięcia katarktycznego stanu. Archive pozostawili mnie z rozdziawioną gębą! Wow!
To był jeden z tych koncertów, których emocjonalność nie sposób oddać słowami na "papierze". Kilkukrotnie wyrwało mnie z butów, wpadłem w trans, dusza doznawała błogiego masażu... No zatraciłem się całkowicie w tym show. A wrażenia były jeszcze potęgowane przez klimatyczne i dynamiczne oświetlenie. No ale przede wszystkim na pierwszym planie była muzyka. I to był ze strony Archive pokaz absolutnego muzycznego artyzmu. Brytyjski zespół mimo już 30 lat na scenie wciąż pozostaje w fenomenalnej formie! Klasa sama w sobie! Nie żałuję niczego! No, może tylko teraz pozostał niedosyt, że zaliczyłem tylko ten jeden z dwóch wieczorów...
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
03.03.2025