Podróże Muzyczne relacjonują: Sam Fender w Berlinie, Uber Eats Music Hall, 16.03.2025!

/
0 Comments





Podróże Muzyczne relacjonują: Sam Fender w Berlinie, Uber Eats Music Hall, 16.03.2025!

 
 
 
Uważnie obserwuję karierę Sama Fendera od 2018 roku, gdy wylądował na blogu w zestawieniu moich ówczesnych muzycznych odkryć i długo czekałem (brawo polscy promotorzy…) na to pierwsze koncertowe spotkanie z tym zdolnym Brytyjczykiem, ale w końcu to się wydarzyło! I to jeszcze w jakich okolicznościach! Koncert Fendera w Berlinie przeszedł bez wątpienia do historii! Byliśmy tutaj bowiem świadkami odpowiedzi na pytanie, jak to jest wyjść na scenę, po tym gdy twój ulubiony zespół piłkarski wygrywa krajowy puchar po 70 latach! Tak, tak, Sam jako zagorzały kibic Newcastle United przeżywał w stolicy Niemiec swój swoisty best day of life! Popołudniowy triumf jego ukochanej drużyny nad Liverpoolem w Pucharze Ligi przełożył się na niebywale entuzjastyczne show w Uber Eats Music Hall.
 
Koncert rozpoczął się wyjątkowo od odegrania przez dwuosobową sekcję dętą "Going Home: Theme of the Local Hero" Marka Knopflera – adaptowanego hymnu Newcastle, podczas którego członkowie bandu na czele ze Samem, ubrani oczywiście w pasiaste biało-czarne piłkarskie koszulki, wkroczyli na scenę z widocznie rozpierającą ich energią! Towarzysząca mi Podróżująca Aga ( pozdrawiam i jeszcze raz kłaniam się nisko za ogarnięcie biletów na ten gig!) ten entuzjazm skomentowała dosadnie: "to będzie zajebisty koncert!". No i nie pomyliła się! Co prawda przez to honorujące piłkarzy "Srok" intro ze setlisty wypadł niestety wyczekiwany utwór "Dead Boys", od którego moja przygoda z Fenderem się zaczęła, ale generalnie od zagranego z impetem "Getting Started" z drugiej płyty "Seventeen Going Under" udzielająca się publice atmosfera była chyba nie mniej gorętsza niż żywiołowy doping fanów Newcastle tego dnia na Wembley! Ba, aż wręcz poczułem się pozytywnie przytłoczony tą napędzoną do chóralnych śpiewów i tańców rozgorączkowaną publicznością. Nasze żywiołowe reakcje były wiatrem w żagle dla całego ośmioosobowego zespołu, z którego biła niesamowicie szczera i zarażająca radość z muzykowania. Cały band pięknie został wyróżniony już podczas drugiej, intymnej, utrzymanej w średnim tempie ballady "Arm's Length" z wydanego w zeszłym miesiącu, zbierającego bardzo pochlebne recenzje, albumu "People Watching" (moją opinię na temat tego krążka znajdziecie w tym miejscu), za sprawą kolażu ich sylwetek wyświetlonego na olbrzymim ekranie w tyle sceny. Doprawdy ta ich sceniczna kumpelska zespołowość rezonowała niesamowitą energią. Każdy z członków zespołu wnosił istotną iskierkę żywiołowości i finezyjności do tego występu. Wspólnymi siłami malowali wielowarstwowe, bogate pejzaże muzyczne, które hołdowały najlepszym dokonaniom heartland rocka. Tu solo na saksofonie, tam wyłaniająca się harmonijka, odpowiednie stawiane akordy i popisy na klawiszach, testowana wytrzymałość bębnów, nutka żeńskiego wokalu (do chłopaków od zeszłego roku dołączyła obdarzona pięknym, słodkim wokalem Brooke Bentham – warto sięgnąć po jej solowe dzieła), energetyzujące gitarowe riffy obok akustycznych uniesień... No tu było wszystko, czego należy wymagać od rockowej uczty! Tej muzycznej poezji nie brakowało także stadionowej nośności. O takową zadbał w pierwszej kolejności tytułowy singiel "People Watching", którego wersy refrenu właściwie zbędnie były wyświetlane na tylnym telebimie, gdyż publiczność doskonale je znała i niosła swą energią i śpiewami tę piosenkę do euforycznego stanu. Dla równowagi chwilowo w melancholijny stan Sam wprowadził nas kolejną premierową kompozycją "Crumbling Empire" wzbogaconą jego świetną gitarową solówką, ale już podczas następnego dynamicznego "Will We Talk?" z debiutanckiej płyty publiczność się niebywale ożywiła i tutaj nastąpiły pierwsze tektoniczne ruchy na płycie – wśród części osób, w tym we mnie, narosła chęć do szalonej, nieskrępowanej zabawy w pogo. Nieco ten nasz zapał został ostudzony przez utrzymane w innym klimacie "Tyrants" (winylowy b-side singla "People Watching") – można śmiało tę kompozycję zmieścić w podręcznikach budowania koncertowej dramaturgii. Jej wykon, a zwłaszcza końcowy instrumentalny poryw podbudowany kolejną pędzącą solówką Sama, poraził mą duszę. Wgniatający w ziemię kawałek! Z emocjonalnego paraliżu Fender wybawił nas punkowym strzałem "Howdon Aldi Death Queue" z wersji deluxe "Seventeen Going Under"! Niespecjalnie nawet musiał nas przed zagraniem tego pandemicznego kawałka zachęcać do mosh pitów, bo te tworzyły się tu odruchowo. Wbrew lirycznymi apelowi (Keep your distance) nikt tu nie zamierzał zachować dystansu! A jeśli jeszcze ktoś trzymał w ręku piwo, to w tym momencie przytuliło się ono do podłogi. Agresja wpakowana w ten krótki, ale szalenie intensywny utwór jest po prostu wyzwalająca! To był jeden z tych mych ulubionych momentów live, kiedy zespół robi swoje na scenie, a ja pod tracę kontakt z rzeczywistością! Po tym wstrząsie Sam zręcznie poprowadził nas w odmienne zakamarki jego songwriterskiej wrażliwości. Oparta na emocjonalnej piano melodii kompozycja "TV Dinner" wsączyła do serca sporo mroku i niepokoju, a postawione instrumentalne crescendo w finale ze wzniosłymi dęciakami wbijało po raz kolejny w ziemię. Ależ Fender i jego ekipa potrafią budować gitarowe napięcia! Kolejno zagrane "Spit Of You" okazało się najbardziej wzruszającym i introspektywnym momentem koncertu. W tle na telebimie wyświetlone zostały pocztówki z dzieciństwa Sama, a atmosferę pogłębili również berlińscy fani, którzy przygotowali akcję z papierowymi serduszkami. Z emocji Sam aż zapomniał słów i było koniecznie drugie podejście do wykonania tej piosenki – już bezbłędne i wywołujące ciarki na ciele. Niemal tradycją na koncertach Sama stało się zapraszanie chętnego śmiałka do gry na gitarze w porywającym utworze "The Broders" i nie inaczej było w Berlinie. Niejaki Ben otrzymał gitarę akustyczną i zagrał z całym zespołem tak, jakby był jego częścią od zawsze! No i tutaj kolejna fenomenalna solówa Fendera w finale tej piosenki! Jeszcze bardziej w pamięci zapadał wspaniale podnoszący na duchu swoją rozległą harmonią kawałek "Little Big Closer" za sprawą spontanicznej zmiany tekstu. Sam po trzykrotnym zadaniu pytania What is God? zmienił wers I never found him  na his name is Dan Burn, honorując jednego z piłkarskich bohaterów Newcastle – no sztos! Tym zagraniem wzbudził szczere uśmiechy na twarzach swoich kolegów z zespołu, a nawet sam głośno zaśmiał się do mikrofonu. No takiej autentyczności pragnę i szukam w muzie. I na finał podstawowej części seta otrzymaliśmy hymniczne "Seventeen Going Under", które spotkało się z euforycznym przyjęciem fanów. Kolejne wersy tej pieśni, traktującej o wkraczaniu w dorosłość, były niezwykle gromko odśpiewywane, kilkanaście osób postanowiło wskoczyć na tak zwanego barana swoich towarzyszy, a stadionowe Oh-oh-oh-oh, Oh-oh było jeszcze dłuuuugo podśpiewywane po zejściu zespołu ze sceny. Szaleństwo! 

Bis rozpoczął się od wyczekiwanej przeze mnie, jednej z mych ulubionych z "People Watching", piosenki "Something Heavy"! Mimo lirycznej wagi ciężkiej uwielbiam w tym kawałku ten uskrzydlający poziom sielskiej, rytmicznej energii, który za każdym razem przywołuje mi skojarzenia z unoszącym z krzeseł seansem koncertowego zapisu "Stop Making Sense" Talking Heads. W przyspieszonej końcówce aż pragnie się skakać do utarty tchu! Aczkolwiek odczuwałem, że publiczność chyba jeszcze nie skumała potencjału tej piosenki. A może to ja ją przeceniam? Liczę, że z czasem jej wykonanie nabierze większego scenicznego wigoru. Witalności zaś nie sposób było odmówić finałowemu "Hypersonic Missiles"! Hoho! To już był wybuch czystej ekstazy! Wspaniała zabawa w pogo! I to narastające w drugiej połowie napięcie za sprawą kolejnego, zmuszającego gardło do maksymalnego wysiłku, charakterystycznego chóralnego śpiewu Oh-oh-oh, oh-oh-oh-oh, a potem już totalna utrata kontroli nad swoim ciałem! Takie momenty kocham!   
 
Niewątpliwie tego wieczoru nabrałem pewności, że Sam Fender po wydaniu trzeciej świetnej płyty "People Watching"  dalej jest na fali wznoszącej i że przyszłość muzyki gitarowej należy do niego! Jasne, można tutaj przywoływać te nieustanne porównania Sama do postaci Bruce'a Springsteena krytyków muzycznych, ale czy dla tych w przewadze młodych osób zebranych w Uber Eats Music Hall mają one w ogóle jakieś znaczenie? Śmiem stwierdzić, że nie. Sam tworzy własną historię chłopaka z klasy robotniczej, który wypłynął na szerokie wody z rybackiego portu North Shields, ale wciąż za sprawą swego songwriterskiego kunsztu, introspektywnej i zaangażowanej społecznie liryce pozostaje w tej więzi ze społecznymi nizinami i przede wszystkim swoją szczerością trafia do serc młodego pokolenia fanów gitarowych brzmień. A że do tego zręcznie wykorzystuje najlepsze możliwe rockowe inspiracje? Kto mu zabroni! Najważniejsza jest dla mnie ta autentyczność i sceniczna pasja, która u Sama Fendera i jego zespołu niewątpliwie jest obecna i zarażała mnie pozytywną energią!
 
Co prawda po zakończeniu koncertu nie mogłem się jednak pozbyć wrażenia, że ten marcowy europejski tour jest tylko rozgrzewką przed tym, co dopiero się wydarzy w tym roku w karierze Sama (koncerty stadionowe w UK, czołówki na plakatach wielu festiwali) i pozostawił mnie jeszcze z takim zdrowym niedosytem (de facto czternaście kompozycji i półtorej godziny grania to ciut za mało), ale tym bardziej cieszę się, że udało się zobaczyć Sama jeszcze w takim kameralnym obiekcie, zanim jego kariera wskoczy już na ten poziom rockowego herosa i pisane mu zostaną trasy stadionowe.

Czekam zatem na kolejne spotkanie z Fenderem i apeluję: czas go zaprosić do Polski, bo ileż można to odwlekać w czasie… To jest TEN moment! 

PS Na supporcie wystąpiła irlandzka piosenkarka CMAT, której popularność zauważalnie rośnie, ale... No jej solowy, akustyczny występ, delikatnie ujmując, totalnie mnie porwał. Brakowało mi w jej wykonaniach takiej wokalnej lekkości i po prostu jej sceniczny vibe to nie moja bajka. 

 
 
 
 
 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
27.03.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.