Podróże Muzyczne relacjonują: Skunk Anansie w Warszawie, Torwar, 14.03.2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Skunk Anansie w Warszawie, Torwar, 14.03.2025!


Podróże Muzyczne relacjonują: Skunk Anansie w Warszawie, Torwar, 14.03.2025!



Przy ogłoszeniu tegorocznej trasy przez Skunk Anansie i ich koncertu w Warszawie miałem chwilę zwątpienia, czy na pewno pragnę nadpisywać wspomnienia z ich rewelacyjnego koncertu w Progresji sprzed trzech lat. Wróciłem jednak do relacji z tamtego dnia, odpaliłem dyskografię i od razu oprzytomniałem. Nie, nie mogę tej wizyty jednego z najważniejszych zespół w historii mych muzycznych podróży odpuścić! Niewątpliwą kartą przetargową był również fakt, że ten występ zaplanowano na Torwarze. Widziałem tę brytyjską formację na stadionie w ramach Orange Warsaw Festival 2011, w warunkach festiwalowych dwa lata później na Open'erze, a także na wspomnianym klubowym koncercie w Progresji w 2022 roku. Przyszła więc pora na koncert halowy! Smaczku temu występowi dodał również fakt, że wcześniej Skunk Anansie zapowiedzieli premierę nowego albumu "The Painful Truth" (23.05), więc pojawiła się szansa na usłyszenie i ocenienie potencjału premierowych kompozycji. Poza tym czas biegnie nieubłaganie, więc perspektywa zobaczenia Skin i jej kolegów we wciąż znakomitej formie była aż zanadto kusząca.
 
I tak oto czternastego marca przekroczyłem próg Torwaru, minąłem dmuchaną świnię (nawiązanie do utwory "Piggy"), która witała fanów wchodzących na płytę obiektu i zameldowałem się w pierwszych rzędach pod sceną. Przyznam szczerze, że nie czułem w sobie takiej samej ekscytacji, jak poprzednio w Progresji trzy lata temu, ale wówczas po prostu głód popandemiczny oraz mój osobisty długi okres wyczekiwania (dziewięć lat) na kolejne spotkanie ze Skunk Anansie zrobiły swoje. Niemniej i tak teraz nosiłem w sobie szczerą nadzieję, że ponownie zostanę zabrany przez ten ceniony brytyjski band w porywającą i ciarkogenną nostalgiczną podróż usłaną rockowymi uniesieniami. I Skin z chłopakami nie zawiodła moich oczekiwań! Już pierwsze potężne uderzenia w perkusję umięśnionego Marka Richardsona, wprawione w drgania struny gitary elektrycznej Martina "Ace'a" Kenta i soczysty bas posłany przez Richarda "Cassa" Lewisa (pożegnał swoje charakterystyczne dredy!) wywołały sejsmiczną falę dźwiękową, z której wyłoniła ONA. Jedyna i niepowtarzalna Skin! Wkroczyła na scenę mocno postawionymi długimi krokami, okryta w całości czarną peleryną, niczym diablica z czeluści i wydobyła z siebie ten potężny wokal, prezentując pierwsze wersy masywnego "This Means War"! Przygniatające wejście! Niestety odniosłem wrażenie, że Skin mimo wciąż powalającej siły wokalnej z trudem przebijała się przez postawioną ścianę dźwięku przez jej kolegów z zespołu – no dźwiękowcy utrudnili jej to zadanie, gdyż chwilę im zajęło okiełznanie akustyki Torwaru. Idealnie przez cały występ moim zdaniem nie było, ale z czasem jednak selektywność instrumentów znacznie się poprawiła, a wokal Skin przejął front. Niezależnie od tych dźwiękowych perypetii, sceniczna energia od samego początku się zgadzała i przejmowała władzę nad ciałem i umysłem. Co prawda ten występ miał inną dynamikę od tego w Progresji, gdyż tam od pierwszej chwili rozpętało się wikińskie pogo pod sceną, a na Torwarze to napięcie stopniowo narastało, co też miało swój atut, gdyż można było tym razem nieco bardziej delektować się kolejnymi scenicznymi niuansami i z uwagą przypatrywać się zniewalającej scenicznej ekspresji Skin! Wręcz nie było sposób uwierzyć, że ta kobieta ma 57 lat! To, z jaką lekkością wykonała energiczny wykop z założonymi potężnymi glanami w trakcie porywającego klasyka "Charlie Big Potato", z jaką witalnością poruszała się po całej scenie, jak płynnie delikatny wokal zmieniała w jednej chwili w gniewny ton, jej wspinaczki na odsłuch, kilkukrotne wypady w publiczność... No Deborah Dyer kradła to rockowe show! Podczas fantastycznego "Because Of You" (jak zawsze porywającego do rytmicznych oklasków) jej zejście pod barierkę było wręcz onieśmielające. Nie ukrywam, że zazdrościłem mężczyźnie stojącemu przede mną, że udało mu się w tym momencie nawiązać bezpośredni kontakt ze Skin... Ach, no przez cały występ jawiła się ona trochę jako mityczna rockowa bogini, z którą pragnęło się utrzymywać styczność i swym zaangażowaniem jej nie zawieść. A ona doskonale sobie zdaje sobie sprawę z własnej charyzmy i potrafi władać tłumem. Jej późniejsze zejścia do publiki były zresztą dla tego koncertu przełomowe, ale zanim one nastąpiły, to Skunk Anansie poczęstowali nas jeszcze premierowym singlem "An Artist Is an Artist", który swym rwanym rytmem od razu mnie zelektryzował i został przez publiczność przyjęty niczym stary dobry klasyk. Ba, dla mnie nawet ten kawałek ociera się o pewną wybitność, a już na pewno jest jedną z najbardziej wyróżniających się kompozycji w dyskografii zespołu. Niezawodne piosenki "I Believed in You" i "Love Someone Els" ujawniły tę najbardziej przebojową stronę Skunk Anansie – nie sposób przy tych kawałkach nie unieść się w podskokach kilka centymetrów nad ziemię. Przejmujące "God Loves Only You" poprzedzone zostało płomienną przemową Skin, apelującą o społeczną równość, krytykującą Trumpa, przeciwstawiającą się wszelkim przejawom faszyzmu. Bardzo ucieszyła mnie obecność kołyszącego i prowokującego do chóralnego śpiewu "Secretly", którego to nie miałem jeszcze okazji usłyszeć na żywo. No i docieramy do tych punktów przełomowych. Najpierw kultowe, majestatyczne i bardzo emocjonalnie wyśpiewane "Weak", podczas którego Skin zeszła do pierwszych rzędów (w pewnym momencie chwyciła selfie stick jednego z fanów), a podczas kapitalnego "I Can Dream" poszła o krok dalej i wkroczyła w tłum, docierając na środek pierwszej części płyty i prowokując nas tym samym do wpadnięcia w stan obłędnego szaleństwa. Co prawda z racji bliskości barierek nie byłem świadkiem dokładnych wydarzeń w tym epicentrum zabawy, ale ten moment udzielał się także osobom zgromadzonym wokół mnie i w końcu udało się wykrzesać pod sceną taniec w pogo! No i od tego momentu ten koncert nabrał dla mnie już tych odpowiednich, wyczekiwanych rumieńców. Huraganowe "Twisted (Everyday Hurts)" i sejsmiczne "My Ugly Boy" skutecznie dalej prowokowały do zabawy bark w bark! Nie jestem tylko przekonany, czy to był odpowiedni moment na wciśnięcie przedpremierowej kompozycji "Animal", która nieco wytrąciła ten fragment z tanecznego impetu, a z drugiej strony nie można było jej odmówić muskularnego, wgniatającego w ziemię brzmienia. Kolejny zacny przedsmak nowego materiału. Wyzwalająca energia powróciła za sprawą dynamicznego "The Skank Heads (Get Off Me)" (choć liczyłem, że publika zostanie tym utworem bardziej porwana) i agresywnego "Tear the Place Up", którego rozpędzająca się do nieokiełznanego rockowego stanu końcówka godnie zwieńczyła podstawową część koncertu. 
 
Na początek pierwszego bisu wybrzmiała najpopularniejsza piosenka w dorobku Skunk Anansie, czyli nieśmiertelne "Hedonism (Just Because You Feel Good)"! Jak zawsze ten kawałek to znakomita okazja do wspólnego śpiewu i zatracania się w tym bardziej łagodnym, balladowym obliczu Skunk Anansie. Dalej bardzo solidnie wypadła kolejna świeżutka propozycja z nadchodzącego albumu – "Cheers" niosło w sobie ładunek bardzo pozytywnej energii i szybko wpadającego w ucho gitarowego riffu. Podczas fragmentu "Whole Lotta Love" Led Zeppelinów Skin przedstawiła zespół (warto zwrócić uwagę, że na tej trasie oryginalny skład nie był wspierany Erikę Footman, co miało miejsce w poprzednich latach – świadczy to tylko o tym, w jak doskonałej formie Skin, Ace, Cass i Mark sami  muszą się czuć), a do ostatnich podscenicznych tanecznych ekscesów porwało wystrzałowe wykonanie "Little Baby Swastikkka". Podczas wykonywania tego ostatniego kawałka Skin ponownie pokusiła się o wycieczkę w środek tłumu, wzbudzając oczywiście w nas ekscytację i dodatkowe podkłady szaleństwa! Pozamiatane! Kto uważnie śledził tę trasę, ten wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec... 
 
Po krótkiej chwili zespół jeszcze raz zameldował się na scenie, by wykonać chyba najbardziej wyczekiwaną przeze mnie piosenkę tego wieczoru. Bajecznie czułe "You'll Follow Me Down", które od lat znajduje się w topce mych ukochanych gitarowych ballad! I jakże cudownie ten utwór wybrzmiał w akustycznej aranżacji! A wokalny popis Skin przywołał dreszcze na całym moim ciele! Ze wzruszenia uroniłem łezkę, bo tej piosenki też nigdy wcześniej nie było mi dane przeżyć na żywo... Teraz czuję się spełniony!     

Oczywiście nie obraziłbym się za jeszcze dodatkową jedną lub dwie rzadziej ogrywane perełki, gdyż, nie licząc premierowych kompozycji, pozostały zestaw piosenek był dość bezpieczny i przewidywalny, a pewne sceniczne ficzery Skin i jej kolegów już doskonale mi znane, ale w ostatecznym rachunku nie miało to dla mnie większego znaczenia. Po prostu cieszyłem się chwilą i to był przywilej, móc po raz kolejny celebrować wraz ze Skunk Anansie siłę rasowej rockowej muzy. To był jednocześnie ujmujący za serducho, a także drapieżny i ostry niczym kolczasta scenografia występ, który po prostu budził szacunek za twórczy dorobek brytyjskiego zespołu. A przecież jeszcze ostatniego słowa nie powiedzieli! Jestem przekonany, że po wydaniu nowej płyty bardzo szybko do nas powrócą, bo wypełniony Torwar zaangażowaną publicznością tylko potwierdził, że Polacy kochają Skunk Anansie ze wzajemnością! 

PS Słówko o supporcie. Rozgrzewkę zapewnił nam projekt So Good młodej londyńskiej artystki Sophie. I to był dość osobliwy występ. Najpierw na scenie za gitarą i zestawem perkusyjnym zameldowali się panowie z założonymi różowymi kominiarkami, następnie na scenę wbiegły dwie dziewczyny, który pełniły rolę tancerek-cheerleaderek i dodatkowych wokalistek, aż w końcu scenę przejęła liderka tej formacji ubrana w charakterystyczny różowy beret i tegoż samego koloru skarpetki do kolan. No i ta barwna i energiczna grupa w kontraście do swojego popowego wizerunku zaserwowała nam propozycję iście punkowych piosenek o ironicznym wydźwięku. Sophie swój muzyczny styl nawet określa mianem innowacyjnego gatunku bratpop, a sama siebie określa jako żeńską wersję Johnny'ego Rottena. Te sformułowania chyba jednak nieco nadużyte. Ot ani ziębił, ani nie grzał mnie ten występ, ale energetycznego ładunku i przyciągającemu uwagę scenicznemu wizerunkowi So Good nie odmawiam. Warto mieć tę nazwę na uwadze, ale osobiście nie zapisałem jej w swoim notesie z muzycznymi odkryciami. Co ciekawe So Good czeka w tym roku jeszcze jeden występ na Torwarze, tym razem w roli supportu przed występem Queens Of The Stone Age 30 lipca!  
 
PS 2 Szacun dla panów ze Skunk Anansie, że tuż po zakończonym koncercie z uśmiechami na twarzach i w doskonałym humorze pojawili się przy stoisku z merchem i cierpliwie podpisywali płyty, koszulki, bilety oraz pozowali do zdjęć z fanami. Nie omieszkałem zbić z nimi piątki i podziękować za ten wieczór!
 
 
 



Sylwester Zarębski 
Podróże Muzyczne
21.03.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.