Podróże Muzyczne relacjonują: The Wombats w Pradze, Archa+, 05.04.2025!

/
0 Comments

Podróże Muzyczne relacjonują: The Wombats w Pradze, Archa+, 05.04.2025!


Już od pierwszych zapowiedzi utworzenia połączenia kolejowego między Bałtykiem a Pragą przebierałem nóżkami na wygodną możliwość odwiedzenia stolicy Czech. Potrzebny był tylko dobry koncertowy pretekst. I kilka miesięcy temu nie spodziewałem się sam po sobie, że do tej wyprawy zmotywują mnie chłopaki z The Wombats. Oczywiście band był mi znany od lat, ich twórczość od czasu do czasu odwiedzała moje głośniki, ale raczej traktowałem ich z dystansem, jako jeden z wielu indie-rockowych wyspiarskich zespołów, który, jeśli już, to fajnie byłoby kiedyś zobaczyć przy festiwalowej okazji. Trajektoria moich myśli związanych z The Wombats całkowicie wywróciła się na początku tego roku, gdy zafiksowałem się na ich singlu "Blood On The Hospital Floor"! Ależ ten przebojowy kawałek przypomniał mi złotą erę indie! Pozostałe single zapowiadające nowy album "Oh! The Ocean" również przypadły mi do gustu i zachęcony zacząłem odświeżać sobie ich dyskografię, a przede wszystkim zacząłem z niemałą ekscytacją oglądać ich nagrane występy z ostatnich lat na YouTube. No i w końcu postanowiłem sprawdzić rozpiskę ich nadchodzącej trasy... Koncert w Pradze w sobotni wieczór pierwszego weekendu kwietnia objawił mi się jako doskonały plan na wyjątkową podróż muzyczną i sprawdzenie kolejowego połączenia Baltic Express! I stało się! Do wyjazdu namówiłem jeszcze Podróżującą Agę i po nocnym kursie pociągiem tuż po godzinie dziewiątej zameldowaliśmy się w stolicy naszych południowych sąsiadów, przespacerowaliśmy się klimatycznymi uliczkami Starego Rynku, trafiliśmy na otwarcie wielkanocnego jarmarku, przekroczyliśmy oczywiście Most Karola, rzuciliśmy okiem na panoramę miasta ze Wzgórza Petrin, posililiśmy się tradycyjną czeską kuchnią (u mnie gulasz z knedliczkami) i dobrym piwem (Černá Svině!), chwilka czasu na drzemkę i wieczorem stanęliśmy w kolejce do kameralnego klubu Archa+. 
 
Wszystko tego dnia układało się idealnie i przekroczyłem próg klubu naładowany bardzo pozytywną energią. I już występ na supporcie zespołu Red Rum Club sprowokował mnie do pierwszych rozluźnionych podrygów całego ciała! Pięcioosobowy skład z Liverpoolu od pierwszych nut nieco blossomsowego utworu "Vibrate" pociągnął mnie za ucho typową szarmancką gitarową wyspiarskością i odrobiną vibe'u Americany za sprawą kapitalnie grającego na trąbce Joe Corby'ego. I właśnie to połączenie ich indie gitarowych melodii z brzmieniem jazzującej trąbki było ich asem w rękawie, a ponadto chłopakom naprawdę nie można odmówić scenicznej dynamiki i smykałki do tworzenia przebojowych refrenów. Można rzec, że godnie reprezentują rodzime miasto i dziedzictwo Beatlesów. Oczywiście to nie jest poziom i jakość, która wyniesie ich na największe sceny, ale po prostu swoją zaraźliwą energią potrafią porwać. Każdy kawałek z ich setlisty podnosił temperaturę i ocierał się o miano hitu. Wzniosłe i westernowskie "Kids Addicted", "Would You Rather Be Lonely?" przy którym chciałoby się wspinać na ramiona publiki, galopujące "Afternoon", chwytliwy refren "Eleanor", "Hole in My Home" z bezczelnie stadionową melodią, którą praska (choć na każdym kroku też słyszałem polski język!) publiczność momentalnie podchwyciła chóralnym śpiewem, zadziorne "Honey" i zabawna, niebezpiecznie wkręcająca się w uszy "Vanilla". Świetną robotę wykonywał przez cały występ frontman zespołu Fran Doran, który podręcznikowo utrzymywał kontakt z publiką i emanował odrobiną scenicznego szaleństwa oraz pociągającym wokalem. No i do tego za moimi plecami stała grupka trzech gości ze Szkocji, którzy pojawili się tu chyba specjalnie dla Red Rum Club (mieli ich koszulkę i od razu po występie uciekli w stronę merchu), bawili się ekspresyjnie, śpiewali wszystkie linijki tekstów i przy takim towarzystwie stałem się jeszcze bardziej podatny na wpływ pozytywnie wibrującej, grooviastej muzy tego zespołu! No sympatyczne odkrycie! Mimo wszystko jednak starałem się oszczędzać energię na gwiazdy wieczoru... 

The Wombats! Matthew Murphy (wokal, gitara, klawisze), Dan Haggis (perkusja i wokal wspierający) oraz Tord Øverland Knudsen (bas i wokal wspierający) zaczęli swój koncert dość przewrotnie od singla "Sorry I’m Late, I Didn’t Want to Come", promującego ich najnowszy album. Przepraszać nie musieli, bo spóźnić się nie spóźnili i wyraźnie cieszą się z tegorocznej trasy, ale gdyby cały koncert utrzymali w takim nostalgicznym tempie, jaki prezentował ten pierwszy kawałek... Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i już swoim drugim wyborem pokazali, dlaczego przez ostatnie dwie dekady stali się jednym z popularniejszych wyspiarskich indie rockowych bandów. Bo naprawdę lepiej niż kawałkiem "Moving to New York" chyba nie mogliby nas pobudzić! Wow! Co to był za momentalny wystrzał euforii i szału! Wykrzyczane końcowe wersy refrenu Looks like Christmas came early / Christmas came early for me i targające mną po tym uderzenie gitarowej ściany dźwięku sprawiło, że poczułem ten zew beztroskiej koncertowej zabawy! Ach! Indie gitarki na żywo to jednak piękna sprawa! 
 
Trio z Liverpoolu podtrzymało ten taneczny vibe u mnie za sprawą świetnego duetu piosenek "Cheetah Tongue" i "Techno Fan". Zwłaszcza ten ostatni kawałek świetnie oddawał klimat klubowego szaleństwa, choć nieco później musiał w tym temacie przyznać wyższość innej piosence... Oddech udało się złapać przy "Kate Moss" – pięknej, emocjonalnej kompozycji z nowego materiału, ale jednak na żywo nieco zamulającej. Koncertowa radość powróciła za sprawą wykonu niezłego utworu "Ready for the High", który został ubarwiony pojawieniem się na scenie przebierańca-wombata, "grającego" partie na puzonie. Kąciki ust same się wykrzywiały w górę przy tej akcji i szalonych pozach wombata. Następnie przyszedł czas na rozstrzygnięcie głosowania fanów online. Otóż bowiem The Wombats każdego koncertowego wieczoru na tej trasie dają możliwość wyboru między utworami "1996", "Patricia the Stripper" i "Is This What It Feels Like to Feel Like This?". Nie do końca ta zabawa chyba wypaliła, bo właściwie za każdym razem zwycięzcą okazuje się kawałek "1996" i nie inaczej było w Pradze. Ale nie ma też co się dziwić – ten utwór z albumu "This Modern Glitch" ma po prostu fantastyczny, nostalgiczno-taneczny puls, który idealnie sprawdza się w warunkach scenicznych. Dalej "Pink Lemonade" zasmakowało niczym słodziutkie trdelniki kosztowane wcześniej tego dnia na praskim Starym Rynku, ale jeszcze bardziej w pamięci utkwiło mi wykonanie świeższego "I Love America and She Hates Me". Nie sądziłem, że ten drugi kawałek aż tak bardzo porwie mną do takiego funkowego tańca pod sceną! A podrygiwałem z naprawdę szerokim bananem na twarzy, co nawet nie umknęło uwadze mej partnerce w tym indie tanecznym boju, która zarejestrowała ten moment mej szczerej radości (sprawdźcie rolkę na moim Instagramie!). A to był tylko wstęp do wybuchu ekstazy przy przebojowym "Kill the Director"! Powtarzane w końcówce wersy This is no Bridget Jones wykrzykiwałem do zdarcia gardła! Pięknie kołysało nieco spokojniejsze i emocjonalne "My Head Is Not My Friend", przy którym dłoń samoczynnie wędrowała w stronę głowy. To wykonanie zręcznie poprowadziło nas do akustycznie wykonywanej przez samego Murphy'ego piosenki "Lethal Combination" – potrzebna chwila wytchnienia i ukojenia przed kolejną partią burzliwych kompozycji. 
 
A otrzymaliśmy wręcz nokautujący cios za sprawą comba "Blood On the Hospital Floor" i "Tokyo (Vampires & Wolves)"! Ten pierwszy numer udowodnił, że zagrzeje miejsce w koncertowej setliście chłopaków na kolejne lata, ale to, co wydarzyło się ze mną w trakcie indie elektronicznego "Tokyo (Vampires & Wolves)"... OMG! Co to jest za utwór-petarda! W przerwie technicznej puszczana była bardzo fajna selekcja piosenek, w tym słyszeliśmy też jeden z kawałków Charli XCX, który przypomniał mi moje ekstatyczne tańce pod Tent Stage na Open'erze w zeszłym roku i nie sądziłem, że w Archa+ będę podobnie wyskakiwał w górę omotany parkietową atmosferą, a tu proszę! Charakterystyczna syntezatorowa melodia i dynamiczne wokale tego kawałka po prostu odurzyły mnie. Kompletnie zatraciłem się w tanecznym szaleństwie! Parkiet dosłownie palił się pod moimi stopami! 
 
W trakcie zaczepnego rytmu "The World’s Not Out to Get Me, I Am" ścierałem pot z twarzy i z uznaniem przyjąłem ognistą gitarową solówkę Matta na skraju sceny. Następne wyczekiwane "Method to the Madness" to kolejny niezapomniany moment tego wieczoru. Uwielbiam skrajne emocje, jakie dostarcza ten kawałek. W pierwszej części hipnotyzuje stonowanym, intymnym, refleksyjnym, pianinowym brzmieniem i szeptanym wokalem, by w drugiej powalić intensywnością i eksplozją dźwięków, ilustrującą gwałtowną burzę emocji zawartą w tekście. W trakcie narastającego instrumentalnego napięcie między tymi obiema częściami kątem oka sprawdzałem, czy w tłumie nie rodzi się jakiś mosh pit. Niestety... Szkoda, bo ten moment aż się o to prosi. Niemniej jednak byłem już tak naelektryzowany emocjami, iż w tej drugiej, miażdżącej połowie wpadłem w stan czegoś w rodzaju jednoosobowego, obłąkanego pogowania! Trudno to opisać. Dość powiedzieć, że przez kolejne dni doskwierał mi ból karku... Ale jakże warto cierpieć po takich momentach i koncertach! A panowie nie zamierzali już do końca podstawowego seta zwolnić tempa. Optymistyczne i pełne werwy "Lemon to a Knife Fight" i "If You Ever Leave, I'm Coming With You" sprawiły, że znów fruwałem niesiony gitarową euforią, a wieńczące tę podstawową część kultowe dla sceny indie "Let's Dance to Joy Division"... No kolejna petardunia! W tłumie wykrzesało się absolutne szaleństwo! Na scenie zresztą też, a to za sprawą trzyosobowej zgrai wombatów, która wparowała między członków zespołu i raczyła nas swoimi tanecznymi umiejętnościami. Yeah, we're so happy!
 
Trzeba przyznać, że dość odważnie The Wombats przed bisami pozbawili się tych najmocniejszych kart, ale wyszli z tego całkiem obronną ręką. Ostatnia propozycja z nowego albumu "Can’t Say No" (szkoda, że repertuarze zabrakło "Gut-Punch") całkiem przyjemnie rozbujała w tańcu, a przypływ nostalgicznej ekscytacji przyniosło combo starszych utworów: skrojonego idealnie do wspólnego podśpiewywania "Turn" oraz podszytego dramaturgią, ale zarazem pulsującego hymnicznym łączeniem indie gitar z syntezatorami "Greek Tragedy"! Ten bis był tak przyjemny, jak łyk zimnej coli po wysiłku na siłowni! Zresztą już dawno mi tak nie smakowało piwko po koncercie!

Co tu wiele więcej opowiadać – The Wombats dowieźli do praskiego klubu Archa+ wystrzałowy ładunek indie-rockowej energii! Ich indie taneczny impet, z rzadka przerywany nieco spokojniejszymi momentami, porywał mnie i publiczność do niezwykle szalonych oraz żywiołowych pląsów! Uwielbiam te momenty, gdy gitarowa muza prowokuje mnie do wyskoków ponad tłum, a tych podczas tego występu było co najmniej kilka! No i trzeba jeszcze koniec końców przyklasnąć formie zespołu. Matthew, Tord i Dan emanowali doskonałym humorem i wciąż, mimo upływu lat, byli przepełnieni młodzieńczą, sceniczną werwą, ekspresyjni (to, co wyprawia Tord na scenie i jakim cudem nie gubi rytmu w liniach basowych – szacun) i precyzyjni w zadawaniu kolejnych piorunujących melodii! Absolutnie zatraciłem się w tej zaproponowanej przez nich indie zabawie! Tym samym pierwsza wizyta w Pradze i pierwsze spotkanie z The Wombats trafia do teczki z tymi najwspanialszymi wspomnieniami z muzycznych podróży! Skvělý koncert!   

 
PS 2 Pozdrowienia i podziękowania dla Podróżującej Agi za wspaniałe towarzystwo i wspólne tańce pod sceną! 




Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne 
14.04.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.